Polsko-niemiecka międzynarodówka nazistowska w Krzyżowej to chichot historii
– Pojednanie polskich i niemieckich neonazistów to karykatura. Zwłaszcza jeśli dokonuje się w Polsce, na ziemiach tak dotkniętych przez hitleryzm – mówi dr Robert Żurek, prezes Fundacji Krzyżowa dla Porozumienia Europejskiego.
Rok temu w Grodziszczu, tuż przed Krzyżową, odbył się koncert z udziałem neonazistów polskich i niemieckich. Oficjalnie impreza była prywatna. Sprawę nagłośnili dziennikarze, dowiedziała się o niej policja, lokalne władze, Fundacja „Krzyżowa”. I…?
I Fundacja zareagowała. Wydaliśmy oświadczenie, w którym stanowczo wyraziliśmy oburzenie i zaniepokojenie. Podaliśmy również naszą receptę na nasilenie się popularności ruchów ekstremistycznych – edukację. To rzeczywiście chichot historii, że tuż obok miejsca, w którym w czasie II wojny światowej działała jedna z najbardziej znanych grup antyhitlerowskich w Niemczech i w którym w 1989 r. odbyła się polsko-niemiecka msza pojednania, doszło do „pojednania” neonazistów z Polski i Niemiec. To potworna karykatura tego, do czego dążymy jako Fundacja „Krzyżowa” i tego, co chcemy osiągnąć na bazie dwóch źródeł naszej tożsamości: sprzeciwu wobec nazizmu i pojednania polsko-niemieckiego. Od początku istnienia Fundacji zrealizowaliśmy setki projektów na rzecz budowania kultury demokracji, dialogu i pojednania. Uczestniczyło w nich wiele tysięcy osób, głównie młodzieży z Polski, Niemiec, ale także Ukrainy, Czech i innych państw naszego regionu. Neonazistowski koncert w naszym sąsiedztwie sprawił, że z jeszcze większą determinacją będziemy prowadzili naszą działalność.
Z międzynarodówką neonazistowską mamy do czynienia od lat 80. Czy w tym czasie zmieniło się przyzwolenie społeczne na napisy „Jude raus” czy gwiazdy Dawida na szubienicach malowane na murach?
W Polsce, niestety, istnieje spore przyzwolenie społeczne na różne przejawy zła, a zbyt mało w naszym społeczeństwie determinacji do sprzeciwu wobec nich. To element szerszego problemu, jakim jest nasza pasywność w życiu wspólnotowym, słabość społeczeństwa obywatelskiego. Jeśli chodzi o stosunek Polaków do Żydów, to ulega on powolnej poprawie, i choć sympatię do Żydów deklaruje zaledwie co trzeci Polak, a antypatię – co czwarty, to mamy do czynienia ze znaczną poprawą sytuacji w porównaniu z początkiem lat 90., kiedy ponad połowa respondentów przyznawała się do niechęci wobec Żydów. Również świadomość historyczna Polaków bardzo się zmieniła. Z badania przeprowadzonego przez CBOS w 2015 r., wynika, iż tylko co czwarty Polak uważa, że Żydzi w przeszłości doświadczyli od Polaków więcej dobrego niż złego. Natomiast aż 44 procent respondentów wyraziło opinię, iż doświadczyli oni równie dużo dobrego co złego, a 11 procent – że więcej złego niż dobrego. Te wyniki świadczą o tym, iż Polacy podchodzą do własnej przeszłości bardziej samokrytycznie, niż mogłoby się wydawać.
Kilka lat temu wyrzucono z pracy dziennikarkę niemieckiej telewizji publicznej, bo powiedziała, że Hitler zlikwidował bezrobocie. W Polsce w programie w TVP jedna z osób krzyczała do gościa „Niech jedzie do Izraela”, a na pasku widzowie czytali antysemickie wpisy w Twittera. To jest przyzwolenie?
Antysemityzm w polskich mediach publicznych to sytuacja bardzo smutna. Tego zjawiska nie było u nas od wielu lat i wypada wyrazić nadzieję, że mieliśmy do czynienia z jednorazowym ekscesem, po którym nastąpi otrzeźwienie. Trudno jednak o tę nadzieję w obliczu rosnącej brutalizacji debaty publicznej w Polsce, w czym udział mają, niestety, również media publiczne. W Niemczech mamy do czynienia z innym problemem. Elity zdają sobie sprawę, jak wielkim złem był narodowy socjalizm. Wiedzą też, że Niemcy są dla ich partnerów wiarygodne o tyle, o ile będą jednoznacznie odcinać się od nazistowskiej przeszłości. Stąd zdecydowane reakcje na postawy zdradzające sympatię dla zbrodniczej ideologii. Jednocześnie jednak, co potwierdzają badania, w społeczeństwie istnieją silne tendencje antysemickie, a odsetek osób deklarujących antypatię wobec Żydów nie jest dużo niższy niż w Polsce. Zresztą, refleksja nad brunatną przeszłością kraju nie jest przesadnie dogłębna i co rusz widać jej mankamenty.
