Pomagają lekarze, pomaga i Duch Święty. Teraz pomaga im rozmowa
Wyrwały się śmierci. Choć nadal, gdy robią kontrolne badania, po wyniki idą z duszą na ramieniu. Chcą rozmawiać o chorobie – to po prostu pomaga. Ale zdrowy nie zrozumie chorego. Dlatego spotykają się we własnym gronie. Co piątek, o 17. I rozmawiają. I uczą się, jak od nowa zacząć żyć.
Akademia Walki z Rakiem zaprasza osoby chore onkologicznie do udziału w programie poradnictwa psychologicznego. Zajęcia odbywają się co piątek, w godz. 17-18.30 w Centrum Współpracy Organizacji Pozarządowych przy ul. Świętojańskiej 22, tel. 516 272 604
Nikt nie powinien być sam w chorobie – nie ma wątpliwości Iwona Micner (na zdjęciu pierwsza z lewej). Co tydzień w piątek w Centrum Współpracy Organizacji Pozarządowych jest pół godziny przed godz. 17. Czeka na panie chore na raka. Po to, by sobie porozmawiać, po wspierać, opowiedzieć sobie nawzajem o swoich przeżyciach i sposobach na to, by się nie załamać. Czasem po to, by popłakać. A czasem – by po prostu się pośmiać.
Iwona Micner lada dzień zostanie magistrem psychologii. Broni się już w lipcu. To właśnie przy pisaniu pracy magisterskiej wpadła na pomysł, by reaktywować w Białymstoku Akademię Walki z Rakiem. Białostocki oddział stowarzyszenia został założony już kilka lat temu. Ale spotkania zostały przerwane, zawieszone, bo prowadząca po prostu wyjechała z miasta. Takie życie...
Ale to właśnie na te spotkania sprzed kilku lat przychodziła pani Iwona. Bo jej praca magisterska dotyczyła wpływu humoru na osoby chore onkologicznie. Pani Iwona zapoznała się z uczestniczkami akademii, poznała je, polubiła. Teraz znów chce się z nimi spotykać. Wolontariacko. Właśnie w akademii, prowadząc grupę wsparcia. Na razie przychodzi kilka pań. Bo pani Iwona mówi, że to dopiero takie spotkania organizacyjne. Nie ma jeszcze dyplomu, więc żadnej terapii nie może prowadzić. Ale z tą „organizacją” to trochę przesadza. Bo same uczestniczki przyznają, że taka wspólna rozmowa – po prostu rozmowa – bardzo jest im potrzebna. A na spotkania takie bardziej profesjonalne – Iwona Micner po prostu zaprasza znajomych specjalistów. I tak było już relaksacyjne układanie mandali, dodatkowy trening relaksacyjny, zajęcia z jogi śmiechu, na których panie uczyły się szukać żartu w codziennym życiu i śmiać się czasem z siebie. Planów też jest już mnóstwo. Bo po wakacjach, jako dyplomowany już psycholog, Iwona Micner chce na białostockich zajęciach wprowadzić program opracowany na potrzeby ogólnopolskiej Akademii Walki z Rakiem. Będzie więc poznawanie własnych emocji – bo bez tego bardzo trudno sobie przecież radzić, uczenie się radzenia sobie ze złością, stresem czy strachem, reagowania na niezgodę, budowania asertywności w chorobie. I tego, żeby zaakceptować – i pokochać – siebie.
Iwona Micner chce, by na spotkania przychodziło jak najwięcej pań. Nie boi się, że nie wystarczy miejsca, że spotkania nie będą efektywne, że nie wystarczy czasu, by zająć się każdą uczestniczką.
– Możemy zmienić miejsce na większe. I podzielić się na grupy. Mam koleżanki psycholożki, chętnie poprowadzą zajęcia – pani Iwona wszystko ma już zaplanowane. A panie – mówią, że będą przychodzić na spotkania. Że to faktycznie jest to, czego potrzebują. Bo choć każda jest inna, inaczej patrzy na świat i inaczej przeżywa swoją chorobę – to każda z nich tak naprawdę potrzebuje tego samego. Świadomości, że nie jest sama. Że są osoby, które przeżyły podobne dramaty. Osoby, które zrozumieją. Tak po prostu...
Bo rozmawiać trzeba. Najgorzej jest zamknąć się w sobie i cierpieć – już nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Dlatego panie z Akademii można namówić na zwierzenia. Opowiadają o sobie, swojej chorobie. Większość jest już na to gotowa. Choć są i takie, które jeszcze na razie wolą posiedzieć, posłuchać.
Pani Henryka
– Dlaczego tu przychodzę? Bo chcę zmienić tę samotność z negatywnej w pozytywną. Jeszcze nie ze wszystkim sobie tak do końca radzę – mówi niewysoka sympatyczna pani. To pani Henryka. Ma szpiczaka mnogiego. – Złośliwy, łobuz. Choroba nieuleczalna. Ale ma jedną pozytywną stronę. Nie daje przerzutów – uśmiecha się zawadiacko pani Henryka. Bo już nauczyła się z dystansem do swojej choroby. jednak na początku było jej strasznie ciężko. Szpiczak zaatakował jej układ kostny. Oczywiście – jak to rak – długo nie dawał żadnych objawów. Aż do pewnego ranka, gdy pani Henryka nie mogła podnieść się z łóżka. Zadzwoniła po syna. Pojechali najpierw do poradni, potem do szpitala. Złamany kręgosłup, cztery kręgi piersiowe – ot tak, po prostu.
