Poradziła sobie z rozwodem dzięki dzieciom i pracy
Ponieważ nie miała ojca, uważała, że musi być lepsza od innych. Kiedy mąż odszedł do jej przyjaciółki, potrafiła odbudować swoje życie.
To właśnie Kinga Rusin została wybrana przez TVN na prowadzącą reality show „Agent”, gdy postanowiono, że program powróci prawie po 15 latach na ekrany telewizorów. Dlatego dziś oglądamy, jak z grupą uczestników „Agenta” przeżywa niezwykłe przygody w egzotycznej Republice Południowej Afryki.
- Ten program nie polega tylko na wykonywaniu zadań, ale na oszukiwaniu swoich przyjaciół. Gra trwa 24 godziny na dobę. Kamery zawodnikom towarzyszą cały czas, także w autobusie i w nocy. W momencie kiedy kończą się zdjęcia, jest specjalny opiekun, który oddziel ekipę od uczestników, żeby nie było żadnych podejrzeń o przecieki. Mieliśmy oddzielne stoły, samochody, nawet hotele - opowiada w „Dzień dobry TVN”.
„Agent” to kolejny program w dorobku Kingi, w którym musiała się zmierzyć z niecodziennymi zadaniami. - Lubię nowe wyzwania - deklaruje. Dlatego ciągle możemy się spodziewać po niej czegoś ciekawego.
Co zarobił, to wydawał
Jej dzieciństwo było naznaczone porzuceniem przez ojca. W tamtych czasach nie zdarzało się to tak często, dlatego dorastała z piętnem życia w niepełnej rodzinie. Szczególnie dotkliwie odczuła swoją inność w kontakcie z rówieśnikami. Starała się wszystkim udowodnić, że nie jest gorsza. To zdeterminowało jej podejście do siebie i sprawiło, że do dzisiaj stawia sobie wyjątkowo wysokie wymagania.
Relacje z ojcem udało jej się uregulować dopiero po latach. Dzięki temu, że starał się on wynagrodzić córce stracone lata, dzisiaj postrzega go zupełnie inaczej, rozumiejąc powody, które nim kierowały.
- Tato kochał życie. Znam dużo takich ludzi, ale w kategorii kochających życie mojemu ojcu bezdyskusyjnie należy się złoty medal. Jak zarabiał, to wydawał, był królem życia. Miał szeroki gest - opowiada Kinga w „Vivie”. - Ale gdy nie miał, nie rozpaczał. Kiedy miał mniej szczęścia w interesach, musiał sprzedać samochód i przesiąść się do autobusu: „Luksus, jadę, czytam książkę, zawożą mnie, gdzie potrzebuję”. Później znowu poszczęściło mu się, więc kupił kamienicę. Stracił ją i skończył w miniaturowym mieszkanku. Ale nigdy nie słyszałam, żeby narzekał.
Ponieważ mama przez długi czas sama musiała utrzymywać rodzinę, córka rozumiała sytuację i nie naciągała jej na zbędne wydatki. Kiedy zamarzyły się jej lekcje gry w tenisa, nic nie powiedziała o tym mamie, bo wiedziała, że ją nie stać. Koleżanka miała rakietę, więc jechały razem tramwajem na korty i odbijały na zmianę piłkę o ścianę. Dopiero w liceum sama zarobiła na trenera, udzielając lekcji angielskiego.
Marzenia o Ameryce
Choć studiowała italianistykę na Uniwersytecie Warszawskim, marzyła jej się praca w mediach. Z jednej strony była strasznym kujonem, który wszystkie przedmioty zaliczał na najwyższe oceny, a z drugiej - zwracała na siebie uwagę ekstrawaganckimi ciuchami, kupowanymi na targu staroci. Tak oryginalnie ubrana, będąc dopiero na drugim roku studiów, zgłosiła się na telewizyjny casting. I wygrała.
- Kiedy przekraczałam bramę w bloku F na Woronicza miałam wrażenie, że wchodzę do jakieś innej rzeczywistości, fascynującej ale nierealnej. To była bardziej zabawa niż praca. Telewizja publiczna nie miała wtedy konkurencji. Do wyboru była Jedynka albo Dwójka. Każdy, nawet mało ciekawy program miał bez żadnego wysiłku milionową publiczność - wyznaje.
Zaczęła od wypowiedzenia jednego zadania na wizji i z dnia na dzień stała się ulubienicą widzów. Pyzata, zawsze uśmiechnięta, zarażała świeżą energią i wnosiła do publicznej telewizji tak potrzebny jej wtedy powiew młodości, nie kojarzącej się z peerelowską siermięgą.
- Wtedy istniał jeden program rozrywkowy, było pięć spikerek na krzyż. W momencie, kiedy dostałam Wiktora i miałam naprawdę dużą rozpoznawalność i pierwszą okładkę w tygodniku „Antena”, co było szczytem sukcesu, (śmiech) miałam tylko jedną myśl w głowie - pojechać do Ameryki! Rozmawiałam niedawno z Bożeną Walter: „Pani Kingo, czy pani pamięta, jak panią zaczepiłam na korytarzu w telewizji i zaproponowałam, żeby pani z Krzysiem Ibiszem poprowadziła „Czar par”? - zapytała. Przypomniałam sobie wtedy, że to był 1994 rok, a program oglądała cała Polska. Ja jednak odmówiłam, bo w głowie miałam tylko jeden cel: wyjazd do Ameryki - wspomina w „Gali”.
