Na co dzień mieszka w Arizonie, ale to właśnie Żary wybrała na spędzenie urlopu. Jej babcia była Polką a gołąbki i pierogi to smak dzieciństwa Shari Rowe.
Shari, w samych Żarach zagrałaś już sześć koncertów. Miałaś więc szansę, żeby poznać trochę mieszkańców. Co myślisz o naszym mieście? Wiążesz już z nim jakieś wspomnienia?
Ja i mój zespół za każdym razem uwielbiamy wracać do Żar. Ludzie są tutaj niesamowicie otwarci i uśmiechnięci. Widzę, że przychodzą na nasze koncerty z wielką radością i entuzjazmem. Im więcej gramy, tym więcej czuję od nich pozytywnej energii. Poza tym burmistrz waszego miasta jest taka miła. Przyszła złożyć nam życzenia i gratulacje. Ta kobieta ma wielką klasę. Żary są bardzo pięknym, uroczym miastem. Macie tutaj wiele ładnych zakątków, które z przyjemnością zwiedziłam, na przykład park przy alei, klimatyczne kafejki czy restauracje. Wiesz, ja w zasadzie jestem Polką! (śmiech)
Powiedz coś więcej o swoim pochodzeniu.
Moja babcia urodziła się w okolicach Poznania i chociaż zmarła, gdy byłam jeszcze mała, to do dziś pamiętam, jak świetnie gotowała już na miejscu, w Stanach. Uwielbiam polską kuchnię pierogi, gołąbki, bigos. A jak dzisiaj grałam to zobaczyłam, że przed sceną panowie szykują barbecue i i podeszłam się spytać, czy mają kiełbaski z ziemniakami i cebulą, bo ja je po prostu uwielbiam (śmiech). Strasznie brakuje mi takiego jedzenia w Arizonie. W zasadzie to mogłabym zamieszkać w Polsce i zajadać się takimi kiełbaskami i ziemniakami. A tak trochę poważniej, to mój mąż również ma polskie korzenie. Jego dziadkowie urodzili się w Szczecinie. Dopiero w czasie wojny zdecydowali się na emigrację. Całkiem na poważnie zastanawiamy się, aby przyjechać do Żar już niedługo na wakacje. Czujemy się tutaj jak w domu i chcemy spędzić w Żarach urlop. Mamy wrażenie, że dzięki już tym kilku odwiedzinom udało się nam już stworzyć coś na kształt małej wspólnoty ludzi, którzy są otwarci, rozumieją naszą muzykę i chcą fajnie spędzić razem czas. A wracając jeszcze to korzeni, to członkowie mojego zespołu stanowią taką mieszkankę wybuchową. Nasz gitarzysta ma włoskie i litewskie korzenie, drugi szkockie i irlandzkie. Myślę, że to wszystko tworzy jakąś magię, jakieś ciekawe połączenie, które procentuje na scenie.
Mówisz, że gracie country, pop i bluegrass, ale podczas Waszego koncertu słychać było również ostrzejsze klimaty. Jest w Tobie coś z rock’n’rollowca?
To zabawne, że o to pytasz, bo faktycznie skupiamy się najbardziej na country, to jest gatunek dla mnie zupełnie naturalny, ale mam w zespole wielkich fascynatów rocka i niektóre z naszych utworów są okraszone mocniejszym brzmieniem. Tak naprawdę country ciągle się zmienia. Od dekad jest popularne w Stanach, ale idzie z duchem czasu. My też staramy się nie stać w tyle i obok tradycyjnych szlagierów staramy się okrasić muzykę świeżym brzmieniem. Czasami wkrada się tam pop, czasami właśnie rock’n’roll. Poza tym czasami fajnie jest zaszaleć na scenie (śmiech).
A co mogłabyś powiedzieć o polskiej młodzieży. Graliście w dwóch liceach. Jakie masz odczucia?
To niesamowite, że o to pytasz, bo dosłownie przed chwilą rozmawiałam o tym z moim mężem. Polska młodzież jest zupełnie inna niż amerykańska. Dzieciaki tutaj mają w sobie mnóstwo cierpliwości i zrozumienia. Są o wiele lepiej wychowane. Graliśmy w liceum i mieliśmy problemy z dźwiękiem. Publiczność była zmuszona odczekać swoje. W Stanach nie obyło by się bez gwizdów albo znudzenia i wyjścia z sali. W Żarach spokojnie czekano aż się ze wszystkim uporamy. To było cudowne i takie miłe. Mam wrażenie, że młodzi w Polsce nie są zepsuci. W Arizonie wystarczyłoby zostawić dzieciaki same na pięć minut w jednym pomieszczeniu, żeby doszło do rozróby!
Chyba trochę przeceniasz polskich młodych ludzi, albo jesteśmy mistrzami pierwszego mylnego wrażenia, ale to bardzo miłe. Na swoim koncie masz już dwa albumy. „Silly Boy” z płyty Moonshine zdobył nagrodę za najlepszą niezależną piosenkę country. Takie wyróżnienia dają Ci nową energię do tworzenia?
Oczywiście! Takie wyróżnienia nie są najważniejsze, ale dają jakąś wymierną wartość, że to co robimy ma sens i jest zauważalne. Czujemy się niezwykle zaszczyceni i czujemy na sobie błogosławieństwo Boże.
Wiara jest dla Ciebie istotna przy tworzeniu muzyki?
Tak. Wiara w Boga towarzyszy mi na co dzień i odgrywa bardzo ważną rolę w każdym aspekcie mojego życia również i w muzyce. Country jest bardzo uduchowionym gatunkiem. Kontakt z naturą, dostrzeganie piękna codziennych sytuacji czy zwyczajna wiara w dobre intencje drugiego człowieka wiąże się w równej mierze z religią, jak i filozofią życia.
John Frusciante z Red Hot Chili Peppers powiedział, że muzyka jest twarzą Boga...
Uwielbiam ten zespół! Faktycznie, coś w tym jest. Niezależnie od różnic jakie nas dzielą muzyka łączy ludzi, bo najważniejsze są w niej emocje. Na przykład z wieloma osobami w Żarach nie mogę porozumieć się po angielsku, ale gdy widzę uśmiech na twarzy widowni, zarówno trzylatków, jak i sześćdziesięciolatków, to mam wrażenie, że mówimy jednym językiem. „Muzyka twarzą Boga “. Piękne. Muszę to sobie zapamiętać.