- Nie taplajmy się w błocku wojny plemiennej - mówi Artur Nowak, prawnik, który angażuje się w pomoc ofiarom księży pedofilów. W dzieciństwie sam był molestowany. Mówi o tym w filmie „Tylko nie mów nikomu”. Wcześniej historie ofiar opisał w książkach.
Pamięta pan pierwszą ofiarę księdza pedofila, która poprosiła pana o pomoc?
Mam tego chłopaka ciągle przed oczami. Toczyła się przeciw niemu sprawa karna, miał odpowiedzieć za spowodowanie wypadku po pijanemu. Zaczął mi opowiadać o swojej przeszłości. W dzieciństwie był molestowany przez księdza. Zapijał wspomnienia. Był po odwykach narkotykowych, które nie przyniosły efektu. Mówił, że nie może nic zrobić, by o tym zapomnieć i żyć normalnie. Zobaczyłem w nim siebie. Postanowiłem zawalczyć o tego chłopaka. Z jednej strony był człowiek, któremu życie się nie udało, nie sklejało, waliło się. Z drugiej - ksiądz: dostojnik, autorytet, stawiany innym za wzór. W postępowaniu kościelnym duchowny do wszystkiego się przyznał, ale wtedy jeszcze nie miałem satysfakcji, że udało się pomóc poszkodowanemu, obawiałem się, jak ksiądz zachowa się w procesie sądowym. Minęło wiele lat od popełnienia przestępstwa. Bardzo łatwo było skompromitować tego chłopaka.
W książkach opisuje pan wiele takich historii. Bracia Sekielscy czerpali z nich, szukając bohaterów filmu dokumentalnego
To naprawdę mocne historie, niektóre mocniejsze jeszcze niż te opowiedziane w filmie. Mam na myśli zwłaszcza książkę, którą napisałem wspólnie z żoną, Małgorzatą: „Żeby nie było zgorszenia”. Nie pokazujemy w niej mechanizmów, według których działa Kościół, nie traktujemy ofiar przedmiotowo, opisując co, gdzie i kiedy dokładnie się wydarzyło, ile dziecko miało lat, ile razy zostało wykorzystane, w jakich okolicznościach. Zadajemy raczej pytania o to, jak molestowanie i gwałty wpłynęły na czyjeś życie, także po wielu latach. Jako społeczeństwo rzadko się nad tym zastanawiamy. A okazuje się, że takie osoby cierpią dziesiątki lat, a trauma je niszczy: wpadają w uzależnienia, wchodzą w destrukcyjne relacje, podejmują niekiedy katastrofalne w skutkach życiowe wybory, mają kłopoty ze zbudowaniem trwałego związku. Większość osób, które do nas trafiły, próbowały odebrać sobie życie. Doszły do jakiegoś krańcowego etapu, przed sobą widziały już tylko ścianę.
A jednak książki nie odbiły się aż tak głośnym echem, jak film...
A ile książek czyta statystyczny Polak? Niewielu udaje się skończyć choćby jedną w roku. Episkopat na książki nie zareagował, bo nie leżało w jego interesie, by zwracać na nie uwagę. Filmu nie dało się jednak nie zauważyć. Dokument ma ponad 20 mln wyświetleń, a trzeba to pomnożyć razy dwa, może i cztery, bo wiele osób ogląda go z rodzinami, przyjaciółmi, ludzie organizują pokazy, do tego doszła emisja w telewizji. Tym razem Kościół nie mógł sobie pozwolić na milczenie. Wartością obrazu jest też to, że widzimy emocje ofiary i możemy spojrzeć w oczy oprawcy. To budzi zainteresowanie, bo jest autentyczne. Choć wiele rzeczy na etapie produkcji filmu działo się jak gdyby poza nakreślonym wcześniej planem. Sekwencja zdarzeń musiała być przemyślana, by nie stracić żadnego wątku, jednak niektóre działy się niejako niezależnie od założeń twórców. Byliśmy zdumieni, gdy okazało się, że ksiądz Olejniczak, któremu sąd zakazał pracy z dziećmi, który odsiedział wyrok za wykorzystywanie seksualne dzieci, prowadził rekolekcje właśnie dla nich. Kiedy wysłaliśmy jego zdjęcie pokrzywdzonej, naszej bohaterce, i jej rodzicom, w pierwszej chwili nie chcieli wierzyć, mieli nadzieję, że to tylko zbieżność nazwisk. Niestety, nie. To był on. Przeżyli szok. Te prawdziwe emocje oddziałują na widza.
