Polskie opiekunki niemieckich seniorów. O czym lepiej milczeć?
Oferty pracy licznych agencji ilustrują uśmiechnięci staruszkowie i troskliwe opiekunki. Akcent pośrednik zawsze kładzie na pensję, np. 1400 euro. To jasne, że nikt kandydatce nie powie o czarnych stronach zajęcia. Bo nie wyjedzie.
Mój dziadek, moja babcia - tak najczęściej mówią o niemieckich podopiecznych Polki. „Mój dziadek ma Parkinsona, ale jest bardzo miły”, „Moja babcia znów nocą rzuciła się na owoce i rano blokowała kibelek” - opisują na internetowych forach dla opiekunek. Bez internetu uschłyby z nudów i tęsknoty.
„Polskie dziewczyny” mają najczęściej po 50-69 lat (tak!) i bardzo potrzebują pieniędzy. Pani Elwira, lat 52, została zredukowana w pracy i przez trzy lata nie mogła znaleźć w kraju innej posady. Słyszała, że jest za stara...
Pani Teresie, lat 67, właśnie komornik zrobił eksmisję z mieszkania. Opieką nad starszą ledwie o rok obywatelką Niemiec nie zdążyła lokalu uratować, ale wierzy, że zdąży zarobić na drugie. Albo na miejsce w jakimś domu spokojnej starości...
- Pewnie, że to jakoś wstydliwe zjawisko. Wstydzić się powinno państwo, które polskiej emerytce płaci głodową emeryturę i na starość wygania za granicę. Nie ma natomiast czego wstydzić się Polka, bo rusza do ciężkiej harówki - nie kryje pani Elwira, od dekady opiekująca się seniorami w Niemczech.
Co najczęściej ukrywa się przed wyjeżdżającymi do Niemiec opiekunkami? Prawdziwy stan zdrowia podopiecznego (wspomni się o alzheimerze, ale zapomni o cewniku i bezsenności) i prawdziwą sytuację rodzinną seniora (będzie wzmianka o troskliwym synu i synowej, ale bez informacji, ze mieszkają 400 km dalej). Niestety, ale dość często ukrywany jest też przed opiekunkami prawdziwy zakres obowiązków, który na nie w Niemczech spadnie. Ba, mowa tu też o obowiązkach, w których opiekunki nie powinny wyręczać pielęgniarek.
- Każda „sztela” ma swoje tajemnice. I jadąc do Niemiec nigdy do końca nie wiesz, co tam naprawdę zastaniesz - uprzedza pani Elwira, od dekady opiekująca się niemieckimi seniorami. „Sztela” to kluczowy termin w opiekuńczym żargonie (z niem. placówka, posada). O najgorszych krążą legendy...
Zrekrutowana do pracy Polka teoretycznie informowana jest o wszystkim. Zna wiek, stan zdrowotny i potrzeby swojego przyszłego podopiecznego. Wie, jaki ma rytm dnia. Orientuje się, czy i ilu członków rodziny zastanie na miejscu. Teoretycznie...
Ucieczki „pana Alzheimera”
Pani Beata do pracy w Bawarii trafiła standardowo, za pośrednictwem jednej z wielu agencji. Standardowo też na terenie Niemiec przejęła ją tak zwana koordynatorka, czyli osoba, która powinna znać dobrze sytuację podopiecznego, warunki panujące na „szteli”. I w razie jakichkolwiek pytań czy problemów - szybko służyć pomocą.
- Koordynatorka podrzuciła mnie autem pod dom i odjechała. Wprowadzono mnie do kuchni. Siedział tu cichy, spokojny (wydawało się) staruszek. Potem okazało się, że cierpi na alzheimera, nie toleruje leków, ma rurkę tracheotomijną i jest cewnikowany. O tych „szczegółach” mnie nie uprzedzono - opowiada Polka.
Dom, w przeciwieństwie do tego, co pani Beacie powiedziała o nim agencja („rozległy, z ogrodem, wygodny, w pełni wyposażony”), robił tragiczne wrażenie.
- Na górę, gdzie miałam mieszkać, wiodły stare i kręte schody. Na piętrze stały dwa stare, śmierdzące łoża i dwustuletnia szafa. Przez czarne od brudu story w oknach prawie nie docierało światło - relacjonuje pani Beata. - Na dole odkryłam WC, albo coś, co nim miało być: ciasny, wiecznie zasikiwany przez podopiecznego kibelek...
