Polscy uchodźcy. Tajemnica pewnej fotografii
Duński fotograf rodem z Tarnowa, Jerry Bergman, w 1988 roku zrobił zdjęcie krakowskiej rodzinie czekającej w Danii na deportację do Polski. Dziś poszukuje ludzi ze swojej fotografii.
Trzy osoby za oknem: matka z zaszklonym, przejmującym wzrokiem i dwóch synów, na oko dziesięć, dwanaście lat. Kiedy i gdzie pan zrobił to zdjęcie?
1988 rok, obóz przejściowy dla czekających na deportację imigrantów w Saltholm pod Kopenhagą, Dania.
Okoliczności?
W latach 80. do Danii przyjeżdżało wielu Polaków, prosząc tamtejszą władzę o azyl polityczny (bo ekonomicznych jeszcze wtedy nie udzielano). Podejrzewam, że ten kierunek był popularny, bo wystarczyło wsiąść na prom, kursujący wówczas między Świnoujściem a Danią, przyjechać na jednodniową wycieczkę, a później zgłosić się na policję i poprosić o azyl. Tacy Polacy byli przesłuchiwani i faktycznie - jeśli udowodnili jakieś związki z Solidarnością, potrafili przekonać Duńczyków, że są polskimi opozycjonistami - na taki azyl mogli liczyć. Tych, którzy nie potrafili jednak tego udokumentować, duńscy urzędnicy odsyłali do kraju. Dyskretnie wsadzali na statek do Polski, po cichu, bez afery - Duńczycy zachowywali się fair, nie chcieli nikomu zaszkodzić, robić problemów. Ale nie wszystkich po prostu mogli przyjąć. Ja wtedy już od prawie 20 lat mieszkałem w Danii i pracowałem jako fotoreporter - zarówno dla duńskich gazet, jak i dużych, międzynarodowych agencji prasowych. Polacy, którzy dostali termin na powrót do kraju, chcieli zwrócić na siebie uwagę duńskiej opinii publicznej i polityków - zorganizowali więc strajk głodowy pod parlamentem w Kopenhadze. Poznałem na nim ojca tych dzieciaków ze zdjęcia i męża uwiecznionej na fotografii kobiety. Nie pamiętam nawet jego nazwiska, ale facet w jakiś sposób mnie poruszył. Starałem się mu pomóc.
Jerry Bergman liczy, że odnajdzie ludzi z tego zdjęcia. Fotografię wykonał w 1988 roku, w ośrodku dla uchodźców pod Kopenhagą w Danii
W jaki sposób?
Poprosił, żebym poszedł z nim do urzędników w ministerstwie i pomógł przekonać, żeby dali jemu - i jego rodzinie - szansę na to, żeby zostać w Danii. Poszedłem, ale niewiele wskóraliśmy. On zaczął się więc ukrywać, ale jego żonę i dzieci w międzyczasie już złapano i wsadzano do tego ośrodka pod Kopenhagą. Tak naprawdę prawdopodobnie Duńczykom chodziło o to, żeby dorwać jego. Ten człowiek poprosił mnie, żebym tam pojechał, zrobił im zdjęcie, może umieścił je w jakimś tekście, żeby ludzi wzruszył ich los. Szczęśliwie, na legitymację prasową, miałem wstęp do tego zamkniętego ośrodka, choć nie mogłem podchodzić za blisko do samych domów, w których przebywali uchodźcy. To nie był żaden areszt, więzienie, nie było tam strasznych warunków, ale jednak przemieszczanie się po tym ośrodku było utrudnione. Stanąłem więc w dozwolonej odległości od budynku, w którym znajdowali się ci ludzie i za pomocą tele-obiektywu zrobiłem im to zdjęcie, kiedy stali w oknie.
Oni wiedzieli, że pani ich fotografuje?
Wiedzieli, pozowali mi. Mieli świadomość, że chcę im pomóc.
Nie udało się?
Było już za późno. Akurat - to zbieg okoliczności - kiedy pojawiłem się w ośrodku i zrobiłem to zdjęcie, chwilę później podjechał po nich wóz policyjny, który zabrał ich do deportacji. To się stało na moich oczach, ale nic nie mogłem zrobić. Wykonałem tylko kolejne zdjęcie, jak wchodzą do tego wozu. Skontaktowałem się z tym mężczyzną i powiedziałem, że już nie uda się im pomóc, że jest za późno. Wtedy on poprosił mnie, żebym razem z nim poszedł do ministerstwa sprawiedliwości - chciał się sam zgłosić. Uznał, że skoro jego rodzinę deportowali, to on już nie ma po co się ukrywać, nie ma co starać się tam zostać. No bo jak, sam, bez rodziny? Po co?
