Polska to dla nich drugi dom. Coraz więcej Ukraińców chce u nas zostać na stałe
Idzie do nas nowa fala emigrantów z Ukrainy. To często młodzi ludzie z wyższym wykształceniem lub konkretnym fachem w ręku. W Polsce widzą dla siebie perspektywy na przyszłość. - W Polsce nie tylko podreperowałem domowy budżet, ale też wysłałem córkę na studia - mówi nam Stepan Czerwinski, którego poznaliśmy na budowie w Jemielnicy.
- Na Boże Narodzenie cieszymy się chyba najbardziej - mówi Katia. - Jeszcze nigdzie nie widziałam, by ludzie świętowali ten czas tak uroczyście jak w Polsce. Już same przygotowania są fajne: dzieci dostają kalendarze z czekoladkami, ludzie wieszają światełka przy domach, w sklepach widać wieńce, a w miastach wyrastają świąteczne jarmarki. Najpiękniejsza jest oczywiście Wigilia.
Katia, a właściwie 30-letnia Kateryna Kondratieva, pochodzi z Krzemieńczuka na Ukrainie (środkowa część kraju). Do Polski przyjechała dwa i pół roku temu z mężem Dimą. W jej stronach Boże Narodzenie obchodzone jest według kalendarza gregoriańskiego, czyli 7 stycznia. - Ale święta na Ukrainie nie są tak podniosłe jak w Polsce - dodaje Dima Kondratiev. - Huczniej obchodzony jest Nowy Rok i właśnie wtedy ludzie spotykają się przy jednym stole. Wtedy też są prezenty, które rozdaje Dziadek Mróz. Podobno kiedyś było inaczej i Boże Narodzenie liczyło się bardziej. Kilkadziesiąt lat panowania Związku Sowieckiego zrobiło jednak swoje.
Ale Katia z mężem wcale nie wyemigrowała do Polski z powodu naszych tradycji. Powód był znacznie bardziej prozaiczny. - Jak ostatnim razem wróciłam na Ukrainę, to siadłam w domu i zapłakałam - przyznaje. - Ale nie na widok biedy. Do tego przez lata zdążyłam się przyzwyczaić. Raczej z bezsilności, że ludzie w moim kraju harują tak samo jak w Polsce, a gdy dostaną wypłatę, mogą sobie za to kupić najwyżej parę butów. Na tyle im wystarcza.
Katia nie chciała tak żyć. - Pakujemy się i wyjeżdżamy do Polski - oświadczyła mężowi latem 2014 roku, choć oboje mieli wtedy na miejscu stałą pracę. Katia, absolwentka inżynierii telekomunikacji, pracowała w ukraińskiej korporacji „Ukrtelecom”. On po filologii angielskiej i niemieckiej miał etat w dużej firmie zajmującej się dystrybucją gazów technicznych. Wszystko to rzucili.
- Jeszcze trzy lata temu na Ukrainie nie było tak najgorzej - uważa Dima Kondratiev. - W Krzemieńczuku pracy było sporo, bo to duże miasto i działają u nas duże fabryki. Ludzie zarabiali przyzwoicie. Problemy zaczęły się po Majdanie w 2013 r. Najpierw były protesty na ulicach, a potem na wschodzie rosyjscy separatyści rozpętali wojnę. Z dnia na dzień nasze fabryki stanęły, bo Rosjanie przestali od nas odbierać towary. Ludzie tracili pracę, spadały wypłaty, a ceny rosły. Tak rozszalał się kryzys.
- Mieszkańcy Ukrainy w ciągu kilku tygodni zbiednieli ponad trzykrotnie - zauważa Katia. - O tyle właśnie spadła wartość hrywny do dolara. To tak, jakby w Polsce w ciągu miesiąca cena chleba urosła do 15 złotych.
Gdy Katia i Dima wyjeżdżali z Ukrainy, było już bardzo źle. Płaca minimalna w kraju (a tę dostaje wielu pracowników) była ustalona na poziomie 1200 hrywien, czyli jakieś 200 złotych. Dziś jest niewiele lepiej, bo minimalna pensja to 1450 hrywien, czyli 230 zł.
- Za jedną wypłatę można najwyżej opłacić rachunki za wodę i prąd - tłumaczy Katia. - Z drugiej ludzie kupują podstawowe produkty, jak chleb, margarynę itp. Ubrania i buty tylko używane, bo np. za nowe kozaczki trzeba dać jakieś 1200 hrywien, a to przecież prawie cała wypłata.
Jedziemy do Polski...
Katia i Dima trafili do Polski przez polskiego pośrednika, który reklamował pracę w fabryce w Strzelcach Opolskich przy produkcji szamponów i mydeł w płynie. Zanim przyjechali na miejsce, zapisali się jednak na kurs języka u polskich sióstr zakonnych w Krzemieńczuku. Tak poznali podstawy.