I poszło. Najpierw przeszczep z komórek macierzystych, potem półtora roku codziennej chemioterapii. Pani Henryka schudła do 40 kilogramów. W wyniku złamania kręgosłupa straciła 14 centymetrów wzrostu. – I z figury modelki nic nie zostało mówi dziś.
Gdy po chemioterapii wróciła do domu, rygorystycznie musiała przestrzegać izolacji. Zero kontaktów – i z ludźmi, i ze zwierzętami. Syn i synowa robili jej zakupy, wkładali na twarz maski chirurgiczne, otwierali drzwi, wstawiali siatki. I tyle. Z resztą musiała sobie radzić sama.
Trudno było po tej izolacji wrócić do życia, do ludzi, do rozmów. Ale uparła się. Wychodziła z domu, szukała towarzystwa. Udało się.
– Dziś wiem, że otaczają mnie ręce, które leczą. Bo z 70 proc. komórek nowotworowych w szpiku zeszłam do poniżej pięciu – mówi pani Henryka. I cieszy się każdym dniem. Choć tak inne jest teraz życie niż to przed chorobą.
– Wcześniej prowadziłam bardzo aktywny tryb życia. Zawodowe życie, terenowe, ale też prywatne wyjazdy, turystyczne – dziś musi być tej aktywności dużo mniej.
Mieszka sama, choć cały czas podkreśla, jak dużo pomagają jej syn i synowa. Chodzi na regularne badania. Za każdym razem – z drżącym sercem. – Bo nie wiem, jakie będą wyniki. Gdzieś z tyłu głowy cały czas jest ta myśl, że jednak to nie jest choroba w stu procentach uleczalna. I bywają dołki. Po prostu dołki, które trzeba przepracować – mówi.
Pani Kira
W pani Kirze energii jest tyle, że mogłaby obdzielić nią kilka osób. Chce działać. Cały czas. Teraz przychodzi do Akademii, ale organizuje też spotkania w stowarzyszeniu Eurydyki, które również pomaga stanąć na nogi chorym kobietom.
Na raka chorowała już dwa razy. Mówi, że ten pierwszy był dużo gorszy. – Zachorowałam i od razu padła psychika – przyznaje. A potem – człowiek już się jakoś tak oswoił z tą chorobą. – Aczkolwiek każdy nawrót to są takie złe myśli: dlaczego ja? Co będzie? – mówi.
Dlatego wie, że nie może być sama. I szuka pomocy. Kilka lat temu jeździła regularnie na spotkania z psychologiem na drugi koniec Polski. – To bardzo mi pomogło. I sprawiło, że zaangażowałam się w działalność w Białymstoku. Ale gdyby mi ktoś powiedział – zaraz po tym zachorowaniu, że ja będę stykać się z kobietami, które chorowały, które chorują, to bym nie uwierzyła.
Robi to, bo wie, że te panie, które dopiero co dowiedziały się o chorobie, bardzo tego potrzebują. Ale ona sama również cały czas potrzebuje i rozmowy, i zrozumienia.
– A nikt tak ciebie nie zrozumie jak druga osoba chora na to samo schorzenie. Bo zdrowy ci tylko powie: będzie dobrze. A skąd wiadomo, że będzie dobrze? Od mego leczenia minęło w marcu sześć lat. To spory czas. Ale gdy mnie coś zaczyna boleć, lampka czerwona włącza się automatycznie – mówi. Wie, że zdrowym trudno jest rozmawiać z chorymi. No bo o co tu zapytać, co opowiadać? – Jeszcze w szpitalu wciąż dzwoniły do mnie siostry, koleżanki, znajome. Później jeszcze tydzień po powrocie do domu. A potem – telefon umilkł. Więc biorę za telefon – ja żyję jeszcze, czemu nie dzwonisz? Boją się! Ale tak naprawdę wale się nie dziwię.
Bo sama kiedyś nie wiedziała, o czym rozmawiać. Dziś radzi: – Opowiadajmy o codziennościach po prostu – to zrobiłam, byłam tu… Bo przecież rozmawiać o czymś trzeba. Tylko nie pytajmy, jak ta osoba się czuje. No bo jak ma się czuć?...
Pani Mirka
Zawsze się myśli – to mnie nie dotyczy – mówi pani Mirka. I przyznaje, że oczywiście sama też tak myślała. Zresztą, nie było przecież kiedy nawet zastanowić się, dlaczego ten brzuch coraz częściej boli.