W książkach też są emocje.
Ale w książkach nie można sobie pozwolić na budowanie tła, które byłoby kontrastem do opowieści. W filmowej scenie Ania rozmawia z księdzem, który molestował ją, kiedy miała 7 czy 8 lat. On tłumaczy się z tego, co robił. W pewnym momencie wchodzi siostra zakonna. „Mam jabłuszko dla księdza kanonika” - mówi serdecznie. Taką samą atencją darzony jest inny ksiądz, architekt Lichenia. Człowieka, który przez lata wyrządzał wielką krzywdę dzieciom, przed światem konsekwentnie i wiernie bronią współbracia.
Po filmie runie autorytet księdza?
Liczę na przełom kulturowy. Autorzy filmu nie chcieli mówić tylko o pedofilii, to czubek góry lodowej. Pytanie: co leży u jej podstawy, jaki jest grunt zła i patologii? Po pierwsze właśnie to ślepe uwielbienie dla duchownych, klerykalizm, o którym z przyganą mówi papież Franciszek, a o którym milczeli Benedykt XVI i Jan Paweł II. Po drugie: samotność księży. Kościół robi z nich swego rodzaju niewolników, którzy muszą mierzyć się z wyobrażeniami, wchodzić w przypisaną im rolę: wszyscy inni, wierni, biorą ich za wzór, więc nie mogą tak po ludzku być słabi. Zakładają więc maskę poprawności, udając czasem nawet przed samym sobą. Po trzecie: kwestie pieniędzy, nad którymi nikt nie ma kontroli, więc dochodzi do nadużyć. Jednak film zrobi najwięcej w kwestii pedofilii. Teraz już chyba jako społeczeństwo przestaniemy traktować księży jako tych lepszych, nieskazitelnych. Co do pozostałych problemów, tu o zmiany nie będzie łatwo. Kościelni dostojnicy nie zrezygnują łatwo z majątków, nie oddadzą rządu dusz, a przecież biskupi trzymają władzę niemal absolutną, bo papież ma ważniejsze rzeczy na głowie niż dyscyplinowanie jednego czy drugiego hierarchy w Polsce, skoro cały Kościół mu się wali.
Na terapię psychologiczną do żony przyjeżdżają osoby z całego kraju. Ja w sądzie, żona w gabinecie - chcemy uwolnić je od poczucia wstydu, przekonać, że nie są okryte hańbą, nie są gorsze. To trudne, gdy nawet Kościół pozostaje bezduszny i na informacje o kolejnych ludziach skrzywdzonych przez księży reaguje zdawkowymi przeprosinami.
Film zapoczątkuje zmiany w polskim Kościele?
W Europie od dawna toczą się dyskusje nad celibatem, belgijski episkopat zaapelował do papieża Franciszka o jego zniesienie. Polski Kościół sam nie zdiagnozuje problemu: dlaczego do seminarium wstępują ludzie ze skłonnościami pedofilskimi, a może to w seminariach dzieje się coś, co sprzyja występowaniu patologicznych zachowań? Jaki wpływ na to ma celibat? By dotrzeć do źródła tego zjawiska, Kościół musi dopuścić świeckich badaczy, specjalistów. Teolodzy sobie z tym nie poradzą.
Od lat angażuje się pan w pomoc ofiarom księży pedofilów. Pana żona wspomina w filmie, że nie wpływa to dobrze na wasze małżeństwo…
I ma rację. Praca nad filmem i sam udział w nim dał mi poczucie satysfakcji. To dowód na to, że jest sens walczyć o godność ofiar księży pedofilów. Ale z drugiej strony moje zaangażowanie w pewnym momencie trochę wymknęło się spod kontroli, straciłem granice. Odbiło się to na naszej relacji, zdarzały się kłótnie. Dużo o tym rozmawiamy, cenimy sobie szczerość, więc i w filmie byliśmy sobą, niczego nie graliśmy. Pokazaliśmy nieco ze swojej prywatności. Oboje poświęcamy sporo czasu na pomoc osobom skrzywdzonym przez duchownych. Na terapię psychologiczną do żony przyjeżdżają osoby z całego kraju. Ja w sądzie, żona w gabinecie - chcemy uwolnić je od poczucia wstydu, przekonać, że nie są okryte hańbą, nie są gorsze. A to, co je spotkało, nie jest ich winą. To trudne, gdy nawet Kościół pozostaje bezduszny i na informacje o kolejnych ludziach skrzywdzonych przez księży reaguje zdawkowymi przeprosinami.