Na przykład?
Fenomen Eriki Steinbach, która mogła mówić, że wypędzenie Niemców po II wojnie światowej nie było skutkiem zbrodniczej
polityki hitlerowskich Niemiec, lecz nacjonalizmu Polaków i Czechów, którzy wykorzystali działania Hitlera jako pretekst dla
realizacji swych zbrodniczych planów.
Miała poparcie części polityków, między innymi Bawarczyka Edmunda Stoibera z CSU.
Ale i lewicowe elity Republiki Federalnej długo nie widziały problemu. Brak było u nich świadomości, że autentyczne przezwyciężenie brunatnej przeszłości oznacza konieczność podjęcia tematów nie związanych z nią bezpośrednio, jak choćby tematu niemieckiej pogardy wobec Słowian, narastającej w Niemczech od połowy XIX wieku. Bez niej nie byłoby Hitlerowi tak łatwo przekonać rodaków do absurdalnej teorii, iż słowiańscy „podludzie” istnieją po to, by służyć niemieckim „nadludziom”.
Kiedy bliżej przyjrzymy się różnym niemieckim instytucjom i środowiskom, zobaczymy, jak wiele jest jeszcze w Niemczech do zrobienia w kwestii rozliczenia się z niechlubną historią. W ostatnich dwóch dekadach mieliśmy między innymi skandale związane z brunatną przeszłością wielu założycieli i liderów Związku Wypędzonych, czy z bezrefleksyjnym upamiętnianiem przez niemieckie MSZ jego byłych urzędników, również tych, którzy aktywnie wspierali politykę NSDAP.
I skandal z BND, czyli wywiadem współpracującym z neonazistami. Czy Niemcy wiedzą, że im wolno mniej?
Tak, stąd właśnie poprawność polityczna i zdecydowane reakcje na postawy, które poza nią wykraczają. Przypomnę debatę
sprzed dziesięciu lat, która towarzyszyła uznaniu dnia 23 sierpnia jako Europejskiego Dnia Pamięci Ofiar Totalitaryzmu. W Niemczech ta inicjatywa wzbudziła silne kontrowersje, sprzeciwiano się zrównywaniu hitleryzmu i stalinizmu, właśnie z obawy o to, by nie relatywizować zła, którym był niemiecki nazizm. W Niemczech nie brakuje poczucia, że naród niemiecki obarczył się ogromną winą i trzeba się z nią mierzyć. Patrząc na to z polskiej perspektywy, dodałbym, że ta niemiecka, bardzo samokrytyczna optyka, jest silnie zorientowana na tematykę holocaustu i zbyt mało w niej perspektywy ofiar polskich, rosyjskich, białoruskich, ukraińskich. To się powoli zmienia, ale cały czas wiele jeszcze pozostaje do zrobienia.
Istnieje niemiecka polityka historyczna? Prawica powołuje się na tajemniczą strategię opracowaną w BND mającą doprowadzić do redefinicji odpowiedzialności Niemców i przerzucenia jej na Polaków, bo wiele obozów było na terenach okupowanej Polski.
Gdyby Niemcy taką strategię realizowali, to należałoby uznać, że robią to wyjątkowo nieudolnie i podejmują szereg działań kompletnie przeciwskutecznych. W niemieckiej edukacji szkolnej i pozaszkolnej, w życiu politycznym, naukowym i kulturalnym,
w mediach, w działalności wielu wspieranych przez państwo fundacji i stowarzyszeń, tematyka narodowego socjalizmu i niemieckiej odpowiedzialności za niego zajmuje bardzo istotne miejsce. Trudno też zgodzić się z rozpowszechnianą w Polsce tezą, jakoby Niemcy celowo używali pojęcia „naziści”, by odwrócić uwagę od narodowości sprawców. Przeanalizowałem wiele przemówień niemieckich polityków z ostatnich dwóch dekad i nie znajduję potwierdzenia tej tezy. Owszem, w przemówieniach tych często mowa o nazistach, gdyż określenie to precyzuje, kto spośród narodu niemieckiego był animatorem zbrodniczej polityki. Niezwykle rzadko natknąć się jednak można w niemieckiej debacie publicznej ostatnich dekad na próbę negowania faktu, że owi naziści stanowili znaczną część niemieckiego społeczeństwa i mieli masowe poparcie.