– Takie małe choroby to ja zawsze przechodziłam w biegu – śmieje się pani Mirka. Bo jedna praca, druga, potem opieka nad starszą panią... Na szczęście – guz jajnika wciągnął jelito. I stad ten ból. Inaczej o chorobie mogła się dowiedzieć za późno. Jednak i tak lekarz nie zdiagnozował jej od razu. Na początku dostała po prostu antybiotyk. Minęły dwa tygodnie – a ona nadal cierpiała. Wiec kolejne leki. I kolejne. W końcu ktoś się zlitował i zrobił jej usg. Guz, poważny stan, skierowanie do szpitala. – Ale przecież w takiej samej sytuacji było więcej kobiet. Znów musiałam czekać – opowiada pani Mirka. Na szczęście tuż przed samą operacją lekarz zmienił decyzję. Zamiast operować laparoskopowo, zdecydował się na tradycyjna metodę. I to ją uratowało. Bo wtedy dopiero odkrył, że guz wciągnął to jelito.
– A ja to wszystko jakoś tak w spokoju przeżyłam. Bo cały czas myślałam, że to taki drobny guz, niezłośliwy. I byłam tak dobrze nastawiona. Że nawet z taką babcią, co w tym czasie się opiekowałam, to umówiłam się, że jak będę w szpitalu, to koleżanka się nią zajmie, a potem ja wrócę – opowiada. Później, po samej operacji, też nie było źle. Dostała tyle środków przeciwbólowych, znieczulających, uspokajających... – Czułam się, jakbym fruwała. Mówiłam tylko: suuuper! A później sama do siebie się śmiałam.
Jednak wyniki operacji były jednoznaczne: rak. I to trzeciego stopnia. Trzeba podać chemię. – Więc kupiłam szampana, zrobiłam sobie zdjęcia, koleżanka ogoliła mi głowę. I tak jakoś się trzymałam.
Pani Mirka myśli, że pomogła jej też wiara w Boga: – Zawsze jakoś tak myślałam, ze on zawsze chce dobrze. I nawet jeżeli miałabym umrzeć, to może to dla mnie najlepszy czas. Może przede mną są jakieś gorsze wydarzenia, których nie dałabym rady znieść.
Siły dodała jej też informacja o narodzinach wnuka. – Już go miało nie być na tym świecie. Lekarze córce mówili, że nie zajdzie w ciążę. A teraz mamy naszego Antosia! Bomba radości!
Teraz pani Mirka czuje się już dużo lepiej. I znów ją wszędzie nosi. Najpierw pilnowała wnusia. Gdy poszedł do żłobka, zaczęła sprzedawać kwiaty na Andersa. – Nie mogę usiedzieć w domu. Tak chyba w biegu umrę – żartuje.
Pani Basia
Pani Basia tak naprawdę ma na imię zupełnie inaczej. Ale nie chce podawać jak. Po chorobie wróciła do pracy. Oczywiście, wszyscy tam wiedzą, że chorowała. Ale po co tak o tym cały czas opowiadać?...
– Chciałam być całe życie młoda, piękna i zdrowa. Natomiast niestety, przytrafiła mi się choroba – rak obu jajników. Oczywiście – chorobę odkryła w ostatniej chwili. Bo nigdy nie dopuszczała do siebie możliwości, że to może jej dotyczyć. Ale jak już zrobiła badania – wszystko poszło w ekspresowym tempie. Szpital, operacja, chemia. Przyjaciółka zapisała ją również na rekolekcje do znanego księdza. Pani Basia wierzy, że lekarze zrobili swoje, ale pomógł jej też Duch Święty: – A na początku nie wierzyłam w to, że wyjdę z tego. Ja już się żegnałam z życiem.
Z resztą – z chorobą nie godzi się do chwili obecnej. – I nigdy się nie pogodzę, że mnie to spotkało. Poddawałam się woli lekarzy, bez praktycznie większej nadziei na życie. I smutno mi było bardzo. Ponieważ mam plany na życie tak do stu lat chociaż. Mieszkam sama, pracuję, nieźle zarabiam. Wydawało mi się, że na emeryturze będę cieszyć się życiem osobie zwiedzać świat na przykład. I szkoda mi było, że będę musiała przejść do wieczności. Mówią, że tam jest lepiej. Ale z mojego punktu widzenia jest tak: skoro wieczność jest wieczna, to ja nie muszę się do niej śpieszyć.
W tej chwili cieszy się z każdego dnia. Bo wyniki ma niezłe. Choć wiele koleżanek, które poznała w szpitalu, już odeszło do tej wieczności. Ale z wieloma spotyka się jeszcze do dziś. – To najważniejsze przy tej chorobie trafić na osoby pozytywnie nastawione. Takie, które pomogą przez to przejść.
Choć wiele jest osób, które są nastawione depresyjnie. Nie wierzą w leczenie. – Czy warto się leczyć? Warto! Dla jednego dnia, tygodnia, miesiąca, roku. Bo nikt z nas nie wie, ile przeżyje. Bo ludzie zdrowi umierają z dnia na dzień. A myślę, że my, z chorobą onkologiczną, żyjemy tak, jak się powinno – czyli z pełną świadomością, że któregoś dnia będzie trzeba odejść.