Wojsko i naród ukraiński stawiają zacięty opór rosyjskiemu najeźdźcy. Trudno jest przecenić skalę hartu ducha, wytrwałości, a także nie wyrazić podziwu dla skuteczności oporu. Niemal wszyscy eksperci spodziewali się, że Rosja odniesie szybkie zwycięstwo. Bez wątpienia bohaterska postawa ukraińskich sił zbrojnych i zdecydowanej większości jej społeczeństwa przywodzi na myśl polskie zmagania w roku 1944.
Mimo dużych różnic obecna sytuacja Ukrainy w pewnych aspektach przypomina owe tragiczne dla nas czasy i można postawić hipotezę, że niektóre polskie lekcje mogą być Ukrainie pomocne w znalezieniu najlepszego wyjścia z obecnego trudnego położenia.
Tak jak działania rządu londyńskiego w owym krytycznym roku 1944, tak i obecna wojna ma między innymi swe źródło w braku odróżnienia realiów politycznych od pięknych deklaracji wyrażanych przez czołowych mężów stanu najważniejszych potęg.
Idealiści a realiści
Wśród znawców stosunków międzynarodowych można wyróżnić dwie szkoły, idealistów (zwanych także liberałami) i realistów. Pierwsi uważają, że należy bronić praw ludzkich i zasady samostanowienia narodów, że liberalna demokracja jest podstawą organizacji państw, oraz że w polityce międzynarodowej winny królować ogólnie przyjęte zasady wcielane w życie poprzez organizacje międzynarodowe.
Realiści oczywiście nie mają nic przeciwko tym pryncypiom, z tym że oni podkreślają, że świat nie składa się tylko z krajów respektujących zasady demokracji i praworządności, ale także z państw rządzonych przed autorytarnych władców, którzy w swych działaniach nie kierują się ani dobrem własnych obywateli, ani dobrem ogólnoświatowej społeczności. Ba, realiści podkreślają, że nawet demokratyczne społeczeństwa i demokratycznie wybrane rządy mają tendencję do porzucania pięknych zasad, jeśli te zasady stoją w sprzeczności z bieżącym interesem narodowym.
Inaczej mówiąc, polityka światowa częściej przypomina życie w dżungli niż radosną wiejską sielankę.
Wracając do okresu II wojny światowej, polityka rządu londyńskiego w niemałym stopniu opierała się na przekonaniu, że zasady wspólnie ogłoszone w Karcie Atlantyckiej przez prezydenta F. D. Roosevelta i premiera W. Churchilla w 1941 r. będą obowiązywać po jej zakończeniu. Zatem, Polacy, jak każdy inny naród, będą mieć pełne prawo do wyłonienia własnego rządu i utworzenia niepodległego państwa. Sądzono, że ci, którzy te piękne zasady ogłaszają, dokonają wszelkich możliwych wysiłków, aby stać na ich straży i wcielić je w życie. Niestety, nic takiego nie miało miejsca i nasz kraj został w praktyce poddany sowieckiej okupacji.
Podobnie obecnie w Kijowie założono, że skoro NATO stoi na stanowisku, że każde państwo ma prawo wstąpić do tej organizacji, to za tą deklaracją stoi siła zdolna do zapewnienia korzystania z tego prawa. Tak jak w 1944, tak i dziś, okazuje się, że te zapewnienia nie mają pokrycia - NATO jasno stwierdziło, że żadnego zbrojnego działania w obronie napadniętej Ukrainy nie podejmie. Można długo toczyć spory na temat, czy w tej postawie Zachodu nie występuje pewien brak spójności, ale to nie na wiele przyda się walczącej Ukrainie, tak jak na niewiele przydały się wszystkie krokodyle łzy wylane nad Polską w i po 1944 r.
Zdani na samotną walkę
Drugim wielkim podobieństwem pomiędzy sytuacją Polski w 1944 r., szczególnie jeśli chodzi o Powstanie Warszawskie, a obecną Ukrainą jest to, że Ukraina jest zdana na własne siły. Nikt wydatnej pomocy jej nie udzieli, ponieważ W. Putin jednoznacznie zagroził użyciem broni atomowej.