- Sporo było przy tym śmiechu, bo choć wiele słów w polskim i ukraińskim się powtarza, to znaczą coś zupełnie innego - tłumaczy Katia. - „Czaszka” to po ukraińsku szklanka, „lampa” to żarówka, a „dywan” to tapczan. Pamiętam, że gdy raz w polskim sklepie próbowałam kupić żarówki, to musiałam się mocno nagimnastykować, żeby pan zrozumiał, o co mi chodzi. W końcu wypaliłam: „wkłady do lamp” i to pomogło.
Katia z mężem po przyjeździe do Strzelec Opolskich dostała od firmy mieszkanie, które dzieliła z sześcioma innymi osobami. Za wynajem nie płacili nic, bo to pokrywała firma. Dokładali jedynie po 200 złotych do rachunków. Pracowali za minimalną krajową (czyli ok. 1350 zł na rękę) i stwierdzili, że… nie jest źle.
- Wiem, że w Polsce ludzie bardzo narzekają na zarobki, ale w porównaniu z tym, jak wygląda życie na Ukrainie, to naprawdę jest nieźle - przekonuje Dima.
Gdy po kilku miesiącach w fabryce skończyła się dla nich praca, znaleźli sobie nową. Katia jest dziś florystką w jednej ze strzeleckich kwiaciarni, a Dima pracuje na budowie i stara się jednocześnie o etat w szkole językowej, żeby uczyć angielskiego lub niemieckiego. Zarabiają już nieco więcej, więc wynajmują inne mieszkanie, którego nie muszą już dzielić. Zaproszą do niego innych znajomych z Ukrainy, którzy mieszkają w Strzelcach Opolskich. Postanowili, że spędzą ten dzień razem. Rozstawią stół i urządzą prawdziwą polską wigilię z 12 potrawami, opłatkiem i prezentami.
... i tutaj chcemy zostać
Katia i Dima starają się żyć oszczędnie, ale bez przesady - po pracy chodzą np. na siłownię lub basen. W weekendy zwiedzają natomiast wszystko, co jest godne uwagi.
- Nasi rodzice prosili, byśmy nie przysyłali im pieniędzy, bo oni jakoś sobie radzą - tłumaczy Katia. - Dlatego robimy to, o czym zawsze marzyliśmy, czyli zwiedzamy. W ciągu tych 2,5 roku udało nam się zobaczyć już Wrocław, Kraków i muzeum Auschwitz-Birkenau. Poza tym byliśmy na krótkich wakacjach w Pradze, Berlinie no i Paryżu, o którym marzyłam od dziecka. Właśnie za to jestem najbardziej wdzięczna Polsce. Że mogę tutaj normalnie żyć. Że nie muszę się martwić, czy zabraknie mi na jedzenie, jak kupię np. zimową kurtkę. Gdy mówię o tym ludziom z Polski, to niektórzy otwierają oczy ze zdziwienia, że można chwalić życie w tym kraju. Ale my patrzymy na to trochę z innej perspektywy. Chcemy tu zostać i tu założyć rodzinę. Naszym dzieciom byłoby tu dobrze.
Kondratievowie przyznają jednocześnie, że to, co osiągnęli w Polsce dotychczas, jest w pewnej części zasługą obcych ludzi, którzy im pomogli.
- Ola, która prowadzi w Strzelcach kwiaciarnię i jest moją szefową, przez kilka dni jeździła ze mną po wszystkich urzędach, żebym mogła załatwić papiery do pracy - tłumaczy Katia. - Nauczyła mnie też od A do Z, jak robić bukiety i różne ozdoby, żebym mogła pracować. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Dimie też w ten sposób pomagały obce osoby. Myślę, że tu na Śląsku ludzie najlepiej wiedzą, jak to jest wyjechać za granicę i układać na obczyźnie życie na nowo. Tutaj każdy ma chyba kogoś w rodzinie lub zna kogoś, kto wyjechał do Niemiec, Holandii albo Anglii. Chyba dlatego tak bardzo wszyscy nam pomagają.