Kobieta szybko zabrała się za sprzątanie. Warunki bytowe nie okazały się jednak największym wyzwaniem. Problemem było upilnowanie chorego.
- Gdy tylko rodzina opuściła dom, mój „pan Alzhermer” dał dyla. I to powtarzało się regularnie. Uciekał do ogrodu, potem „w długą”. Gdy z ulicy udawało mi się go doprowadzić do domu, zaczynał się armagedon. Dziadek krzyczał, walił pięściami w okna, wypadała mu proteza. Kiedy boleśnie przygryzł sobie język, wezwałam pomoc - dodaje opiekunka.
Przybyła z drugiego końca miasteczka synowa była bardzo niezadowolona z tego, że „Polka nie daje sobie rady”. W końcu agencja, której zleciła poszukanie opiekunki i zapłaciła niemałe pieniądze, obiecała fachową pomoc i zdjęcie z głowy rodziny problemu. Pielęgniarka ze szpitala psychiatrycznego, która przybyła z odsieczą, zastaną sytuacją wcale jednak nie była zaskoczona. Było widać, że interweniuje nie po raz pierwszy.
- W stanie kompletnego wyczerpania (nie spałam po nocach, bo dziadek też nie spał) po niecałych dwóch tygodniach zdecydowałam się wracać. Naburmuszona koordynatorka podjechała pod dom. Ciężką torbę sama zwlokłam z piętra na dół. Koordynatorka zawiozła mnie do większego miasta, wyrzuciła przed dworcem, gdzie stawały polskie autobusy, i odjechała. Był koniec listopada, padał śnieg. Sześć godzin czekałam na busa - kończy pani Beata.
46-letnia Polka nie zdecydowała się na kolejny wyjazd, choć agencja złożyła jej kolejne dwie oferty.
„Moja śpiewająca Turczynka”
Ale może być zupełnie inaczej. Niemiecka „sztela” może okazać się drugim domem. Podopieczny - bliską osobą. A jego rodzina - prawdziwymi przyjaciółmi. Tak dobrze trafiła ostatnio chociażby pani Teresa, emerytka z Torunia.
- O, słyszy Pani jak śpiewa? - torunianka dzwoniąca do mnie z Niemiec obraca telefon w kierunku swojej „babci”. - Możemy spokojnie rozmawiać. Jak śpiewa, to znaczy, że wszystko dobrze; że jest zadowolona.
Pani Teresa ma 67 lat. Policzyła, że przepracowała w życiu 52 lata, biorąc pod uwagę praktyki w szwalni za czasów szkoły zawodowej. Po ponad pół wieku harówki ZUS nagradza ją co miesiąc 1600 złotych emerytury. Może by i za to przeżyła, ale po drodze miała w życiu kilka poważnych problemów: chorą na alzheimera matkę, zadłużone mieszkanie, spór z bankiem i komornikiem. Aby ratować się przed eksmisją, wyjechała jako opiekunka do Niemiec. Za późno, jak się okazało, bo komornik i tak wkroczył do akcji.
- Moja „babcia” to Turczynka. Jest o rok ode mnie starsza, ma alzheimera. Daję sobie radę z opieką nad nią, bo przeszłam prawdziwe szkolenie zawodowe, opiekując się matką - opowiada pani Teresa. - O czym nie mogę przestać myśleć? O tym, że Turczynka przepracowała kilkadziesiąt lat w szpitalu jako salowa. Ma 1870 euro emerytury. Dorobiła się ładnego domu z ogródkiem. W chorobie ma płatną opiekę. A kto zajmie się chorą Polką na starość?
Mimo tych smutnych refleksji pani Teresa nie narzeka. Mówi, że dobrze trafiła. Obowiązki jej nie przytłaczają, choć wymagają fizycznego i psychicznego wysiłku. Rodzina podopiecznej jest sympatyczna. Agencja, która wysłała ją do pracy, wywiązuje się z obietnic finansowych (także tych dotyczących odprowadzanych składek na ubezpieczenie, a to ważne). Pani Teresa ma plan: popracuje, ile się tylko da, odłoży pieniądze i kupi nowe „M”.
Dodajmy, że średnie zarobki polskich opiekunek seniorów w Niemczech to 1200-1400 euro. Niestety, bywa, że wyjeżdżające po raz pierwszy do pracy kobiety wsadzane są na minę. Trafiają do trudnej „szteli” i dostają tylko 800-900 euro.