Najważniejsi decydenci w NATO tę groźbę potraktowali poważnie. Na przykład Amerykanie w ostatniej chwili odwołali test międzykontynentalnej balistycznej rakiety Minuteman III, żeby przypadkiem Rosjanie nie wzięli tego za prewencyjny atak na swoje państwo. Nie jest to hipoteza wzięta z Księżyca, ponieważ rosyjski system wczesnego ostrzegania, w porównaniu do amerykańskiego, jest słaby. Kreml nie jest w stanie monitorować wszystkich wydarzeń na całym świecie, bo elektronika nie jest silną stroną jego sił zbrojnych.
Kolejnym sygnałem wskazującym na poważne potraktowanie rosyjskiej groźby jest brak realizacji pomysłu przesłania Ukrainie na przykład samolotów MiG-29. Co innego „przerzucanie” przez granicę lekkiej broni, a co innego oficjalne przekazanie ofensywnej i groźnej broni.
Brytyjski minister obrony właśnie dał do zrozumienia, że owszem Londyn popiera taki krok Warszawy, ale że musimy to robić na własną odpowiedzialność. Ponownie przypomina się rok 1944 i decyzja o rozpoczęciu powstania.
Kolejnym dowodem braku chęci poważnego zaangażowania się po stronie Ukrainy była odmowa ogłoszenia no-fly zone nad Ukrainą. Jest oczywiste, że nikt w Waszyngtonie, Brukseli czy Londynie nie zaryzykuje wojny nuklearnej w obronie Ukrainy.
Poważnie traktować groźby Putina
Dla realistów zachowanie Putina, włącznie z groźbą użycia broni atomowej, nie jest żadnym przejawem szaleństwa. Realiści, w przeciwieństwie do idealistów, rozumują w kategorii interesu narodowego i równowagi sił. Realista patrzy na obecną sytuację z punktu widzenia adwersarza, w tym przypadku Kremla, a nie z punktu widzenia szczytnych ideałów.
Jeśli obecny konflikt rozważać w kategoriach polityki realnej, to po pierwsze, co prawda Rosja jest biednym i zacofanym krajem, ale jest supermocarstwem atomowym, a po drugie, w ciągu niewiele ponad trzech dekad Rosja utraciła ogromną część buforu, który przed 1989 r. oddzielał ją od NATO.
Przed 1989 r. ta strefa rozciągała się do Łaby i Dunaju, obecnie jest na Bugu, zaś przyjęcie Ukrainy do NATO oznaczałoby jej cofniecie aż po rzekę Doniec. Mówiąc inaczej, Ukraina i Białoruś są ostatnimi krajami oddzielającymi Rosję od tego bez wątpienia dużo potężniejszego przeciwnika. Zatem, z punktu widzenia Rosji, neutralna Ukraina jest koniecznością, bo jej wejście do NATO stawia Rosję pod ścianą.
Podkreślmy, taki punkt widzenia narzuca chłodna analiza w ramach Realpolitik. Stąd nadzieje, że w wyniku puczu Putin zostanie obalony i Rosja wycofa się z wojny są raczej mało prawdopodobne - Władimir Władimirowicz broni interesu całej rządzącej elity, a nie tylko swojego. Tylko demokratyczna Rosja, Rosja pasująca do obrazu malowanego przez liberałów, nie będzie obawiać się rozszerzenia NATO. Taka Rosja nawet zapewne będzie zaproszona do wstąpienia do tej organizacji, ale na taki szczęśliwy rozwój sytuacji, niestety, się nie zanosi.
