Polskie miesiące wpisane w jeden tylko życiorys
- Do sierpnia 1980 r. najważniejszy dla mnie był sport i rodzina. Trzecią moją miłością stała się „Solidarność”. To było to, na co czekałem. Idee „S” uszlachetniały ludzi - mówi Andrzej Mazurowicz. Wiele zmienił 13 grudnia 1981 r.
Miał 20 lat, kiedy w czerwcu 1956 r., razem z tysiącami poznańskich robotników odważył się podnieść rękę na władzę, choć ta - ustami ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza - groziła, że „odrąbie ją każdemu”.
- Normy w zakładach pracy były tak wyśrubowane, że robotnicy powiedzieli: dość! - wspomina Mazurowicz.
Rodowity poznaniak, rocznik 1936. Wychowywał się bez ojca, który całą okupację spędził w niemieckim obozie jenieckim. - Jak ojciec wrócił i poszedł do pracy, to zarabiał grosze, bo nie chciał wstąpić do PPR. Dlatego mając 15 lat przerwałem naukę w liceum. Musiałem zarabiać, by pomóc rodzinie - opowiada.
Zaczynał u „Cegielskiego”, potem trafił do Fabryki Maszyn Żniwnych i PoWoGaz-u. Pracował jak „stachanowiec”. Spał w firmie, rano stawał do maszyny. - Nie dlatego, że byłem przejęty ideami planu 6-letniego. Chciałem zarobić, więc wykonywałem 360 procent normy. Długo tak nie dało się szarpać - tłumaczy.
28 czerwca był pod Zamkiem, na ówczesnej Armii Czerwonej, potem pod gmachem Urzędu Bezpieczeństwa przy ul. Kochanowskiego. To tam został postrzelony w nogę. - Tłum napierał na budynek, a przed nami stał kordon żołnierzy z jednostki z Golęcina. Kiedy padła pierwsza komenda, salwa poszła nad naszymi głowami, następna po nogach. Mężczyzna, który był obok, dostał w kolano, stracił nogę. Inny otrzymał postrzał w gardło, aż wyrwało mu kręgi szyjne. Ten, który strzelał do nas, został zabity - we wspomnieniach powracają tragiczne sceny z poznańskich ulic.
Rok 1957 rozpoczął bydgoski etap życia Andrzeja Mazurowicza. Trafił do wojska (zasadnicza służba), a jako sportowiec i dobry wioślarz (pływał w „czwórkach” i „ósemkach”) dostał się do Wojskowego Klubu Sportowego. Dziewięć sezonów wiosłował, był wielokrotnym mistrzem Polski, reprezentował kraj na mistrzostwach Europy i świata. Jako trener ma na koncie wielu medalistów, w tym Alfonsa Ślusarskiego i Jerzego Brońca.
Zawodowo związany był z Wojewódzkim Przedsiębiorstwem Handlu Spożywczego „Społem”. - Po radomskim czerwcu (1976 rok - przy. red.) miały być konsultacje w sprawie cen, tak zapowiadał ówczesny premier Piotr Jaroszewicz. Wtedy urodziła mi się córa, dlatego doskonale pamiętam, że problemem stały się... biszkopty. Ciastka podrożały o ponad sto procent. Zaprotestowaliśmy w firmie i zrobiła się z tego afera.
Przyszedł sierpień 1980 r. Urlop spędzał z rodziną na Półwyspie Helskim.
- Nie mogliśmy się stamtąd wydostać, bo na stacjach były problemy z benzyną. W końcu udało nam się wrócić do Bydgoszczy - wspomina.
W swojej firmie najpierw został przewodniczącym koła Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”, w marcu 1981 r. stanął na czele komitetu strajkowego, potem Komisji Zakładowej „S”. Został też członkiem Zarządu Regionu .
Dlaczego zaangażował się w nowy ruch związkowy? - Bo tyle lat na to czekałem. Ludzie naprawdę stali się wtedy piękniejsi, bardziej uprzejmi dla siebie. Kto był w związku, nie wypadało, żeby przeklinał. Idee „S” uszlachetniały ludzi. Właśnie dla tych ideałów zostałem członkiem „Solidarności”. Nie dla Wałęsy, nie dla Rulewskiego. Potem się okazało, że w „S” byli bardzo różni ludzie.
Ostatnie tygodnie 1981 r. były gorące. Władze „S” spodziewały się uderzenia. 12 grudnia, po południu, miałem zajęcia na basenie „Astorii”. Z grupą, którą trenowałem, przychodził od jakiegoś czasu pracownik milicji. Słyszę, jak mówi: - Trenerze, coś się chyba będzie działo, bo wydali nam gnaty. Pytam, jakie gnaty? Otworzył teczkę i pokazał pistolet. Z „Astorii” poszedłem do Zarządu Regionu przy ul. Marchlewskiego (obecnie Stary Port). Spotkałem tam Andrzeja Cierzniakowskiego i Ryszarda Helaka.
