Poruszająca opowieść o mieście i świecie, które istniały przed wojną
O przedwojennym Białymstoku, smaku białysów i czulentu, wspólnych zabawach żydowskich i polskich dzieci, o czasie Holokaustu i życiowym optymizmie opowiadają Ben Midler, bohater książki "Ostatni Białystoker" oraz jej autorka Marta Sawicka-Danielak.
Ben, w książce „Ostatni Białystoker” opowiada pan o tym szczęśliwym życiu przed wojną. Z pana opowieści oraz opowieści innych bohaterów wyłania się obraz wręcz przedwojennego Białegostoku jako wielokulturowego i wieloetnicznego raju utraconego. To szczęśliwe życie przedwojenne sprawiło, że mimo późniejszych tragicznych przejść tryska pan optymizmem i energią?
Ben Midler: Szczęśliwe dzieciństwo i rodzina. Od tego, jak zostaniesz wychowany zależy, jakim człowiekiem będziesz. A moje życie przed wojną w Białymstoku było bardzo szczęśliwe. Chodziłem do prywatnej szkoły żydowskiej Lejzera Eksztejna na Kupieckiej, gdzie uczyliśmy się historii i geografii Polski, matematyki, hebrajskiego. Moja szkoła była świecka, a i moja rodzina nie była specjalnie religijna. Rodzice zachowywali oczywiście tradycję szabatu, żydowskie zwyczaje, ale nie chodzili codziennie do synagogi. Za to w piątek wieczorem w szabat zapalali świece, mama przygotowywała czulent, który niosło się wieczorem popołudniem do piekarni, gdzie przez całą noc piekł się w piecu chlebowym, a następnego dnia, w szabat, dzieci i kobiety odbierały garnki z potrawą.
Właśnie, obok wielu cennych fotografii z tamtych lat w książce znajduje się między innymi fotografia przedstawiająca kobiety z garnkami czulentu.
Marta Sawicka-Danielak: Tak, fotografię znalazłam w archiwach instytutu YIVO w Nowym Jorku, w Białystoku nie jest specjalnie znana. To wyjątkowe zdjęcie przedstawiające gospodynie i dzieci z garnkami czulentu, zostało wykonane w w listopadzie 1932 roku w Białymstoku. Gdy mówimy o szabasie, chcę dodać, że moja prababcia była tak zwaną szabas-gojką, za drobne wynagrodzenie wykonywała w domach żydowskich prace, które Żydom w szabas zabrania wykonywać religijne prawo – na przykład palenie ognia. Praprababcia z rodziną mieszkała niedaleko Rynku, w domu żydowskim, na ulicy słychać było częściej jidysz niż polski. Dzieci wplatały słowa polskie, jidysz i rosyjskie w swoje wyliczanki. Babcia i jej brat znali żydowskie żarty i powiedzonka, które z kolei ja słyszałam jako dziecko. I to kolejny przykład tego jak różne białostockie społeczności, zwłaszcza Polaków i Żydów niegdyś się przenikały.
B.M.: Tak ludzie w Białymstoku dorabiali. Przed wojną to był wielki ośrodek przemysłu włókienniczego, nie każdy miał własny biznes. Mnóstwo ludzi pracowało w fabrykach. Jeśli ktoś jednak nie miał tam pracy, to musiał znajdować inne źródła zarobkowania.
Miał pan również polskich kolegów?
B.M.: Oczywiście. Jako dzieci wspólnie się bawiliśmy na ulicach. Mnóstwo czasu spędzaliśmy grając w piłkę – w parku, na łąkach przy Rynku Siennym, na ulicach – gdzie tylko się dało. Spędzałem mnóstwo czasu z rówieśnikami w swojej okolicy – na Zasławskiej, Wilczej, Kupieckiej i okolicznych uliczkach. A w piątki często wujek Lejb brał mnie do powożenia koniem. Ja kocham konie, a on pracował w tym samym biznesie, co mój tato, rozwoził mleko. W piątki brał swoją rodzinę narzeczoną na przejażdżkę, a ja powoziłem. Uwielbiałem to. Wujek miał takiego narowistego konia, którego nikt nie mógł dotknąć – poza nim i mną. zresztą mogłem podejść tylko z przodu konia, nie od tyłu. On był tak nieufny, że w czasie wojny, kiedy wojsko potrzebowało koni i zarekwirowali również konia wujka Lejba, żaden z żołnierzy nie był w stanie go prowadzić. Powiedzieli więc wujkowi, żeby zaprowadził tego konia do armii i zabrali konia wraz z wujkiem. Nigdy nie wrócił do Białegostoku. Zostało tylko jego zdjęcie, które jest w książce Marty, Niestety, konie nie na wiele się zdały polskiemu wojsku. Niemcy mieli przewagę techniczną, mieli wozy bojowe, dlatego polska armia tak szybko została pokonana w 1939 roku.