Obawy Rosji przed NATO jest trudno zrozumieć w kategoriach rozumowania idealistów, bo w ramach takiego postrzegania świata NATO jako pakt obronny nikomu nie zagraża. Ale realiści doskonale rozumieją, że Kreml tej sprawy tak nie widzi. Dla W. Putina organizacja o charakterze obronnym w każdej chwili może przemienić się w instytucję ofensywną. Przykład tego zresztą dostarcza przypadek Libii w 2011 r., gdzie NATO nie odgrywało roli defensywnej. Fakt, że działo się to za przyzwoleniem ONZ, stanowi niewielką pociechę dla W. Putina i jego otoczenia. Stąd dla Rosji Putina NATO stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo i Kreml nie cofnie się, zanim nie osiągnie zamierzonych celów.
Zatem w przypadku Ukrainy mamy do czynienia z oczywistą asymetrią. Dla Rosji sprawa Ukrainy jest kluczowa - jej wejście do NATO jest nie do zaakceptowania. Natomiast dla Zachodu Ukraina takiej wagi nie posiada. Zatem prosty rachunek podpowiada, że celem uzyskania kontroli nad Ukrainą, albo przynajmniej niedopuszczeniem do jej przystąpienia do NATO, Rosja jest skłonna do użycia wszelkich środków, podczas gdy Zachód - mówiąc brutalnie - może się bez niej obejść i wiele w jej obronie nie zaryzykuje.
Niestety, ze względu na poważne traktowanie zachodnich ideałów Kijów nie dokonał właściwej oceny sytuacji i pominął milczeniem rosyjskie ultimatum, które W. Putin skierował pod adresem NATO (i pośrednio Ukrainy) w grudniu ubiegłego roku. Powyższe w żadnym przypadku nie stanowi akceptacji rosyjskich roszczeń - oczywiście, że zdaniem niżej podpisanego nie mają one żadnych podstaw! - niemniej w starciu Realpolitik z ideałami ta pierwsza zawsze jest górą. Zasady polityki realnej nakazują branie pod uwagę interesu narodowego potężnego sąsiada.
Sowiety nie miały żadnych moralnych podstaw do okupacji naszego kraju w wyniku II wojny światowej, ale oparcie polityki na szczytnych ideałach Karty Atlantyckiej drogo Polskę kosztowało. Jest to wielka lekcja, jaką Ukraina winna wyciągnąć z naszych doświadczeń.
Zalecenia von Clausewitza
Znakomity znawca sztuki wojennej, Carl von Clausewitz, wypowiedział słynną myśl, że „wojna jest tylko kontynuacją polityki innymi środkami”. Państwa uciekają się do działań zbrojnych, jeśli nie są w stanie osiągnąć swych celów w inny sposób.
Od czasu szczytu NATO w Bukareszcie w 2008 r., podczas którego stwierdzono, że organizacja ta jest pozytywnie ustosunkowana do idei przyjęcia Ukrainy (i Gruzji), Rosja konsekwentnie twierdziła, że dla niej jest to tak zwana czerwona linia, krok, do którego ziszczenia się ona w żadnym wypadku nie dopuści. Stąd też dla realistów obecna napaść na Ukrainę nie stanowi większego zaskoczenia, nie mamy tu do czynienia z żadnym szaleństwem - Rosja Putina po prostu broni swego interesu narodowego. Ponownie w tym stwierdzeniu nie ma żadnej akceptacji dla działań Kremla, jest tylko stwierdzenie, że w ramach Realpolitik trzeba było takie postępowanie wziąć pod uwagę - dwa wieki temu przewidział je von Clausewitz.
Teraz albo nigdy
Decyzje podejmowane przez rząd londyński w owym feralnym roku 1944 w ogromnym stopniu skupiały się na sprawach taktycznych. Decyzje podejmowano w pierwszym rzędzie pod kątem potrzeb danej chwili, natomiast zabrakło myślenia w kategoriach strategicznych - długookresowych.
Na przykład istotnym elementem przy podejmowaniu decyzji o rozpoczęciu Powstania Warszawskiego była perspektywa podróży premiera Mikołajczyka do Moskwy. Sądził on, że walki w Warszawie będą stanowić atut podczas negocjacji ze Stalinem.