Poszedł pan z nim?
Poszedłem. Wszystko odbyło się w tempie ekspresowym. Wystarczyło, że się przedstawił, a oni już go aresztowali.
Pan bardzo się zaangażował w to, by im pomóc.
Tak. Ale do dzisiaj nie wiem, a minęło już prawie 30 lat, jak dalej potoczyły się ich losy. Pewnie wrócili do kraju, ale co dalej? Czy są w Polsce, czy jednak udało im się wyemigrować na Zachód? Może są w Chicago? Chłopaki ze zdjęcia są już dorosłymi mężczyznami w kwiecie wieku. Co z nimi? Co robią w życiu? Ten człowiek miał moją wizytówkę, ale po powrocie do Polski już nigdy się nie odezwał. A ja zastanawiam się czasem, co z nimi. I dlatego przyszedłem z tym do waszej gazety. Liczę, że ci ludzie się znajdą, że dowiem się, co u nich, przekażę to zdjęcie - bo oni tak naprawdę nigdy go nie widzieli. Fotografowałem imigrantów czy uchodźców potem jeszcze wielokrotnie - Wietnamczyków, Polaków, ale ta rodzina szczególnie zapadła mi w pamięć.
Pan sam jest imigrantem.
Z fali po marcu 1968 roku. Jestem Żydem, pochodzę z Tarnowa. Nie wszyscy wiedzą, że to jedyne nieuniwersyteckie miasto w Polsce, gdzie odbyły się regularne strajki w 1968 roku. Mało brakowało, a zostałbym ich bohaterem, nie robiąc nic, za sam fakt, że jestem Żydem. Bo na Żydów trzeba było zwalić, a w Tarnowie były trzy żydowskie rodziny na krzyż. Nawet zamknęli mnie na chwilę w areszcie, kazali pisać jakąś ulotkę, żeby niby wziąć próbkę pisma. Ale ostatecznie rozeszło się po kościach. Władza odpuściła, bo chyba wszystkim wydawało się, że Stanisław Opałko, dyrektor Zakładów Azotowych w Mościcach i wysoki dygnitarz partyjny, jakoś dogadał się z tarnowianami, żeby nie mieszali się w dużą politykę, że niech sobie ludzie w Warszawie czy Poznaniu strajkują, ale nie tutaj.
Ale zanim w 1969 roku wyjechałem, przeżyłem jeszcze swoje. Niełatwo było wtedy. Prowokowali mnie. Na przykład za moim ojcem chodził jakiś kapuś. Raz wciągnął go do bramy, to - choć generalnie waleczny nie jestem - przyłożyłem mu. Nie za bardzo, spoliczkowałem po prostu. Ale miałem sprawę w sądzie. Uratował mnie sędzia, Grek - sporo greckich komunistów, generałów, znalazło się w Polsce w 1948 roku, po tym, jak komuniści przegrali tam wojnę domową (zresztą, pobyt w Polsce szybko wyleczył ich z komunizmu). No więc ten sędzia Grek dał mi tylko trzy miesiące w zawieszeniu na trzy lata. Później dowiedziałem się, że gdybym tyle na rozprawie głupot nie gadał i bohatera nie zgrywał, to nie dostałbym nic. Ale i tak w chwili, kiedy na sali rozpraw usłyszałem „winny”, pociemniało mi przed oczami. Moja pani adwokat musiała dać mi kuksańca w ramię, żebym się otrząsnął. Takie były czasy. Trzeba było szybko stąd spieprzać.
Pan „spieprzył” w 1969 roku?
Tak, kilka dni po swoich 20. urodzinach. Ale o emigracji myślałem już wcześniej, w 1965 roku. Czułem, że coś się święci. Ale rodzice nie chcieli mnie puścić. Ani, tym bardziej, wyjechać ze mną.
Dlaczego?
Byli już zmęczeni, starzy. Moja mama miała ponad 40 lat, jak mnie urodziła. Takie późne, powojenne małżeństwo - ten, kto ocalał, próbował sobie jakoś życie składać.
Później już pan nie widział rodziców?