Niemcy nie prowadzą żadnej polityki historycznej?
Niemcy nie są monolitem, lecz dużym, demokratycznym krajem, z szerokim spektrum poglądów na politykę i historię. Narracja polityczna i historyczna Zielonych i CSU bardzo się różni. Oczywiście, wszystkie demokratyczne środowiska w Niemczech łączy pewien wspólny mianownik i to on jest wyznacznikiem czegoś, co moglibyśmy określić jako niemiecka polityka historyczna. Ale nie jest nim próba relatywizacji niemieckiej odpowiedzialności za zbrodnie, lecz promowanie wizerunku Niemiec jako kraju, który konsekwentnie zmierzył się ze złą przeszłością i ją za sobą pozostawił, a teraz jest dojrzałą demokracją i wiarygodnym partnerem. Co, niestety, rodzi pokusę, by bardziej chwalić się własnymi osiągnięciami, niż mierzyć się z kolejnymi wątkami brunatnej historii. I by pouczać innych z pozycji tych, którym się z Holocaustu, czas, by inni też zaczęli przyznawać się do swoich „grzechów”.
Potomkowie ofiar mówią: wycierpieliśmy więcej, więc i wolno nam więcej.
I to jest moment, w którym Niemcy zaczynają pokazywać swoją irytację. Minęło 70 lat od wydarzeń II wojny światowej, w Niemczech wiele dziesięcioleci trwał proces rozliczania się z własną przeszłością, trudny i bolesny. Naturalnym jest pragnienie, by kiedyś się skończył. Tymczasem pojawiają się Polacy, Grecy, Włosi i inni, którzy kolejny raz chcą zmusić Niemców do zajęcia się najdramatyczniejszym rozdziałem ich historii. Można zrozumieć, że ci ostatni czują się niekomfortowo, przecież już wiele razy przepraszali, uznawali winę, wyciągali wnioski. Problem w tym, że to ich zmaganie się z historią, po części bardzo uczciwe i dogłębne, nie dotyczyło wszystkich obszarów. A Polacy mogą czuć się zawiedzeni tym, że w centrum Berlina jest niezwykle poruszający pomnik Ofiar Holocaustu, a miliony polskich ofiar nie doczekały się upamiętnienia.
Podobno pomnik ma stanąć.
Pojawiła się niemiecka inicjatywa społeczna, zobaczymy, czy zakończy się sukcesem. Dyskusja o potrzebie upamiętnienia polskich ofiar w Berlinie odżywa co kilka lat, pamiętam jej ostatnią odsłonę w 2013 r. Na razie pomnika nie ma. Brak też pogłębionej refleksji o negatywnej polityce Niemiec wobec Polski, nie tylko w okresie III Rzeszy, ale w trakcie ostatnich dwustu lat. A bez tej refleksji trudno będzie Niemcom zrozumieć polską wrażliwość, zranienia, nieufność.
A może Niemcy to pęknięte państwo, również w kontekście rozliczeń z nazizmem? AfD odniosła spektakularny sukces we wschodnich landach, dawnym państwie policyjnym.
Wyniki ostatnich wyborów do Bundestagu, jak też skala aktywności ugrupowań skrajnie prawicowych w Niemczech zachodnich
i wschodnich, potwierdzają tezę, że RFN przez kilkadziesiąt lat bycia państwem demokratycznym potrafiła skuteczniej
wyedukować i uodpornić społeczeństwo, również młodzież, na zagrożenie ekstremizmem politycznym.
NRD chlubiła się swym rzekomo antynazistowskim rodowodem, ale w 1989 r. działacz opozycji antykomunistycznej Konrad Weiss, twierdził, że istnieje tam podskórnie silny nurt neonazistowski. Czas pokazał, że miał rację, a nurt ten jest silny nawet teraz, ponad 20 lat po zjednoczeniu Niemiec.
To pokazuje małą skuteczność państwowych działań edukacyjnych w obliczu nieufności społeczeństwa wobec własnego państwa, a z taką sytuacją mamy do czynienia we wschodnich landach Niemiec.
To dalej są dwa państwa?
Tak, niemieccy socjologowie i publicyści podkreślają, że społeczeństwo Niemiec zachodnich i wschodnich wciąż nie w pełni się zintegrowało. Ostatnio zaprezentowano rezultaty badania, z którego wynika, że obecne elity gospodarcze, naukowe czy kulturalne wschodnich landów rekrutują się niemal wyłącznie z przybyszów z zachodnich landów.
To jest chyba konsekwencja lustracji po zjednoczeniu.