W książce jest opisana również fantastyczna historia bułki, zwanej „białys”. Bardzo popularnej przed wojną – w kolejkach po białysy, czy kuchenny – jak to mówiono - stali w kolejkach wszyscy w Białymstoku niezależnie od religii czy pochodzenia. A teraz są one bardzo popularne w Stanach.
B.M.: To właściwie rodzaj okrągłej, płaskiej bułki z cebulą i makie,. Nazwa pochodzi od Białegostoku, który z kolei został nazwany od rzeki Białej, przepływającej przez miasto. W języku jidysz to się nazywało „białystoker kuchen”, czyli białostocki placek.
To była potrawa charakterystyczna dla przedwojennego Białegostoku, widać w to na archiwalnym filmie z archiwum Stevena Spielberga, który pokazuje ten gwarny Białystok w przededniu wojny.. Innym takim powszechnym zwyczajem było chodzenie do kin, które były niezwykle popularne w Białymstoku – było ich kilka. Ja z wujkiem chodziliśmy na polskie filmy do eleganckiego kinoteatru Modern na Lipowej.
Wracając do tego mojego szczęśliwego dzieciństwa - kojarzy mi się ono również ze spotkaniami rodzinnymi:. Spotykaliśmy się często z wujkami, ciotkami i ich rodzinami. Często spędzaliśmy wspólnie wieczory i weekendy, ale także w ciągu tygodnia spotykaliśmy się w parku, czy pobliskim lesie, bo Białystok był otoczony pięknymi lasami miejskimi. W książce „Ostatni białystoker” jest zdjęcie jak z rodziną wujka siedzimy na kocu w parku w kilka osób. Obok niemal identyczny kadr pokazujący rodzinę Samuela Pisara, też białostpcznina na trawie. To była najpewniej sobota, w niedzielę częściej odpoczywali katolicy.
A raz w roku jechałem na dwa tygodnie do majątku w Dojlidach pod Białymstokiem. Mój ojciec kupował tam mleko i znał się z dziedzicem, więc mogłem tam jeździć na wakacje. Bawiliśmy się z rówieśnikami, jeździliśmy konno, zbieraliśmy truskawki, porzeczki, leśne jagody. Mieszkałem u zarządcy gospodarstwa, z jego rodziną. Jeździłem konno po polach, czułem wolność. Byłem szczęśliwym dzieckiem.
Jak czytam w książce „Ostatni Białystoker”, miasto wtedy dosłownie tętniło życiem.
B.M.: Tu był nieustanny ruch. Z Białymstokiem jeszcze kojarzą mi się jeszcze inne smaki z dzieciństwa: chałwy i śledzi. To było w każdym domu. Chałwa i śledzie były powszechne. Nie mogło tego w domach zabraknąć.
M S-D.: Za popularnością chałwy w Białymstoku stoją Macedończycy, lokalnie zwani Makiedońcami, którzy tam przyjechali około 1912 i otworzyli cukiernię z orientalnym napojem - buzą i chałwą właśnie, co ciekawe jadane w duecie. Z czasem buza, orzeźwiający napój na bazie kaszy jaglanej, stała się kultowym smakiem Białegostoku – w swojej książce podaję nawet na nią przepis, a chałwę zaczęto sprzedawać powszechnie a nawet produkować. Żydzi otworzyli fabrykę chałwy na Żydowskiej. Druga była zaraz obok, na Sienkiewicza. Byli też Turcy, którzy piekli pyszne tureckie chlebki i sprzedawali rachatłukum.
A śledzie?
M. S-D.: Śledzie wpisały się w historię Białegostoku, także jako lokalny symbol, właśnie za sprawą społeczności żydowskiej, która zajmowała się ich sprzedażą – przedwojenny widok to stojące wokół ratusza wielkie beczki ze śledziem. Żydzi zajmowali się handelm tą ryba, ale i przodowali w jego konsumpcji – jedli tę rybę trzy razy częściej niż Polacy. Ale z upodobania do śledzia słyną już sam hetman Jan Klemens Branicki, dzięki którego staraniom Białystok zyskał prawa miejskie.