Tymczasem los Polski został już przesądzony podczas konferencji w Teheranie (28 XI do 1 XII 1943 r.). Jedyne, co nam w 1944 r. pozostawało do zrobienia, to jak najlepsze przygotowanie się do przetrwania kolejnej okupacji. Albowiem świat i polityka nie kończą się dzisiaj. Życie narodów bardziej przypomina walkę o mistrzostwo świata w boksie zawodowym - ma ona 12 rund, a nie jedną. Stąd istotą polityki winno być zapewnienie przetrwania w jak najlepszej kondycji państwa (czy też tylko narodu) do ostatniej rundy, żeby mając jeszcze spory zapas sił, zadać ostateczny cios.
Tymczasem Powstanie Warszawskie ogromnie osłabiło nasze siły przed kolejnymi zmaganiami, tym razem z sowieckim okupantem. Nie miejsce tu na długie spekulacje, ale zachęcamy czytelnika do zastanowienia się nad tym, jak wyglądałyby lata 1945-1989, gdyby Warszawa nie została zniszczona, a jej ludność albo wymordowana, albo rozproszona. Przecież setki tysięcy ocalałych, które zostały wypędzone i zostały na Zachodzie, nigdy do Polski nie wróciły. Była to dla Polski niepowetowana strata.
Strata tym większa, że Powstanie Warszawskie nie przyniosło żadnych wymiernych korzyści. Rozpowszechniana swego czasu hipoteza o tym, że dzięki niemu Polska nie została wcielona do ZSRR, nie znalazła żadnego potwierdzenia w najnowszych badaniach.
Niepodległość odzyskaliśmy nie dzięki owej hekatombie, ale na skutek zupełnie innych czynników. Natomiast w 1989 r. byliśmy gorzej przygotowani do stawiania czoła nowym wyzwaniom, bo zabrakło tych, którzy polegli w 1944 r. i ich nigdy nienarodzonych dzieci.
Dziś serce się kroi, gdy oglądamy migawki z bombardowanych dzielnic mieszkalnych ukraińskich miast. Podobnie z ukraińskiego punktu widzenia emigracja już niemal dwóch milionów ludzi to jest istna katastrofa. Jest wysoce prawdopodobne, że jeśli wojna będzie się przeciągać, to ci ludzie już nigdy do swego kraju nie powrócą.
Walczyć do upadłego?
Naturalną reakcją na niczym nieuzasadniony atak jest chęć stawiania oporu do ostatniego tchu. Tak walczyliśmy w trakcie całej II wojny światowej. Z perspektywy czasu trudno jednak to zachowanie uznać za optymalne. W którymś momencie, szczególnie po konferencji w Teheranie trzeba było dokonać zimnej kalkulacji, czy bardziej są nam potrzebni martwi bohaterowie, czy też żywi, dobrze wykształceni i pełni energii młodzi ludzie.
Do pewnego stopnia odpowiedzi na to pytanie daje na przykład przypadek paryskiej „Kultury”. O ile bogatsi i lepiej przygotowani do okresu po 1989 r. bylibyśmy, gdyby tego typu inicjatyw na Zachodzie było więcej. Można pokusić się o osąd, że dziś Ukraina stoi przed podobnymi wyborami, przed jakimi stała Polska w 1944 r.
Wracając do von Clausewitza, stwierdził on także, że celem wojny jest „nagięcie przeciwnika” do woli agresora, i że celem działań zbrojnych zawsze musi być „rozbrojenie czy pokonanie przeciwnika”. Cele Putina są jasne i trudno wątpić, że dołoży on wszelkich starań, żeby je osiągnąć.
Dodajmy od siebie, że wynik wojny nie jest aż tak jasny i oczywisty - zero-jedynkowy. Podkreślmy, Polska II wojnę światową przegrała, niemniej przegrana ta mogła mieć mniejsze rozmiary, gdybyśmy w 1944 r. rozumowali w kategoriach polityki realnej.