Rysy na portrecie ślubnym
Udało jej się spełnić to marzenie dzięki małżeństwu z Tomaszem Lisem. Popularny dziennikarz zobaczył ją po raz pierwszy na ekranie telewizora.
- Wyglądała zabawnie. Ale mi się spodobała - mówił potem.
Poznali się, zamieszkali ze sobą, a kiedy on dostał propozycję pracy korespondenta TVP w Stanach, postanowili wziąć ślub. To były chyba najmniej romantyczne oświadczyny w historii ludzkości. - Skoro oboje uważamy, że wyjazd jest dobrym pomysłem, jesteśmy razem od kilku miesięcy, to, krótko mówiąc, bierzemy ślub - oznajmił Tomek Kindze w samochodzie. I tak też się stało.
- Nie żałuję ani jednego dnia. Bo niby dlaczego miałabym żałować? To ja, bardziej niż mój ówczesny mąż, naciskałam na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Widziałam w nim szansę dla naszego związku, ale również dla zawodowego rozwoju. Spędziłam już wcześniej w Ameryce sporo czasu. Tam można się nauczyć telewizji jak nigdzie indziej. Tam założyłam swoją firmę i zaczęłam sama produkować i realizować reportaże i filmy dokumentalne, pisać swoje pierwsze artykuły, m.in. dla „Twojego Stylu”. Stamtąd nadawałam pierwsze relacje na żywo dla radia i telewizji. W końcu tam urodziła się moja starsza córka, i tam poznałam najwspanialszych przyjaciół, którzy nie zawiedli i nie zawodzą do dzisiaj. To był piękny i bardzo pożytecznie spędzony czas - wspomina w serwisie NTO.pl.
Już w Ameryce na małżeństwie Kingi i Tomka pojawiły się pierwsze rysy. Coraz głośniej było o jego trudnym charakterze, o tym, że jest dominujący, często w towarzystwie strofuje Kingę, nie pozwala jej rozwinąć skrzydeł w zawodzie, spychając do roli żony i matki. Nic więc dziwnego, że choć para dorobiła się dwójki dzieci, w końcu doszło do rozstania. Tomasz zostawił Kingę dla jej koleżanki ze studiów - dziennikarki Hanny Smoktunowicz.
Uwolniona z klatki
Świat zwalił się wtedy na głowę. Została sama z dziećmi - i nie wiedziała co dalej. Jak potem przyznała, siedziała na podłodze dużego domu, płakała i nie miała sił wstać. W końcu jednak się zmobilizowała. Co jej pomogło?
- Najpierw odpowiedzialność: bo do pracy trzeba, bo dzieci. Uczyłam się też zauważać siebie, szukałam rzeczy, które mnie cieszą, takich nagród za to, że wciąż żyję. Przemeblowałam dom tak, jak chciałam. W ogrodzie posadziłam kwiaty. Wciąż myślałam: czego chcę, co by mi sprawiło przyjemność? Więc jakieś wystawy, koncerty, to, co dotąd w domu uważało się za „fanaberie”. Kiedyś nie lubiłam biegać, a teraz wgrałam sobie na iPoda ulubioną muzykę i biegnąc, słucham. Poczułam, że znów jestem - wyjaśnia w „Twoim Stylu”.
Dobrze jej zrobiło skoncentrowanie się na sobie. Aby nie czuć się niewystarczającą żoną, matką i kochanką, zaczęła bardziej dbać o siebie, sprawiać sobie prezenty, nawet pozwoliła sobie na wzięcie w leasing ekskluzywnego BMW.
Otworzyła się bardziej na otoczenie. Jej sposobem na samotność okazały się... domowe przyjęcia. Dzięki temu zgromadziła wokół siebie grono wiernych przyjaciół, na których mogła liczyć w trudnych chwilach. No i oczywiście dbała o dzieci.
- Dziecko to niewyobrażalna odpowiedzialność. Wciąż myślę o córkach, o ich wychowaniu, ich wyborach. W dzisiejszym świecie, przy tylu zagrożeniach, lęk o przyszłość dzieci wciąż rośnie. Czy dobrze je ukształtowałam? Czy im się powiedzie? Boję się, że chcąc zaznaczyć swoją odrębność, dokonają nieprzemyślanych wyborów. A ja nie będę mogła ich ochronić. Macierzyństwo kosztuje.
Nowy mężczyzna pojawił się w jej życiu przypadkiem, kiedy odpoczywała podczas wakacji na greckiej wyspie Rodos. Wpadła wtedy na warszawskiego adwokata Marka Kujawę. Połączyła ich wspólna pasja - kitesurfing. Spotykają się już sześć lat, nie unikając publicznych wyjść. I wygląda na to, że są razem szczęśliwi.
Paweł Gzyl