Książka opisuje świat, który już nie istnieje. W „ostatnim Białystokerze” znajdujemy między innymi obraz przedwojennego Białegostoku z perspektywy jego wielokulturowości i dynamicznie rozwijającej się społeczności tutejszych Żydów, którzy stanowili większość populacji miasta. Rozumiem, że chciała Pani pokazać to nieznane dziś oblicze miasta i przywołać to, co minęło?
M. S-D.: Jako dziennikarka przez lata zajmowałam się kulturą żydowską i tematyką izraelską. Zawsze byłam poruszona tym, że spotkniom z ludźmi pochodzenia żydowskiego towarzyszył jakiś niewytłumaczalny rodzaj bliskość i wręcz metafizyczne okoliczności, które dziwiły obie strony. Przez lata nawiązałam wiele przyjaźni, zżyłam się z ludźmi, których wydawało się, że spotkałam przypadkowo, a oni potem nazywali mnie swoją rodziną. Myślę, że czujemy tę bliskość, bo przez wieki żyliśmy razem. To zostało nagle i brutalnei przerwane. I w Polsce przeżywamy fantomowy ból, za naszą utraconą częścią, rodzaj tęsknoty, której nie umiemy nazwać. Prezydent Białegostoku Tadeusz Truskolaski powiedział 16 sierpnia, podczas uroczystości 80. rocznicy powstania w getcie białostockim, że wraz z zagładą ludności żydowskiej, został zgładzony Białystok. I to jest czysta prawda. Razem z Żydami zginęło tamto miasto i w dawnym kształcie się już nie odrodziło. Dlatego podtytuł mojej książki brzmi: „opowieść o mieście, które zniknęło.”. Zostało zbudowane coś całkiem innego, na gruzach, bo Białystok uległ przeogromnym zniszczeniom i popiołach - z ludnością przyjezdną, zasiedlającą miasto bez tej białostockiej pamięci i tożsamości. Chciałam pokazać, jak wyglądało to wspólne życie przed 1939 rokiem.
Jak powstała ta książka.
M. S-D.: Powstawała dość szybko, choć tematyką dawnego Białegostoku i jego żydowskie historii zajmuję się od lat, więc to był jednak długi proces. Materiały do niej zbierałam niecałe dwa lata, kiedy to rozmawialiśmy z Benem przez ZOOM. W styczniu, po raz pierwszy spotkaliśmy się z Benem osobiście - nie poprzez łącza online, w Kalifornii, później jeszcze w Krakowie. To był bardzo intensywny czas, ciężko pracowałam. W długi weekend majowy oddałam gotową książkę wydawcy.
Od spotkania na Zoomie do książki – to interesująca historia.
M. S-D.: Tak i dość niezwykła. Pewnego dnia dostałam mejla z instytutu Yad Vashem w Jerozolimie, że jest organizowane spotkanie na Zoomie z osobą z Białegostoku ocalałą z Holokaustu. To był 27 czerwca 2021 roku, czyli dzień szczególny, rocznica spalenia Wielkiej Synagogi, do której w 1941 roku zapędzono niemal tysiąc białostockich Żydów, których spalono żywcem, a kolejny tysiąc zgładzono na ulicach.
Wtedy miała być też uroczystość bar micwy 13-letniego wówczas Bena.
M.S-D.: Tak, ale ja jeszcze o tym nie wiedziałam. Wtedy przyjechałam z Warszawy do Białegostoku, do moich rodziców. Dziś oni mieszkają pod Białymstokiem, jednak cała moja rodzina od pokoleń mieszkała w samym centrum. I dopiero, kiedy weszłam do rodziców do domu odczytałam mejla o spotkaniu z Yad Vashem. Mejl został wysłany tydzień wcześniej, a ja go odczytałam dopiero w Białymstoku i to na kwadrans przed planowanym spotkaniem. Odebrałam to jako znak. Dołączam do spotkania i okazuje się, że zorganizowano je z okazji rocznicy spalenia Wielkiej Synagogi 27 czerwca 1941 roku, ale zarazem w dniu 93. Urodzin Bena. W tym straszliwym dniu, kiedy spalono synagogę, Ben obchodził 13 urodziny i szykował się do czytania Tory w synagodze i swojej bar micwy. Opowiadał, że czekał na rodzinę z Sokółki, uroczystość miała się odbyć, bo nikt nie spodziewał się, że Niemcy tego dnia ponownie wkroczą do Białegostoku.
