Wrzesień 1939 był dla nich ostatnim aktem wielkiej filmowej kariery - mówi Grzegorz Rogowski o bohaterkach swojej książki „Skazane na zapomnienie. Polskie aktorki filmowe na emigracji”
Poczet skazanych na zapomnienie rozpoczyna Zofia Nakoneczna. Nie miała szczęścia zapisać się w świadomości widzów na dłużej, pisze Pan. Filmy, w których grała, zaginęły. Nie zachowały się po niej żadne pamiątki. Nie istnieje nawet grób. Jej prochy, tak jak sobie życzyła, zostały rozsypane nad oceanem. Można by pomyśleć, że w ogóle nie istniała.
Zjawiskowa uroda, tragiczna postać. Zanim przystąpiłem do zbierania materiałów do tej książki, w internecie natknąłem się jedynie na skrawki jej życiorysu. Data śmierci, urodzenia. Tyle. Nie został nawet ślad, a przecież była to aktorka, która zagrała dwie duże filmowe role! W „Przebudzeniu” z 1934 roku, w reżyserii Aleksandra Forda, i w „Amerykańskiej awanturze” z 1936 roku, u boku Eugeniusza Bodo. Była też gwiazdą przedwojennych scen warszawskich. Kochała teatr. Teatrem żyła! Czułem się niejako w obowiązku, żeby o niej napisać, przywrócić pamięć o niej. We wspomnieniach, które udało mi się odnaleźć, jawi się jako ciepła, przemiła, „pełna prywatnego smutku” osoba. Reprezentowała typ przedwojennego wychowania, wedle którego własnymi sprawami nie obarczało się innych. Po wybuchu wojny, wraz z mężem, potentatem prasowym, wyjechała do Francji, potem za ocean. Na emigracji, w Nowym Jorku udzielała się w organizacjach polonijnych. Występowała, jak wielu innych polskich aktorów, w finansowanym przez rząd londyński Polskim Teatrze Artystów. Ostatni raz - podczas okazjonalnych występów dla Polonii - w 1964 roku. Przez te wszystkie lata borykała się z kłopotami finansowymi, opiekowała się chorym mężem, jej życie było ciągłą walką o przetrwanie. „Zachowam go (list) jako najdroższą pamiątkę czasów, które należą do najszczęśliwszych moich dni. Dzisiaj tak czuję i często żyję wspomnieniami tamtych lat i wspomnieniem teatru…” - pisała o latach przedwojennych do Arnolda Szyfmana w 1948 roku.
Nora Ney, Tamara Wiszniewska, Lena Żelichowska, Janina Wilczówna, Renata Radojewska - wielkie aktorki polskiego przedwojennego kina, zjawiskowe kobiety. Dziś to już nazwiska prawie zapomniane.
Kiedy rozmawiam ze znajomymi, którzy się interesują starym kinem, retro w ogóle, też nie wszystkie je kojarzą. To jest w tej historii dla mnie najbardziej niezwykłe. Tamara Wiszniewska zagrała przecież w trzynastu filmach! Była gwiazdą naprawdę dużego formatu - wystąpiła w „Trędowatej” czy w „Dziewczętach z Nowolipek” - dziś nikt nie potrafi przypomnieć sobie jej nieziemskiej twarzy! Nic nikomu nie mówi jej nazwisko! Nad wypieraniem z pamięci tych wielkich aktorek pracowała przed laty, dość skutecznie, Polska Ludowa. Po 1956 roku, stopniowo, wracała pamięć o nich. Może gdyby pozostały w Polsce, ich życie potoczyłoby się inaczej? Różne kobiety, rożne historie, ale los na emigracji bardzo podobny. Nigdy już do filmu nie wróciły.
Ani do kraju. Na emigracji były anonimowe. Wielka Nora Ney otrzymała posadę... w fabryce lalek. Była nianią, archiwistką.
Imały się różnych zawodów. Renata Radojewska, znana choćby z „Zapomnianej melodii”, pracowała jako pomoc domowa. Janina Wilczówna - Nira z filmu „Doktór Murek” z kwietnia 1939 roku - była sprzedawczynią. Tamara Wiszniewska montowała soczewki w lornetkach. Lena Żelichowska - Lena Kort z obrazu „O czym marzą kobiety”, żona Stefana Norblina - malowała paznokcie w zakładzie kosmetycznym. Straciły swoją pozycję, spadły z piedestału, i to dość drastycznie. Pomijając kilka krótkich epizodów, nigdy nie wróciły do zawodu aktorskiego. Żadna kinematografia na świecie nie straciła w jednej chwili tak wielu ulubieńców publiczności. Wojna zniszczyła wszystko, rok 1939 sprawił, że bajka nagle się skończyła. Ale i te aktorki, które po wojnie zostały w kraju, w nowej kinematografii już się nie odnalazły, nie było w niej miejsca na sanacyjne diwy. Niektóre, jak Nora Ney, jeszcze próbowały wrócić na plan. Nie wyszło.