Płynie do nas fala imigrantów
Kondratievowie to imigranci z tzw. nowej fali. W grudniowym raporcie pisze o nich Narodowy Bank Polski, który zauważył gwałtowny wzrost liczby obywateli Ukrainy w Polsce, których do wyjazdu nakłoniła pogarszająca się sytuacja ekonomiczna i konflikt zbrojny. Nowa fala imigracji ma zdecydowanie odmienną strukturę, od tej, która przyjeżdżała do Polski przed rokiem 2014. Znacznie większą część stanowią w niej mężczyźni (57,9 proc.). To także zdecydowanie młodsze osoby - średnia wieku wśród kobiet to 32,8 lat, wobec 42,8 lat we wcześniejszej fali. W 2014 roku polscy pracodawcy zgłosili do urzędów chęć przyjęcia 370 tys. osób z Ukrainy. W ubiegłym roku było to już 760 tys. w skali kraju. Z raportu wynika ponadto, że Ukraińcy są bardzo pracowici - przeciętny czas pracy w tygodniu wynosi 54 godziny, a średnie miesięczne wynagrodzenie 2100 zł na rękę. Co ciekawe, aż dwie trzecie osób przekazuje zarobione pieniądze na Ukrainę, by wspomóc bliskich. Średnio przelewają po 1500 złotych. W samym 2015 roku Ukraińcy przesłali w ten sposób do swojego kraju aż 5 mld złotych. Według ekonomistów ci imigranci napędzają dodatkowo polską gospodarkę i będą to robić przez najbliższe lata.
Oszczędne życie na minimum
Stepan Czerwinski, który pochodzi z niewielkiej wsi pod Lwowem, przepracował w swoich stronach 25 lat jako budowlaniec. Jest mistrzem w stawianiu kominów i klinkierowaniu. Spotykamy go w Jemielnicy na budowie domu. Już po wejściu do surowego budynku słychać ukraińską muzykę, która płynie z głośników - Stepan i jego koledzy przywieźli nagrania z rodzinnych stron.
- Powiedziałem „dosyć” jakiś rok temu - mówi Stefan. - Za ciężką pracę na budowach dostawałem 3000 hrywien, czyli niecałe 500 złotych. U nas na Ukrainie ludzie żartują, że to za dużo, żeby umrzeć, ale za mało, żeby żyć. Szef nie zapewniał mi na budowie kompletnie niczego. Nie było ani ubrań roboczych, ani nawet narzędzi, więc przynieśliśmy własne, żeby można było budować. Tutaj za tę samą pracę mam 5-6 razy więcej. Mam do dyspozycji najnowsze maszyny, a żebym się nie męczył w drodze z domu na budowę, szef kupił mi rower.
Stepan znalazł pracę w Jemielnicy w jednej z firm dekarsko-budowlanych. To, że na Opolszczyźnie czeka na niego praca, powiedział mu polski ksiądz, który prowadzi parafię w jego wsi. Stepan po kilku miesiącach pracy w Polsce nie tylko podreperował domowy budżet, ale też mógł wysłać swoją córkę na studia. Ta od października studiuje psychologię na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Stepan przyznaje jednak, że żyje bardzo oszczędnie. Mieszka z kolegami, z którymi dzieli jeden dom.
- Za czynsz i media płacę ok. 500 złotych - tłumaczy Stepan. - Na jedzenie wydaję natomiast dokładnie 58 złotych tygodniowo. Resztę, którą zaoszczędzę, przywożę żonie.
Jak Stepan jest w stanie przeżyć za 58 zł?
- Kupuję tylko to, czego naprawdę potrzebuję. Mam taki zwyczaj, że raz w tygodniu w niedzielę jadę do Biedronki w Strzelcach Opolskich robię zakupy. Do koszyka wrzucam: ser, wędliny, kiełbasy i coś do smarowania pieczywa. Wszystko mam dokładnie policzone, tak żeby starczyło na każdy dzień. Chleb kupuję już w Jemielnicy w małym sklepiku codziennie lub co drugi dzień. Obiady gotuję raczej rzadko. Ale na budowie mamy takie miejsce, gdzie możemy sobie przygotować ciepły posiłek. Tam podgrzewam np. kiełbaski albo odgrzewam jedzenie, które wcześniej przygotowałem w domu.
Stepan dzieli dziś dom m.in. z Witalijem Pawlewiczem, który z racji pochodzenia legitymuje się kartą Polaka.
- Ja nigdy nie pracowałem na Ukrainie - mówi. - Wcześniej, zanim mój kraj pogrążył się w wojnie, byłem zatrudniony w Rosji. Pracowałem w firmie, która stawiała domy rosyjskim oligarchom w Petersburgu. Wszystko się popsuło, gdy w kraju rozszaleli się separatyści. Białoruś i Rosja pozamykały częściowo granice i było mi coraz trudniej wyjeżdżać. Ostatnim razem, żeby wrócić do domu, musieliśmy z kolegami płacić grube łapówki białoruskim celnikom, żeby nas przepuścili. Inaczej bym nie wrócił. Po tym zrezygnowałem i przyjechałem do Polski. Ile tu zostanę? Tego jeszcze nie wiem. Może rok, może dwa lata… Na razie powrotu nie planuję. Będę w Polsce tak długo, jak będą mnie tu chcieli.