Wpuścili mnie na trzy dni na pogrzeb ojca, pod koniec lat siedemdziesiątych. W 1982 roku odwiedziłem jeszcze matkę. Fuksem. Miałem wtedy dziewczynę, Dunkę, która pracowała w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. I ona poszła wprost do ambasadora, prosząc, żeby dali mi zaproszenie. Więc wtedy nasza władza nie miała już nic do gadania. W Warszawie dali mi nawet samochód na dyplomatycznych blachach i pojechałem nim do Tarnowa. A później do Krakowa. Miałem w hucie kolegę, który działał w podziemnej Solidarności. Zapytał mnie: „Jurek, a chcesz, żeby zaprowadzić cię do Handzlika i Nowaka?”. No i wziął mnie do mieszkania, w którym oni się ukrywali - jechaliśmy tam chyba pięćdziesięcioma różnymi tramwajami, przesiadaliśmy się w autobusy, wszystko dla zmyłki, na wypadek, jakby ktoś nas śledził. No i tak, w samym środku stanu wojennego, miałem okazję zrobić im zdjęcia.
Dlaczego wybrał pan Danię?
Marzyłem, żeby pojechać do domu, tego duchowego - do Izraela. Ale miałem jeszcze na początku nadzieję, że jakoś uda mi się rodziców ściągnąć i umieścić w jakimś domu spokojnej starości w demokratycznej Europie, a ja wtedy - już spokojny o nich - pojadę dalej, do Izraela. Ale się nie udało. A ja już zostałem w Danii.
Został pan tam znanym fotografem, podróżował po całym świecie, pracował dla międzynarodowych agencji. Jak udało się to imigrantowi?
Od początku miałem plan, wiedziałem, co chcę robić. Zresztą, w Polsce też marzyłem o łódzkiej filmówce, ale komuś z moim rodowodem to by się nie udało. W Danii najpierw poszedłem na kurs językowy, później na uniwersytet. To wszystko udało się dzięki organizacji, która pomagała uchodźcom.
Jedyne, czego żałuję, to że przed wyjazdem nie nauczyłem się porządnie angielskiego. Na pewno miałbym wtedy ułatwiony start. A tak, bez znajomości duńskiego i angielskiego - żadnego zachodniego języka - było trudno. Ale że zawsze był ze mnie taki dowcipas, to jakoś dawałem radę. Pamiętam, jak kiedyś, na samym początku, całą grupą dostaliśmy zaproszenie do pewnej zacnej duńskiej rodziny. Mówiliśmy mieszanką angielskiego, polskiego, niemieckiego. Seniorka rodu, staruszka, patrzyła na mnie i zapytała: „Mówisz dziwnym językiem. Skąd przyjechałeś?”. Strasznie byłem z siebie dumny, bo to było pierwsze zdanie po duńsku, które zrozumiałem. Więc chciałem odpowiedzieć jej precyzyjnie, a że poprzedniego dnia nauczyłem się, jak jest „południowa Francja” - Sydfrankrig, stwierdziłem, że odpowiem „z południowej Polski” tworząc taką konstrukcję. Więc wypaliłem: „Sydpol”. Babcia dziwnie spojrzała i zapytała swojego wnuka: „Z bieguna południowego?! To ktoś tam mieszka?”.
Dania stała się pana domem?
Ja do dzisiaj czuję, że moim domem jest Izrael, w którym wielokrotnie bywałem - ale nigdy nie zamieszkałem. Żyd nigdzie indziej nie czuje się do końca u siebie, do końca chciany. Choć oczywiście w Danii było mi znacznie łatwiej. To dużo bardziej tolerancyjny naród niż inne. W Tarnowie po wojnie było mało Żydów. Pani nie ma pojęcia, co to znaczyło być jedynym Żydem w szkole. Ile przezwisk się nasłuchałem, jak często musiałem się bić, czy raczej - precyzyjniej - bronić. Jak na mojej twarzy zaczął pojawiać się zarost, mama błagała: „Nie zapuszczaj brody, sam wystawisz się na przykrości”. I miała rację. Pamiętam, jak kiedyś jechałem autobusem w Tarnowie, za mną siedziały dwie baby. I jedna z nich takim teatralnym szeptem stwierdziła: „A myślałam, że wszystkich Żydów wypalili”.
Jak pan - jako imigrant i fotograf imigrantów - patrzy na tę falę uchodźców w dzisiejszej Europie?
Dzisiaj to co innego. Wie pani, że w Szwecji są już miasta, gdzie nie wchodzi policja? Niemcy, przez kompleks drugiej wojny światowej, dali się dosłownie zgwałcić. Jak islamistów będzie więcej,to coraz większe będą ich żądania. To dopiero początek, ale sprawa wydaje się już przegrana.
Jeśli ktoś rozpoznaje osoby widoczne na zdjęciu, prosimy o kontakt z autorką: m.mazurek@gk.pl
Polski strajk głodowy w Danii, 1988 rok
Jerry Bergman liczy, że odnajdzie ludzi z tego zdjęcia. Fotografię wykonał w 1988 roku, w ośrodku dla uchodźców pod Kopenhagą w Danii