W poszukiwaniu śladów biografii tych artystek przemierzył Pan 12 tysięcy kilometrów.
To były żmudne poszukiwania. Przede wszystkim starałem się zlokalizować ich rodziny. Tylko trzy z nich miały dzieci. Tak oto trafiłem do mieszkającej w Stanach Zjednoczonych wnuczki Tamary Wiszniewskiej. Długo musiałem namawiać ją, by zechciała się ze mną spotkać. Była nieufna. W końcu zaprosiła mnie na rozmowę. Pojechałem. Linda udostępniła mi rodzinne archiwum, okazała niezwykłą życzliwość i pomoc. Dotarłem też do mieszkającej w Nowym Jorku córki Nory Ney, Joanny, wreszcie udało mi się odszukać Andrzeja Norblina, syna Leny Żelichowskiej. Zgłębiając życiorysy pozostałych pań, mogłem jedynie skupić się na dokumentach, jakie po nich pozostały. Udało mi się dotrzeć do takich, w które jeszcze nikt nie zaglądał.
Tak natrafił Pan na korespondencję Jadwigi Smosarskiej i Jana Lechonia.
Smosarska jawi się w nich jako prawdziwa dama. O ludziach pisze elegancko, z troską, czułością, jest delikatna i dyskretna, nikogo nie obgaduje. Wróciła do Polski pod koniec życia.
Wcześniej wielokrotnie odwiedzała ojczyznę. Gdy w 1963 roku przypłynęła na pokładzie Batorego, chwaliła się reporterowi „Dziennika Bałtyckiego”: „Już piąty raz po wojnie przyjeżdżam do Polski”… Zawsze witana była tu entuzjastycznie. Pamięć o niej do dziś jest żywa, jakiś czas temu ukazała się biografia aktorki. Jednak chciałem przypomnieć jej sylwetkę ze względu na te serdeczne listy właśnie.
Niezwykły jest kontrast ukazanych w książce życiorysów. Blichtr przedwojennych salonów zderza się z biedą i samotnością życia na emigracji. Jak ten Hollywood nad Wisłą przed wojną wyglądał?
Filmy dorównywały poziomem tym europejskim, a i aktorzy nie byli gorsi od zagranicznych. Aktorki filmowe przedwojennej Polski stały na piedestale. Były gwiazdami nie tylko ekranu, ale i salonów towarzyskich. Do tego miały swoich wysoko postawionych mężów: prawników, potentatów prasowych, producentów, filmowców, jeździły świetnymi samochodami, mieszkały w luksusowych mieszkaniach, podróżowały. Brylowały na słynnych wtedy elitarnych balach mody w hotelu Europejskim. Nie wypadało tam nie być, zwłaszcza że o tym, co się tam działo, rozpisywały się ówczesne gazety. Nic nie umknęło uwadze dziennikarzy, ani kolor sukni artystki, ani z czego była uszyta, ani kto ją uszył. Gwiazdą balów była Janina Wilczówna, jaśniała blaskiem na Balu Prasy, na Balu Mody czy też na Balu Absolwentów Sztuki Teatralnej. Wielkie gwiazdy pokazywały się też na rautach w popularnym lokalu Adria. Restauracja odegrała znaczną rolę w życiu Tamary Wiszniewskiej. Jeszcze przed wojną wraz z mężem kupili lokal. Ów, gdy wybuchła wojna, stał się dla jej rodziny głównym źródłem utrzymania. Mimo okupacji był to lokal rozrywkowy, jeszcze w sylwestra 1939 roku bawili się tam Polacy. W roku 1940 przekształcono go na lokal „nur für Deutsche”. Aktorka po latach wspominała: „Gdy przyszli Niemcy, moja intuicja podpowiedziała mi, żeby zawsze mieć na sobie coś, co później można będzie wymienić. Zaszyłam więc w moich ubraniach biżuterię”. Przydała się w trudnych chwilach ucieczki z kraju i poszukiwaniu wywiezionego do Niemiec męża.
Restauracja, ale założona już na emigracji, w Dallas, pozwalała godnie żyć Janinie Wilczównie.
Lokal o nazwie La Vieille Varsovie nie tylko słynął z doskonałej kuchni, miał doskonałą renomę, ale także jako salon artystyczny skupiający Polonię. Nad wszystkim czuwała obdarzona wdziękiem i klasą aktorka. Modna restauracja zapewniła stabilizację finansową i, w jakimś sensie, pozwoliła Wilczównie spełnić się artystycznie. Pisano o niej: „...dzięki swej aktorskiej przeszłości i dyscyplinie zaszczepionej na zawsze wszystkim uczniom Zelwerowicza - »reżyserowała« nastrój niewymuszonej elegancji, surowo wymagała nieskazitelnej obsługi i bezbłędnego przygotowania potraw. Wszelkie pochwały i komplementy objaśniała swym polskim pochodzeniem. (…) Nie trzeba przestać kochać ojczystego kraju, by być dobrym Amerykaninem - takie było motto Janiny”.