Wojna wtedy trwała już dwa lata.
M.S-D.: Tak, ale Białystok był tym wyjątkowym dużym miastem na mapie Polskie, że do 1941 roku był pod okupacją sowiecką i Żydom żyło się tam lżej niż w innych częściach kraju. Dlatego w tym czasie Żydzi z innych ośrodków zjechali do miadsta. Oczywiście nie było idealnie – zamknięto małe biznesy, na przykład zakład jego ojca, zamknięto najbliżej położoną synagogę, czy szkołę, ale żyli i byli razem, co często podkreśla Ben. Jednak nad ranem tego dnia wkraczają Niemcy i od tego momentu zaczyna się sam mrok w życiu Bena i w życiu białostockich Żydów. Getto, obozy zagłady.
I o tym wszystkim Ben opowiadał na Zoomie, gdzie było ponad sto osób z różnych krajów. Nie wiem czy ktoś jeszcze był z Białegostoku poza mną. Oczywiście jako pierwsza zadaję pytania. Okazuje się, że Ben i z detaliczną dokładnością pamięta i opisuje przedwojenny Białystok. Choć mówi po angielsku, nagle zaczyna wymieniać po polskunazwy i numery ulic: Polna 2, Wąska 1, Sosnowa 46, Zasławska 4. Wymienia też polskie nazwy, jak choćby „rozlewnię” mleka, zakład jego ojca, Choroszcz, Dojlidy. I wtedy zdaję sobie sprawę, że on opowiada też o moich ulicach. Ja też mieszkałam przy Wąskiej. Oczywiście wtedy to już nie było getto.
Żyliście niejako w tym samym miejscu tylko w różnych epokach.
M. S-D.: Moi pradziadkowie od strony mamy mieszkali w centrum, blisko Rynku, przy nieistniejącej już ulicy Wilczej, odchodzącej od Lipowej. A ulica Bena – Zasławska – była dosłownie kilka kroków dalej. Obie moje babcie były od Bena starsze nie więce niż półtora roku, a jej brat Broni– wciąż żyjący – jest równolatkiem Bena. Dostałam więc narrację o przedwojennym Białymstoku z dwóch perspektyw: polskiej i żydowskiej.
W pani rodzinie mówiło się o tej historii białostockich żydów?
M. S-D.: Tak, moja rodzina ze strony obojga rodziców jest miejską rodziną białostocką od wielu pokoleń, z wyjątkiem jednego dziadka, która przyjechała z mazowieckiego. A dziś bardzo trudno znaleźć w Białymstoku rodziny o tak długiej białostockiej tradycji, więc ta pamięć się zatarła. Poza tym połowę ludności przedwojennej – żydów – wymordowano. Część inteligencji również nie przetrwała lub wyjechała do dużych ośrodków. I po wojnie Białystok został zasiedlony ludnością napływową, która nie miała takiej tożsamości. Budowała tożsamość od czasu, kiedy tu przyjechali. Pamięć o tym niezwykłym, wielokulturowym Białymstoku, który zainspirował białostoczanina, Ludwika Zamenhofa do stworzenia uniwersalnego, międzynarodowego języka jest powszechnie nieznana. Dziś Polska nosi nieco inny obraz Białegostoku, według mnie często krzywdzący i przesadzony. Miałam to niebywałe szczęście, że słyszałam o tym przedwojennym mieście w domu. Tylko nie miałam na to nigdzie potwierdzenia, bo w latach 80. nie móiwła o tym ani szkoła, ani tkanka miasta.
I wtedy usłyszała pani Bena na zoomie.
M.S-D.: I ułożyły mi się nagle te wszystkie obrazy i informacje w pewnym porządku. To był taki brakujący klocek do całej układanki. Zrozumiałam, że chcę opisać miasto mojego urodzenia z różnych perspektyw. Przede wszystkim jednak chciałam oddać perspektywę żydowską ze względu na te zachwiane proporcje i żydowskie milczenie i nieobecność wynikające z Shoa. Zależało mi też na oddaniu głosu białostockich dzieci i młodzieży, sama jestem mamą dwóch córek i nie umiem oswoić myśli o tym, co spotkało te niewinne istoty podczas wojny. Dlatego książkę dedykuję zamordowanemu rodzeństwu Bena i tysiącom białostockich dzieci zabitych przez nazistów.