Umówili się, że wieczorem spotkają się w mieszkaniu Helaka. - Niestety, pływanie zawsze mnie usypiało, więc gdy wróciłem do domu, to nie miałem siły. Wyszedłem, by zadzwonić do Ryszarda, ale żaden telefon w okolicy nie działał.
Wrócił do domu, przed północą słuchał Wolnej Europy. Żadnych złych wiadomości nie było. Dopiero rankiem, 13 grudnia, z RWE usłyszał, że w Polsce jest stan wojenny. - Wiedzieliśmy, że jak będzie coś się działo, to spotykamy się w Zarządzie Regionu. Tak też się stało. Razem z Danką Bieniaszewską i Zygmuntem Pulikowskim wynieśliśmy teczki z dokumentami osobowymi. Przekazałem je znajomemu. Ten jednak, w obawie przed milicją i SB, ukrył papiery w skrzyni z piaskiem przeciwpożarowym. Ktoś się tym depozytem zainteresował, bo zniknął. Prawdopodobnie teczki trafiły w ręce SB.
Z siedziby władz bydgoskiej „S” udało się wynieść drukarkę „Minolta”. - Chyba trafiła do mieszkania Stanisław Niesyna. Dzięki niej mogliśmy od pierwszych dni stanu wojennego drukować ulotki, które wieczorami rozrzucaliśmy na bydgoskich ulicach.
Zanim doszło do utworzenia pierwszej podziemnej „piątki”, Mazurowicz został zatrzymany na 24 godziny. - To stało się 13 grudnia, na ulicy Podwale. Podjechała kibitka i zaczęli ludzi zgarniać do samochodu. Schowałem się w jednym z domów (potem tych ludzi odwiedzałem). Usiadłem za lodówką, ale wystawały mi nogi i mokre buty. Wpadł zomowiec i mnie wyłuskał. Po drodze dostałem pałką w szyję, że aż nogi mi zdrętwiały.
Przesłuchania, obowiązkowe fotografowanie. - Niczego nie podpisywałem - zapewnia. - Z miniaturowej książeczki Koseckiego „Tajemnice mafii politycznych” wiedziałem się, jak trzeba zachowywać się w takich sytuacjach.
W pierwszej podziemnej grupie („piątce”) razem z Mazurowiczem działał m.in. Stanisław Niesyn i Zbigniew Skibiński. Grupa się rozpadła, po aresztowaniu Niesyna w marcu 1982 r. Potem była Robotnicza Służba Samoobrony. W czerwcu współorganizował Tymczasową Komisję Koordynacyjną Regionu Bydgoskiego, która w sierpniu przyjęła kryptonim H. Maj.
- To były pierwsze litery imion Henryka Cichego, Macieja Głuszkowskiego, moje i Jerzego Mierzejewskiego - wyjaśnia.
Stan wojenny został zawieszony 31 grudnia 1982 r, a zniesiony dopiero 22 lipca 1983 r. W tym czasie praca w podziemnej „S” nabrała rozmachu. Wydawana była związkowa bibuła, kolportowano „Tygodnik Mazowsze” i prasę dostarczaną z innych regionów Polski.
Był 25 listopada 1984 r. Polacy jeszcze nie otrząsnęli się po bestialskim mordzie dokonanym przez funkcjonariuszy SB na ks. Jerzym Popiełuszcze. W tej atmosferze pojawienie się esbeków musiało być dla Mazurowicza i jego rodziny szokiem.
- Przyniosłem akurat do domu świeże egzemplarze „Informatora bydgoskiego”, które dostałem od Cichego. Bibułę miałem w kurtce. Usłyszałem, że mam pokazać, co ukrywam w mieszkaniu. Wskazałem im to, co leżało pod fotelem, a na poczekaniu wymyśliłem bajeczkę o pakunku znalezionym na przystanku. To była prasa z Pomorza Zachodniego, od Andrzeja Milczanowskiego.
Aresztowany, przetrzymywany w WUSW, potem w areszcie śledczym. W końcu proces i wyrok: 2 lata w zawieszeniu na 3 lata i grzywna: 100 tys. zł oraz 16 tys. zł tytułem pokrycia kosztów sądowych.
Wolność odzyskał w lipcu 1985 r.- Wtedy, w areszcie, SB oferowała pomoc przy wyjeździe za granicę, tylko coś miałem im powiedzieć? Ode mnie niczego się nie dowiedzieli!