Biorąc pod uwagę, że jest mało prawdopodobne, żeby Zachód zmienił swe nastawienie w stosunku do rosyjskiej napaści i zaczął nagle poważnie wspierać militarnie Ukrainę, podstawową sprawą jest to, czy Ukraina sama jest w stanie sobie dać radę z agresorem.
Na to pytanie mogą tylko odpowiedzieć decydenci w Kijowie. Niemniej, biorąc pod uwagę potencjał obu walczących krajów, jest prawdopodobne, że w którymś momencie silniejszy jednak zacznie osiągać zdecydowaną przewagę. Biorąc pod uwagę polskie doświadczenia z 1944 r., dobrze byłoby do takiego rozwoju sytuacji nie dopuścić. Chodzi o to, żeby Ukraina zdołała zachować jak najwięcej sił do walki w kolejnych rundach, bo okazji do dalszych starć i odrabiania strat na pewno nie zabraknie.
Osiągnąć maksimum korzyści
Patrząc na obecne zmagania z długodystansowego punktu widzenia, ważne jest, aby obecną rundę zakończyć w chwili, gdy Ukraina osiągnie maksimum potencjalnych długofalowych korzyści. Do takich korzyści należy zaliczyć przede wszystkim nałożone na Rosję sankcje gospodarcze. Niezbyt ciężkie sankcje nałożone po aneksji Krymu w istotny sposób przyczyniły się do zwolnienia tempa rozwoju rosyjskiej gospodarki i tym bardziej szkodliwe dla niej będą obecne.
Oczywiście, jest mało prawdopodobne, żeby nawet ciężka sytuacja ekonomiczna zmusiła Putina do kapitulacji, ale im bardziej Rosja będzie słabsza, tym bardziej prawdopodobne będzie wystąpienie wewnętrznych tarć, które w przyszłości spowodują kryzys w Rosji i otworzą Ukrainie drogę do spełnienia politycznych celów.
Spadek cen ropy naftowej i rozkręcenie wyścigu zbrojeń przez R. Reagana w latach 80. ubiegłego wieku walnie przyczyniły się do upadku ZSRR i otworzyły Polsce drogę do wolności i niezawisłości. W nie tak odległej przyszłości obecne sankcje mogą mieć podobne skutki w przypadku Rosji.
W zakresie sankcji Zachód już wytoczył najcięższe działa, pozostaje jeszcze embargo na zakupy ropy i gazu ziemnego. Jeśli to nastąpi, to trudno jest oczekiwać dalszego przykręcania śruby. Zatem, jeśli chodzi o sankcje, to Ukraina zbliżyła się do punktu optymalnego - zadania przeciwnikowi największych strat.
Z drugiej strony mamy do czynienia z ogromnymi stratami ponoszonymi przez samą Ukrainę. Walki toczą się na jej obszarze, jej miasta są niszczone, jej ludność mordowana i zmuszana do emigracji. Z punktu widzenia długofalowej strategii te procesy należy zatrzymać i to raczej szybciej niż wolniej. Przypomnijmy, rok 1944 przyniósł Polsce niepowetowane straty i praktycznie żadnych wymiernych korzyści. Dobrze by się złożyło, gdyby Ukraina wyciągnęła z tej lekcji stosowne wnioski.
Tego typu obliczenia są chyba robione w Kijowie, o czym świadczy to, że w przeciwieństwie do wielu opinii wyrażanych nad Wisłą, że z bandytami się nie rozmawia, Ukraina prowadzi negocjacje z Rosją. Rząd ukraiński zdaje się przechodzić od zauroczenia polityką opartą na koncepcjach liberalnych do tej opartej na realiach. Jest to postawa godna pełnego poparcia.
To co Polska może, a nawet powinna zrobić, to umożliwić Ukrainie stworzenie w naszym kraju instytucji, które kształciłyby kadry dla przyszłej, niepodległej Ukrainy. Albowiem okazji do kolejnych rund w walce o wolną Ukrainę nie zabraknie i w naszym interesie narodowym leży wspieranie tych wysiłków. Im dalej na wschód jest zepchnięta Rosja, tym bardziej bezpieczna jest Polska.