W trakcie tego spotkania na zoomie wpadła pani na pomysł napisania książki?
M. S-D.: Wiedziałam, że wydarzyło się coś dla mnie ważnego. Jeszcze tego samego dnia, na fali tej euforii napisałam do wiceprezydenta Białegostoku Rafała Rudnickiego, że żyje jeszcze świadek przedwojennej historii miasta i ocalały z białostockiego getta. Nie chodziło mi nawet o książkę. Wiedzieliśmy wszyscy, że trwają przygotowania do 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie białostockim (wybuchło ono 16 sierpnia 1943 roku – red.) że będą obchody, ale nie znamy już nikogo kto pamięta ta wydarzenia. Wszyscy odeszli. Dlatego szybko dałam znać wiceprezydentowi: „Jest taka osoba! Właśnie z nią rozmawiałam. Dzisiaj, w dniu rocznicy spalenia synagogi! On jest w świetnej formie, sprawny, wszystko pamięta.” I tak to się zaczęło. Ale przede wszystkim chciałam dalej rozmawiać z Benem, bo jest niezwykłą postacią. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że to powinnam napisać książkę.
Ben, a co pan pomyślał wtedy, kiedy Marta zaczęła się z panem kontaktować?
B.M.: Pomyślałem, że im głośniej będzie o tej dawnej historii Białegostoku, tym lepiej. Ja sam napisałem i wydałem własnym sumptem książkę pod tytułem: „The life of the child survivor from Bialystok, Poland” (Życie ocalałego dziecka z Białegostoku w Polsce). I pomyślałem, że trzeba przekazać wiedzę, jak wyglądało życie przed wojną nie tylko moje, ale również Żydów tu żyjących w tamtym czasie. Ja jestem jednym z ostatnich ocalałych.
Dlaczego tytuł książki brzmi „Ostatni Białystoker”? Czy pan jest rzeczywiście jedynym Białystokerem, który żyje?
B.M.: Niewielu pozostało. Może faktycznie tylko ja.
M.S-D.: Wiem, tylko o jeszcze jeden osobie. Ma na imię Zeew, mieszka w Tel Awiwie. Ma 99 lat. Tytuł mojej książki jest celowo nieco prowokacyjny. Chciałam skłonić do rozmów i poszukiwań: jak wielu ocalałych z Białegostoku jeszcze żyje? Czy możemy ich odnaleźć i wysłucha ich historii?
B.M.: Ci, którzy przeżyli i wyjechali do Izraela założyli tam osiedle również pod nazwaną Białystok – Kiriat Bialystok. Ale z tych ludzi już chyba nikt nie żyje.
Czyli ta książka jest ostatnim świadectwem nieistniejącego już Białegostoku?
M.S-D.: Przede wszystkim chciałam pokazać dawną wielokulturowość Białegostoku i rodzaj symbiozy jaka tam panowała. Chciałam by młodzi ludzie w Polsce usłyszeli głos Ben, polskiego Żyda, który ocalał z 6 obozów koncentracyjnych i uczy podczas swoich wystąpień w USA: nieważne jakie jest twoje pochodzenie, kolor skóry, wyznanie – ludzie są tacy sami, są równi i nie wolno nikogo dyskryminować. Przedwojenny Białystok był unikatową mieszanką ludności: grekokatolicy, prawosławni, Tatarzy, Żydzi, katolicy, a przy tej całej różnorodności w mieście nie dochodziło do tak częstych i drastycznych aktów przemocy wobec Żydów, jakie miały miejsce w innych ośrodkach. Oczywiście nastroje antysemickie były obecne w całej Polsce, co widać chociażby w przedwojennej prasie, także białostockiej, ale akurat w Białymstoku nie dochodziło do bezpośredniej agresji. Oczywiście pamiętamy, że w 1906 miał miejsce krwawy pogrom, ale jego źródła są dość złożone, i wchodzi w nie też carska prowokacja.
Białystok był wyjątkowym miastem?