Pan mimo traumatycznych przeżyć odniósł sukces zawodowy, założył rodzinę…
Sukcesem jest dla mnie już to, że umiem zidentyfikować konsekwencje zdarzeń z dzieciństwa w dorosłym życiu. Dzięki temu zrozumiałem samego siebie i mogłem się polubić, współczuć sobie, zamiast się na siebie złościć.
Nie możemy dać uwikłać się w naszą polsko-polską wojnę: mówić, że wszyscy księża są źli albo że pedofilami są tylko ci, którzy współpracowali z SB. Absurd. Nie taplajmy się w błocku tej wojny plemiennej.
I co pan zrozumiał?
Zauważyłem u siebie mechanizm zachowania ofiary: nie umiałem odmawiać innym, gdy mnie o coś prosili, nawet gdy ta pomoc wymagała ode mnie mniejszego czy większego poświęcenia, nie wierzyłem w siebie. Rozmawiałem o tym z przyjacielem, księdzem, jezuitą, także wykorzystywanym seksualnie w dzieciństwie przez duchownego. Doszliśmy do wniosku, że możemy z tego, co nas spotkało, wyłuskać coś dobrego: przede wszystkim nabraliśmy świadomości, jak duży wpływ ma na nas okres dzieciństwa, środowisko, w którym dorastaliśmy, rówieśnicy. Dowiedzieliśmy się, dzięki pracy nad sobą, co w sobie zmienić, jak do tej zmiany podejść. Wszystkim ludziom w podobnej sytuacji doradzam terapię. Efekty nie pojawią się z dnia na dzień, ale stopniowo uda się wyjść na prostą. To możliwe, jeśli - mimo bólu pozostaniemy w dialogu z przeszłością. Nie można bać się rozdrapywać zaschniętych już ran, bo w ten sposób można dokopać się do cennych informacji o sobie.
Słucha pan rad przyjaciela księdza?
Coś w tym dziwnego? Mam przyjacielskie relacje z wieloma duchownymi. Choć sam nie praktykuję, pochodzę z wierzącej rodziny. Nie możemy dać uwikłać się w naszą polsko-polską wojnę: mówić, że wszyscy księża są źli albo że pedofilami są tylko ci, którzy współpracowali z SB. Absurd. Nie taplajmy się w błocku tej wojny plemiennej. Co da nam to, że dziś liberałowie będą zrzucać odpowiedzialność na ludzi prawicy? Gdzie byli ci liberałowie, gdy Fundacja „Nie lękajcie się” szukała w Warszawie miejsca, gdzie mogłaby zorganizować międzynarodową konferencję na temat pedofilii w Kościele? W całej stolicy nie znalazło się takie miejsce. Pomogła tylko jedna osoba, mój przyjaciel, Olgierd Łukaszewicz. Porzucił próby w teatrze, by zadziałać. I w dwa dni zorganizował salę. Spośród polityków po stronie ofiar (gdy nie było jeszcze na to koniunktury!) stanęła jedynie Joanna Scheuring-Wielgus.
Jest i polityczny efekt filmu: projekty zmian w prawie. Dobre?
Pomysł z wydłużeniem okresu przedawnienia przestępstw na tle seksualnym przeciw dzieciom jest dobry. Dziś to 30 lat, tymczasem badania dowiodły, że osoba wykorzystana seksualnie w dzieciństwie jest gotowa, by o tym opowiedzieć w wieku około 45-50 lat. Ale zaostrzenie prawa nic nie da. Nie w wysokości kar leży ich skuteczność, a w nieuchronności. Trzeba duchownym strącić aureolę.