Po części tak, jednak to samo badanie wykazało, że przybysze z Zachodu blokują dostęp do elit przedstawicielom lokalnej społeczności, a wspierają swoich pobratymców. Przekonanie „tubylców”, że nie są gospodarzami we własnym domu, który został „skolonizowany” przez aroganckich „Wessis”, jest jednym ze źródeł frustracji, która doprowadziła do sukcesu skrajnie prawicowej AfD.
W Polsce w latach 90. fascynacja postpolityką sprawiła, że uznano, iż historia i narracja odwołująca się do przeszłości jest passe. I dzisiaj mamy o tę historię wojnę, której apogeum jest nowelizacja ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej.
Fascynacja koncepcją postpolityki to jedno, ale realne możliwości tworzonego od podstaw państwa, w warunkach silnego kryzysu gospodarczego, to drugie. Jestem skłonny wiele wybaczyć ówczesnym elitom politycznym III RP, bo zdaję sobie sprawę ze skali wyzwań. Rzadko pamiętamy, że w roku 1992 wprowadzono do obiegu banknot o nominale dwóch milionów, a litr mleka kosztował 5000 złotych. Potrafię zrozumieć, że polityka historyczna nie była priorytetem… Natomiast odzyskanie politycznej wolności w roku 1989 umożliwiło niezależne, narodowe debaty o historii i możemy być dumni, że największe z nich nie miały wydźwięku martyrologiczno-heroicznego, lecz samokrytyczny. Były to debaty o stosunku Polaków do Żydów
i współwinie Polaków za wysiedlenie Niemców po II wojnie światowej. Zarówno tematyka debat, jak i ich przebieg, były świadectwem dużej dojrzałości polskiego społeczeństwa, a przynajmniej jego elit. Te szlachetne próby zmierzenia się z trudnymi aspektami własnej historii nie zostały przez naszych sąsiadów i partnerów docenione. Wręcz przeciwnie, już wtedy pojawiały się w zagranicznych mediach teksty sugerujące współwinę Polaków za Holocaust, a w Niemczech pojawiła się pani Steinbach z jej rewizjonizmem historycznym. Wszystko to miało prawo zaniepokoić Polaków i doprowadzić do przekonania, że konieczna jest bardziej asertywna polityka historyczna.
Wahadło wybiło w drugą stronę?
Powstały w 2005 roku rząd Prawa i Sprawiedliwości i jego koalicjantów głosił potrzebę odzyskania przez Polaków poczucia dumy z własnej historii i przekonania świata, że jesteśmy narodem ofiar i bohaterów, a nie współsprawców. Podobne cele ma na sztandarach obecna władza.
Ustawa o IPN zakłada karę do trzech lat więzienia za upublicznianie twierdzenia, że naród polski współuczestniczył w Holocauście. Karać więzieniem za pokazywanie trudnej prawdy, że byli Polacy zabijający ukrywających się Żydów?
Szukanie prawdy to obowiązek nas wszystkich i państwu nie wolno tych poszukiwań utrudniać. Kłopot w tym, że w debacie
publicznej, a nawet w opracowaniach naukowych, pojawiają się opinie stronnicze, budzące zasadnicze wątpliwości. Jeśli głosy
takie szkodzą interesom Polski, jak choćby sformułowanie „polskie obozy zagłady”, należy im przeciwdziałać. Pytanie tylko jak.
Już poprzednie ekipy zastanawiały się, czy właściwym krokiem byłoby sięgnięcie po sankcje karne. Odstąpiono od tego pomysłu, obawiając się, że taki krok wzbudziłby negatywne reakcje w innych krajach, a ponadto byłby mało skuteczny w przypadku nadużyć, które mają miejsce głównie zagranicą. Jak widać, nie były to opinie pozbawione podstaw. Osobiście żałuję, że Senat RP nie wykorzystał krytyki płynącej z Polski i zagranicy jako impulsu do dyskusji nad sensem nowelizacji ustawy o IPN, a przynajmniej optymalizacji kontrowersyjnego art. 55, lecz przegłosował ją w dotychczasowym, niedoskonałym kształcie. Naraża to Polskę na niepotrzebne konflikty z zagranicznymi partnerami oraz na krytykę światowych mediów i z całą pewnością nie przyczyni się do sukcesu w walce o dobre imię, co widać choćby po burzy, która się rozpętała.
Jak powinna wyglądać polska polityka historyczna?