M.S-D.: Tak. I trzeba pamiętać, że przed wojną Białystok procentowo miał największy odsetek ludności żydowskiej w dużych miastach. W zależności od okresu było to między 45, a nawet 79 %. pokazać w książce, że ci wszyscy mieszkańcy byli tacy sami jeśli chodzi o ich emocje, pamięć. Żydzi i Polacy tak samo uwielbiali białysy, parki, lasy wokół miasta. W mieszkaniu mojej babci na ścianie zawsze wisiało zdjęcie jej szkoły sprzed wojny, z kolei u Bena w mieszkaniu wisi zdjęcie przedwojenne białostockiego ratusza. To było ich szczęśliwe życie i nie są to puste słowa. Tak było i chciałabym, żeby ludzie o tym pamiętali.
B.M.: I jeszcze jedno. Pamiętam, że Polacy w Białymstoku byli bardzo pracowici, oddani swej pracy i zarazem bardzo otwarci wobec innych. Bardziej niż choćby w Warszawie. To mówił mi mój wuj Baruch, który handlował papierosami, jeździł do Warszawy zaopatrywać się i miał tam wiele kontaktów. To oddanie pracy to jest coś, co cechuje Białostoczan. I ich prawdomówność, prostolinijność. To ma również moja wnuczka, która pracuje w Googlu. Widzę, jak ona jest oddana pracy i za to nagradzana. To jest ten nasz białostocki duch.
M.S-D.: Gdy bardzo intensywnie pracowałam nad książką, Ben często żartował: Marta, nie zapomnij odpocząć, my Białostoczanie musimy wszystko doprowadzić do końca i nie umiemy się lenić. Tacy byli tez białostoccy żydzi – bardzo aktywni społecznie, o wielkich horyzontach myślowych, zakładający wspaniałe towarzystawa pomocowe i ośrodki, zorientowani filantropijnie. Z Białegostoku pochodziło wiele wspaniałych postaci – m.in. Albert Sabin, wynalazca szczepionki na polio, doktor Józef Chazanowicz, twórca Narodowej Bibliotek Izraela, Ludwik Zamenhof, twórca esperanto, filmowcy, zdobywby Oscara bracia Kaufaman, operowa diva Rosa Raisa, czy babki takich intelektualistek jak Rebeka Solnit i Susan Sontag.
Dziś bywa, że w Polsce Białystok kojarzy się jako jednorodne miasto, słychać było o incydentach z grupami neonazistowskimi.
M.S-D.: Tak, te incydenty miałay miejsce, ale to nie dotyczy Białegostoku bardziej niż innych rejonów Polski. Na pewno miasto nie ma tego typu tradycji i korzeni. Wierzę, że ta książka ten obraz w jakimś stopniu zmieni i skłoni do zainteresowania się historią Białegostoku, która jest niezwykła. Opisywany w mej książce hotel Ritz, nie ustępujący szykiem temu paryskiemu – najelegantszy, obok warszawskiego Bristolu hotel ówczesnej Polski. Białystok, takie prowincjonalne miasto mógł się w tym porównywać z centralą. Albo nasz pałac Branickich zbudowany jak podlaski Wersal. Ilość kin, kawiarni, lokalny aktywizm. To miasto było naprawdę urokliwe, międzynarodowe i wyjątkowe, o czym mówił inny ocalaly Białostoczanin, czy z jidysz Białystoker, światowej sławy prawnik i doradca prezydentów USA, ojczym dzisiejszego sekretarza Stanów – Samuel Pisar..
Ben, wróćmy do czasu z pana dzieciństwa. Kiedy Rosjanie weszli do miasta w 1939 roku wszystko się zmieniło? To był koniec tego dziecięcego raju?
B.M.: Było gorzej, ale nie aż tak źle, jak kiedy weszli Niemcy dwa lata później. Rosjanie zamknęli część zakładów, w tym mojego ojca. Pogorszyły się warunki życia, ale mogliśmy nadal chodzić do szkoły i mogliśmy żyć. To była ta różnica. Kiedy jednak wojna się zaczęła, wtedy moje dzieciństwo się skończyło. Stałem się dorosły.
Jak czytam w książce, został pan pojmany w dniu likwidacji getta przez Niemców. Co pozwoliło panu przetrwać ten najczarniejszy czas, sześć obozów zagłady, w do których pan trafił jako piętnastoletni chłopiec?
