Z prof. Rafałem Chwedorukiem, politologiem z Uniwersytetu Warszawskiego, o prezydenckich scenariuszach.
Wraca na ekrany „Ucho prezesa”. Jestem ciekawy, jak scenarzyści uporają się z postacią prezydenta, który z roli bezradnego Adriana przeistoczył się w głowę państwa.
W skali makro na razie nic nam się nie zmieniło. Podstawą twardej analizy są sondaże partyjne, a te prawie nie drgnęły. Konflikt wokół sądów i związany z nimi konflikt w obozie władzy nie wpłynął na wyborców PiS-u ani nie przysporzył elektoratu głównym partiom opozycyjnym.
Bo elektorat wyjechał na wakacje i nie oglądał telewizji?
Dopóki Prawo i Sprawiedliwość będzie miało w garści atuty, którymi obecnie dysponuje: politykę społeczną, sprawę uchodźców i koniunkturę gospodarczą, nie sądzę, żebyśmy byli świadkami znaczących zmian w sondażach. Sprzyja tej sytuacji słabość opozycji. Przez minione pół roku rozstrzygnęło się, która partia będzie największym ugrupowaniem. Co ciekawe, im bardziej Platforma się umacnia, tym bardziej jest atakowana przez główny nurt liberalnych elit opiniotwórczych. To jest kuriozum przypominające sytuację węgierską. Tam również liberalne spektrum medialne bardzo mocno atakowało Węgierską Partię Socjalistyczną, wymuszając na niej sojusze i prowokując rozłam. Efekt jest taki, że niedługo partią numer dwa na Węgrzech stanie się skrajnie prawicowy Jobbik.
Za sprawą Andrzeja Dudy może pojawić się nowa formacja po prawej stronie sceny politycznej?
Sygnały niezadowolenia ze strony prezydenta płynęły już od wielu miesięcy. Ich podłożem, tak jak i poprzednio, jest paradoks konstytucyjny. Prezydent ma być zarazem bezpartyjną głową państwa i arbitrem, ale zarazem posiada uprawnienia z obszaru władzy wykonawczej dotyczące MON i MSZ. Każdy polski prezydent miał ten problem. Do tego mamy powszechne wybory prezydenckie, co powoduje, że prezydent zawsze musi myśleć o dwóch turach. Pierwszą turę zawdzięcza partii i jej żelaznemu elektoratowi. Druga tura wymaga poszerzenia własnego elektoratu i zdemobilizowania zwolenników kontrkandydata. Dla Prawa i Sprawiedliwości wybory prezydenckie są jedynie finałem po kilku innych bataliach wyborczych ze strategicznymi wyborami sejmowymi.
Ale pojawiły się już w obozie prawicy głosy bardzo krytyczne wobec prezydenta. Cienka czerwona linia nie została przekroczona?
Jeśli ktoś pamięta historię polskiej prawicy z lat 90., to wie, że obecne komentarze można zakwalifikować jako szczyt savoir-vivre’u i dyplomacji. Z tamtych doświadczeń wynika organiczna konstrukcja obozu władzy, w której wszyscy od wszystkich zależą i bez żalu żegna się dysydentów. Dlatego mamy raczej do czynienia z próbami zmian w obrębie obozu władzy aniżeli próby rewolucyjnej zmiany systemu partyjnego i próbą tworzenia nowego ugrupowania. To jest walka o separację, a nie o rozwód. Każda próba usamodzielnienia się prezydentów kończyła się dotąd klęską. Teoretycznie można byłoby pomyśleć o stworzeniu formacji znajdującej się pomiędzy PiS i PO - konserwatywną światopoglądową i liberalną ekonomiczną. Jest tylko jeden problem - w Polsce prawie nie ma takiego elektoratu. Z wyjątkiem Kaszubów i w części Ślązaków nie ma w Polsce wyborców o światopoglądzie jednocześnie rynkowym i mocno katolickim. Zresztą trudno sobie wyobrazić, aby po kilkunastu latach zaciętej walki przedstawiciel jednego z obozów politycznych stał się postacią postrzeganą jako osoba ponad podziałami. Perspektywę jakiejkolwiek zmiany przy tak ukształtowanym pejzażu politycznym wskazuje jedynie demografia. Wymiana pokoleniowa może cokolwiek zmienić, ale poglądy młodych są dla nas enigmą.