Powinna być polityką, a nie propagandą historyczną, jak zauważył Kazimierz M. Ujazdowski. Obecne władze państwowe i ich agendy za często uprawiają właśnie propagandę, która mile łechce poczucie wartości wielu Polaków, ale jest niewiarygodna, a czasem wręcz irytująca bądź szokująca dla zagranicznych odbiorców. Prowadząc politykę historyczną, trzeba dobrze znać mentalność, kulturę i stan wiedzy potencjalnych odbiorców, co nie jest najmocniejszą stroną obecnego obozu władzy. Inna sprawa to fakt, że polityka historyczna ma szansę na sukces wtedy, gdy prowadzona jest subtelnie. Nachalne komunikaty czy groźby sankcji karnych nie są pomocne w promowaniu pozytywnego wizerunku państwa, również jego historii. I wreszcie, politykahistoryczna nie powinna utrudniać społeczeństwu takiej refleksji o własnej historii, która pomoże mu stawać się lepszym i dojrzalszym. A żeby stawać się społeczeństwem lepszym i dojrzalszym, musimy czerpać inspirację z tego, co było w naszej historii wielkie i piękne, ale jednocześnie analizować to, co było w niej małe i podłe. To nie o „pedagogikę wstydu” tu chodzi, leczgotowość do samorefleksji, kluczową w procesie dojrzewania zarówno jednostek, jak i społeczeństw. Mam wrażenie, że właśnie z przyznaniem się do słabości, trudnych momentów, niewłaściwych decyzji, jako państwo, wspólnota, mamy od pewnego czasu problem. Jakiś strach przed byciem nie do końca idealnymi. Jakby to miało odebrać nam prawo do dumy. A przecież prawda jest złożona, a o naszej sile świadczy to, że nie boimy się mówić o naszych sukcesach, ale i błędach.
Byłam z licealistami z Wrocławia w Auschwitz. I uderzyło mnie, że nastolatki nie rozumieją upodlenia, z jakim mierzyli się ludzie w czasie wojny. Może to jest jedna z przyczyn problemu – brak edukacji?
Może nie tyle brak edukacji, co jej ograniczenia. W procesie edukacji historycznej ważne jest spotkanie ze świadkami czasu, oddziaływanie na zmysły, emocje, sięganie po metody, które mogą młodym ludziom pomóc nie tylko zrozumieć, ale i poczuć to, o czym mówimy. Na szczęście żyjemy w czasach, w których bardzo trudno wyobrazić sobie to, co działo się wtedy w Auschwitz i wielu innych miejscach, nawet, kiedy się te miejsca odwiedza. Tym ważniejsze jest sięganie po efektywne metody edukacyjne. Ważne też, i tu wracamy do polityki historycznej, byśmy nie skupili się tak bardzo na przekazie triumfalnym, heroicznym, że zagubimy perspektywę cierpienia, podłości, klęski. Witold Pilecki był wielkim człowiekiem, bo zrobił coś, czego większość ludzi nie była w stanie zrobić. Dał się złapać i wywieźć do Auschwitz, by tam tworzyć ruch oporu. Dobrowolnie poszedł do piekła. Zasłużył na nasz najwyższy podziw. Ale pokazując jego bohaterstwo, nie możemy marginalizować doświadczenia permanentnego zastraszenia i upodlenia tych, którzy nie mieli tej odwagi. Którzy byli gotowi zdradzać i zaprzedawać się złu, by do tego piekła nie trafić. A gdy się tam mimo wszystko znaleźli, pokornie podporządkowywali się rygorom, by uniknąć gorszego. Obraz tamtych czasów nie będzie kompletny, jeśli pominiemy te różne postawy, motywacje i doświadczenia.
Wicedyrektor muzeum przypomniał słowa Władysława Bartoszewskiego: w czasie apelu z jego transportu wywleczono mężczyznę i wdeptano go w ziemię. Bartoszewski do śmierci żył z poczuciem winy, że nikt nic wtedy nie zrobił.
I również o takich doświadczeniach powinniśmy przypominać, tym bardziej że były one powszechniejsze niż postawy heroiczne. Ale też z sytuacji pełnych upodlenia, bezradności, klęski, można i trzeba czerpać inspirację do stawania się wspólnotą lepszych ludzi. Ta wspólnota zaczyna się tam, gdzie mamy odwagę sprzeciwić się jakiejś niesprawiedliwości, wystąpić w obronie kogoś, czasem wbrew większości. Gdy mamy determinację, by bronić wartości.
Musi też być moralnie dojrzałe. I to jest wielkie zadanie i misja dla nas, osób zajmujących się edukacją. Jeśli miałbym powiedzieć, po co nam historia i uczciwie mierzenie się z nią, to właśnie po to, by zrozumieć, że każdy wybór, jakiego dokonujemy, jest w gruncie rzeczy wyborem moralnym.