B.M.: Miłość do rodziny. Kiedy ja wyszedłem z kryjówki w ogrodzie i zostałem złapany przez Niemców, moja rodzina tam została. Cały czas wierzyłem, że oni przetrwali, że im się udało i powiedziałem sobie, że muszę zrobić wszystko, wykorzystać wszystkie moje siły, by przeżyć. Po to, żeby się z nimi znowu połączyć. W obozach zrozumiałem, że jednym ze sposobów jest zgłaszanie się do wyjazdu do innego obozu. Kiedy w jednym omal nie trafiłem do komory gazowej, zgłosiłem się na przeniesienie do kolejnego. W sumie byłem w sześciu obozach zagłady.
Drugą kwestią – oprócz tej wewnętrznej siły – był szczęśliwy traf i pomoc Boga. Było kilka takich zdarzeń, dzięki którym się uratowałem. Nie wiem jak to się stało, ale podam przykład. Kiedy zgromadzili wszystkich białostockich Żydów na polu Pietrasze, skąd odchodziły pociągi do obozów zagłady okazało się, że nie ma wystarczającej liczby wagonów, by wszystkich pomieścić. Trzeciego dnia Niemcy zaczęli przy pomocy drewnianych lasek z półkolistą rączką wyłapywać za szyję mężczyzn z tego tłumu. Wśród wyciągniętych w ten sposób osób znalazłem się i ja. Zaprowadzono nas do trzech wagonów. Pozostałe wagony odjeżdżały bezpośrednio na do Treblinki, gdzie ludzi od razu zgładzono, a nas zawieziono na Majdanek. Włączyli prysznice, a z nich popłynęła woda, a nie gaz. Zrozumieliśmy, że jeszcze przeżyliśmy. Zostaliśmy przywiezieni do robót i przenosiliśmy kamienie. To po raz pierwszy uratowało mi życie. Jak to się stało? Dlaczego? Nie wiem.
W książce opowiada pan również o innym tego typu zdarzeniu – selekcji podczas apelu.
B.M.: Kiedyś podczas apelu w obozie przyszło dwóch mężczyzn z żołnierzami i zaczęli wypytywać, jaki kto ma zawód. Mój wujek, który w getcie pracował jako mechanik powiedział mi, żebym mówił, że jestem mechanikiem samochodowym, to może mnie uratować. Kiedy jednak podszedł do mnie bardzo się wystraszyłem, bo wiedziałem, że jeśli ktoś nie wykonuje potrzebnego im zawodu, to zostanie zgładzony. I zamiast powiedzieć, że jestem mechanikiem, powiedziałem, że jestem prasowaczem. On zapytał, jak taki młody człowiek może już być prasowaczem. Ja odpowiedziałem, że mój ojciec umarł i musiałem utrzymać rodzinę, dlatego pracowałem w zakładzie krawieckim. Okazało się, że oni szukali ludzi do prac krawieckich i obuwniczych, ponieważ była zima i trzeba było przygotowywać ciepłe ubrania. Wzięli więc wtedy mnie do szwalni, razem z 200 innymi ludźmi. W obozie powiedzieli: - Krawcy na prawo, reszta na lewo. Mojego wujka i jego syna wzięto na lewo.. A ja przeżyłem.
M.S-D.: To podobna historia, jak Samuela Pisara, również bohatera mojej książki. Był młodszy od Bena tylko o rok, też trafił do getta i obzozu jako nastolatek i również stracił całą rodzinę. Wdowa po nim, Judith Pisar, matka Antonego Blinkena wraz z córkami przyjechała na obchody 80. rocznicy wybuchu w getcie.
B.M.: On również był na Majdanku.
M.S-D.: Tak i on również uratował się, bo powiedział, że jest krawcem. A konkretnie tym, który robi dziurki do guzików w mundurach. Wymyślił to sobie na szybko i przeżył.
Po wojnie wrócił pan do Białegostoku.
B.M.: Tak. Nikogo tam nie znalazłem – ani rodziny ani przyjaciół. Ktoś mi poradził, żeby jechać do Łodzi, tam ludność żydowska przygotowuje się do wyjazdu do Palestyny. Stamtąd przez Czechosłowację dotarliśmy na południe, do Włoch skąd kutrem rybackim w dużej ciasnocie – było nas bowiem 300 osób – dopłynęliśmy do Izraela. Brytyjczycy sprawujący wtedy mandat w Palestynie nie pozwolili nam wysiąść na brzeg. Przeprowadzono nas na pokład brytyjskiego okrętu i zawieziono do Famagusty na Cyprze. Później w końcu trafiłem do Izraela. Pracowałem jako handlowiec sprzedając towary potrzebne rolnikom i w jednej z wiosek poznałem moją przyszłą żonę. Stamtąd wyjechaliśmy do Chicago, gdzie przez 20 lat pracowałem w mleczarni, aż kupiłem własny biznes.