- Te początkujące, gdy się zorienetują w sytuacji, zaczynają pytać o podwyżkę. Wtedy na ogół agencja tłumaczy, że „przecież uprzedzaliśmy: wysokość wynagrodzenia zależy od znajomości języka niemieckiego, kwalifikacji i doświadczenia”. I kobieta tyra do końca kontraktu za te 800 euro - mówi pani Elwira, od dekady opiekująca się seniorami w Niemczech.
Pampersy? W internecie
Zapotrzebowanie na polskie opiekunki seniorów jest olbrzymie. Rekrutujące je agencje nie mają wygórowanych wymagań. „Nie znasz języka niemieckiego? Przeszkolimy Cię!” - oferują. Czasem szkolą bezpłatnie, czasem odciągają koszty kursu od zarobków.
„Opiekowałaś się już osobą starszą albo chorą? Twoje doświadczenie to zaleta” - kuszą rekruterzy. „Nie masz doświadczenia w opiece? Pomożemy Ci” - uspokajają zaraz inne kandydatki.
- Oceniam, że 85 proc. z nas wyjeżdża do swojej pierwszej pracy w Niemczech niewystarczająco przygotowana - nie kryje pani Elwira. - Proszę zerknąć na portal X (tu: adres internetowy popularnej agencji). Na filmikach prezentowana jest wymiana pampersów, mycie okolic intymnych obłożnie chorych, obcinanie paznokci itp. Takie „szkolenie” ma wystarczyć Polce, ruszającej do pracy...
Jeśli do tego braku przygotowania dodać „sztelę”, której prawdziwą specyfikę przed opiekunką ukryto, dochodzi do bardzo przykrych sytuacji.
- W jaki sposób emerytowana krawcowa ma fachowo pielęgnować stopę cukrzycową niemieckiego seniora? Jak przygotowywać posiłki dla chorego z cukrzycą insulinoniezależną? A to przecież bardzo powszechne schorzenia - zaznacza pani Elwira.
Niedoświadczone opiekunki nie wiedzą też do końca, co im wolno, a czego nie. Jadą do Niemiec z zakresem obowiązków zapisanym w umowie i przedyskutowanym z pracownikiem agencji. Ba, bywa i tak, wcale nierzadko, że kilka zdań przez telefon zamienią z polską koleżanką, którą jadą zmienić w opiece. Te jednak nie zdradzają przy takiej okazji ciemnych sekretów „szteli”.
- Stąd się biorą potem rozczarowania i kłopoty. Wynikają między innymi z oczekiwań, że Polka wykona przy niemieckim seniorze czynności, które zarezerwowane są dla pielęgniarki. Chodzi np. o robienie zastrzyków czy dawkowanie leków - podkreśla pani Elwira.
Na problem ten starał się zwrócić uwagę już w 2014 roku poseł John Abraham Godson (PO) w zapytaniu poselskim.
Wynika z niej, że już wtedy problem kondycji polskich opiekunek w Niemczech był nabrzmiały.
„Pracują jak pielęgniarki”
„Z informacji, jakie otrzymałem, wynika, że mimo iż większość osób zatrudnionych jest w charakterze opiekunki, na miejscu okazuje się, że właściwie wykonują pracę dobrej pielęgniarki. Zmuszone są do wykonywania czynności, których nie obejmuje kontrakt i za które im się nie płaci, jak np. podawanie leków, nocny monitoring, opieka nad nagrobkami czy sprzątanie po innych domownikach itp.
Bardzo często zdarza się, że w ciągu doby mają jedynie dwie godziny wolnego (!), czasem jedną dobę. Ale najczęściej wtedy, kiedy termin pasuje rodzinie, a nie pracownikowi. Polskie opiekunki zarabiają prawie o połowę mniej od niemieckich, a od pielęgniarek niemieckich - prawie pięciokrotnie mniej, oraz zatrudniane są na zlecenie. Oprócz tak marnych zarobków, ciężkiej całodniowej pracy, bardzo często poniewiera się opiekunkami, szydząc sobie z nich, że pracują za tak małe pensje” - pisał w zapytaniu John Abraham Godson (PO).
Problem „na warsztat” wzięło ówczesne Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej. Badało, badało i doszło do odkrycia. W dużej mierze zjawisko jest poza zasięgiem (i nadzorem) polskich służb. I trudno coś na nie poradzić...