Pierwsze lata aktorki na emigracji nie były łatwe.
Wilczówna parała się pracą urzędniczki, jednocześnie organizując teatr emigracyjny. Pisano: „Bezgraniczne ukochanie sztuki aktorskiej kazało Jance tłuc się po polonijnych parafiach z przedstawieniami »Ślubów panieńskich«, »Warszawianki«”. Marnie opłacane były to występy. Zresztą nie było szans, by utrzymać teatr polonijny dla tak niewielkiej liczby Polaków. Gdy skończyła się wojna, skończyło się i finansowanie Teatru Artystów Polskich z Londynu. Janina jako stewardessa dorabiała na jachcie amerykańskiego milionera, jej mąż, sanacyjny prawnik Stanisław Sławik, sprzedawał klimatyzatory. Uznali jednak, że to nie jest życie dla nich. Kupili mały samochód, do którego spakowali cały dobytek, i postanowili wyjechać do Kalifornii. Wóz zepsuł się w Dallas. Tam zdecydowali się zatrzymać. Stanisław znalazł pracę jako menedżer w komisie samochodowym, Janina jako sprzedawczyni. Któregoś dnia, wracając do domu, dostrzegła kartkę na jednym z budynków: lokal do wynajęcia. Postanowili zainwestować oszczędności. Takie były początki ich sukcesu. On - elegant z dyplomatycznymi manierami, ona - absolwentka szkoły teatralnej, potrafili wyczarować nastrój tego miejsca. Lokal stał się przystanią dla przybywających z kraju Polaków, nie tylko artystów. Stanisław zatrudnił tu stewardów z polskiego transatlantyku Sobieski, którzy postanowili nie wrócić do kraju. La Vieille Varsovie była przez długi czas miejscem, gdzie należało bywać. Szybko awansowali społecznie. To chyba najbardziej optymistyczna historia z tych przeze mnie opisanych.
To, czego pragnęły jednak najbardziej bohaterki Pana książki, to grać. Gasły z tęsknoty za sceną.
Janina Wilczówna występowała chyba najdłużej z nich wszystkich. A należała do straconego pokolenia. Pierwszy raz weszła na scenę w roku 1936. Nie miała szans, by w pełni rozwinąć skrzydła. Być może byłaby jedną z najbardziej zapamiętanych polskich aktorek.
Nora Ney, mało brakowało, a zagrałaby w amerykańskim filmie.
W latach 50. córka starała się pomóc Norze wrócić na ekran. Joanna pracowała dla amerykańskiego przemysłu filmowego, w tym dla Stanleya Kubricka. Był pełen współczucia dla polskiej gwiazdy. Chciał pomóc. Zdziałał tyle, że zaproszono Norę na plan, gdzie jako statystka miała zagrać elegancką damę. Do tej roli wymagana była prywatna garderoba, futro z norek… Takiego futra nie miała.
O ironio, przed wojną kreowała styl hollywoodzkiej gwiazdy!
Wizerunek aktorskiego emploi otwierał przed nią drogę wielkiej kariery. Role sypały się jedna po drugiej, przyjaźniła się z Bodo, a jej mąż był najbardziej rozchwytywanym operatorem filmowym. Mając taką pozycję, nie bała się popaść w zapomnienie. Nawet na dwa lata zerwała z filmem, by - po urodzeniu dziecka - powrócić w glorii. Na emigracji wciąż nękał ją brak stabilizacji, trapił żal, że nie udało się wrócić do zawodu. Nie lubiła też przyznawać się do wieku. Pod koniec życia, pytana o filmy, w których grała, wymieniała tylko dźwiękowe. Nieme wydawały jej się za stare, ktoś mógłby się zorientować, że ona te czasy doskonale pamięta...
Odeszła bez rozgłosu. W domu spokojnej starości.
Niepamięć o niej była tak silna, że w końcu sama - w wyniku wylewu - straciła pamięć. Joanna Ney opowiadała, jak kiedyś w ośrodku, gdzie przebywała matka, urządziła przegląd filmów z jej udziałem. Nora oglądała je razem ze współlokatorami. Widząc siebie na ekranie, krytykowała każdą scenę, komentowała każdy gest. Patrzyła na siebie jak na kogoś obcego, nieznaną jej aktorkę.
Symboliczne. I bardzo smutne.
Wszystkie te artystki, będąc na emigracji, grubą kreską odcięły się od przeszłości. Miały za sobą piękne życie, które lubiły wspominać, ale obdarzone były też sporą dozą pokory. Nie udawały wielkich dam, po prostu starały się normalnie żyć i nie rozpamiętywać tego, co było. Wszystko, co osiągnęły, w jednym dniu utraciły bezpowrotnie, mimo to do końca zachowały godność i klasę.