Politycy! Pozwólcie nam żyć!
Pragnienie sprawowania władzy jest jakoś wpisane w ludzkie ambicje. Wydaje się, że łatwiej jest rządzić niż być podwładnym. Prawda jest inna. Być podwładnym wymaga pokory, zaś rządzenie wymaga potrzebnych do tego kompetencji i ogromnej odpowiedzialności.
Aż dziw bierze, że tylu ludzi bez wystarczającego przygotowania jest gotowych do objęcia trudnych funkcji publicznych tylko dlatego, że należą do partii, która zwyciężyła w wyborach i postanowiła dokonać personalnej wymiany możliwie na wszystkich ważnych i mniej ważnych stanowiskach. Przypomina się porzekadło z czasów PRL: „Nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera”. Widać, że to powiedzenie można zastosować wszędzie tam, gdzie bardziej stawia się na przynależność partyjną niż na kompetencje potrzebne do sprawowania urzędu.
Każdy z nas chciałby żyć w normalnych warunkach, na które składa się uznanie godności każdej osoby, jej podstawowych praw, bezpieczeństwa, sprawiedliwości, czyli przynajmniej oddanie każdemu, co mu się należy jako człowiekowi i obywatelowi, dla którego struktura gospodarcza, społeczna, polityczna i kulturalna powinna pełnić rolę służebną. To państwo ma służyć obywatelom, a nie obywatele państwu.
Nie sądzę, by taki scenariusz można było przypisać tylko jakiemuś państwu, bo jest to zjawisko powszechne tam, gdzie ktoś podejmuje się roli decydowania o wszystkim, uznając, że wygrane wybory upoważniają go właściwie do wszystkiego, nawet do zmiany konstytucji. Konstytucję można jednak zmienić tylko wtedy, kiedy przyjmie ją przynajmniej 2/3 posłów.
Można odnieść wrażenie, że taki szacunek dla człowieka i obywatela, jaki jest przedmiotem marzeń normalnego człowieka, jest dzisiaj, przynajmniej u nas, czystą fikcją. Człowiek nie realizuje się dziś według własnych pragnień i wyborów, ale musi się zmieścić w schematach narzucanych mu przez polityków, uznających, że suweren - jak to mówią - powierzył im władzę nad państwem, narodem i jego obywatelami, i to taką władzę, która upoważnia ich do zachowań i decyzji zgodnych tylko z ich widzimisię.
Kiedyś, domagając się wolności i niepodległości, krzyczeliśmy: „Nic o nas bez nas!”. Dziś nie powinniśmy krzyczeć, bo choć mamy takie prawo zapisane w konstytucji, to w ważnych sprawach, dotyczących milionów ludzi w kraju, nikt ich nie pyta o zdanie, ponieważ - jak mówią przedstawiciele władzy - suweren, oddając władzę w ich ręce, autoryzował każde ich poczynanie zgłoszone w kampanii wyborczej, a nawet nie zgłoszone, ale potrzebne rządowi do prowadzenia korzystnej dla niego polityki ustawodawczej.
„Będziemy słuchać społeczeństwa!”. Ileż razy zapewniano o tym w kampanii wyborczej. Okazało się, że wsłuchiwanie się w głos społeczny mogłoby pokrzyżować plany partyjne i dlatego rządzący postanowili posłużyć się atrapami tej społecznie ważnej procedury. Wystarczy wskazać, jak to wyglądało w dwóch sprawach, a jest ich mnóstwo. Reforma systemu szkolnictwa miała być konsultowana, ale skończyło się na spotkaniach z wyselekcjonowanymi grupami osób. Kiedy społeczeństwo zebrało blisko milion podpisów o referendum w tej sprawie, rządzący uznali, że do jego utrącenia wystarczy to, że przedstawiono je po terminie.
Z kolei w Warszawie uznano, bez konsultacji z mieszkańcami, że powstanie metropolii, która wchłonie kilkanaście peryferyjnych gmin, stworzy z niej twór większy od Moskwy, co przyniesie mieszkańcom same korzyści. Tu też posłużono się fikcyjnymi konsultacjami, których wartość można by wpisać do Księgi Guinnessa, jako wielką, światową ściemę zaproponowaną ludziom, którzy mają swój rozum i swoje zdanie.
Takie fałszywe wsłuchiwanie się w głos społeczeństwa jest oszustwem, mydleniem oczu i niczego dobrego nie można się po nim spodziewać. Społeczeństwo zasługuje na to, by je poważnie traktować, a władza, jeśli chce przetrwać, musi się z nim liczyć.