Teraz spotyka się pan z ludźmi i opowiada o przedwojennym Białymstoku, społeczności żydowskiej, wojnie, o swoim życiu?
B.M.: Mam zaproszenia na spotkania w Stanach Zjednoczonych – jeszcze w tym roku, a również i w przyszłym. Na jednym z koledżów w Teksasie przyszło na moje spotkanie 700 osób.
I co pan mówi tym młodym ludziom?
B.M.: Mówię im: - Nigdy nie zapominajcie tego, co się wydarzyło, ale nie żyjcie tym. Bądźcie nastawieni pozytywnie i żyjcie dla przyszłości. Chcę powiedzieć teraz o bardzo ważnej rzeczy. Kiedy pobierałem się ze swoją żoną 16 stycznia 1951 roku, jednocześnie młodsza siostra mojej żony wychodziła za mąż za mojego przyjaciela, który również przeżył piekło obozów zagłady. On zajmował się sprowadzaniem zwierząt gospodarskich z różnych krajów Europy do Izraela. Ale w życiu osobistym on ciągle żył w przeszłości. Ciągle myślał o tym, co się wydarzyło, co przeżył. Ja z kolei, kiedy się ożeniłem, nie myślałem o przeszłości. Myślałem o tym, jak utrzymać rodzinę. Nie rozmawiałem z moimi dziećmi o tym, co się wydarzyło, aż do czasu kiedy miały 15-16 lat. I ten mój przyjaciel zmarł mając 55 lat. To podaję jako przykład. Kiedy ja spotykam się z młodzieżą w szkołach czy na uczelniach i mówię o Holokauście, to natychmiast po zakończeniu spotkania przestaję o tym myśleć. To zostaje w przeszłości.
Moja zasada brzmi tak: - „Co było wczoraj - minęło, dzisiaj jest dziś, a jutro będzie jeszcze lepszy dzień.” Kiedy więc spotykam się i rozmawiam z młodzieżą w szkołach, to największą satysfakcję daje mi to, kiedy uczę te dzieciaki, że one mogą w życiu zostać kim tylko zapragną - lekarzami, nauczycielami, kimkolwiek. Wystarczy mieć siłę woli. Tak jak ja pracowałem przez 20 lat w mleczarni i dostałem możliwość kupienia innego sklepu. Kupiłem go. Nie mając szkoły, nie mając wykształcenia biznesowego. Kiedy moja żona mnie pytała, czy mogę coś zrobić, ja odpowiadałem: ja muszę to zrobić. To jest ta różnica. Jestem skoncentrowany tylko na przyszłości, na celu do osiągnięcia i na pozytywnym podejściu.
W Ameryce mówi się: - Jeśli jest wola uczynienia czegoś, to znajdzie się i sposób jej realizacji. Po angielsku to brzmi: - „If there is a will, there is a way to do it”. To moja kolejna zasada. I to przekazuję młodzieży.
M.S-D.: Dlatego jeśli ktoś mnie pyta, jaki jest sekret Bena, to odpowiadam: - optymizm i nadzieja.
Skąd pan czerpał i czerpie ten optymizm?
B.M.: To jest po prostu we mnie. Wstaję codziennie o 5, ćwiczę dwa razy w tygodniu. Od 6.30 pracuję, bo wtedy jest jeszcze chłodno w Kalifornii. Czytam bardzo dużo – głównie książki historyczne – no i uczę się gry w brydża. Mam 94 lata, a wciąż sam prowadzę samochód, tylko muszę zapuszczać krople do oczu, by je nawilżać.
Tego optymizmu uczył pan swoje córki Ellen, Nurit i Tovę?
B.M.: Tak. I chcę, by żyły własnym życiem. Na przykład nigdy córkom nie mówiłem, co mają robić. Jeśli miałem coś powiedzieć, to mówiłem, jak ja bym postąpił w danej sytuacji, ale ty zrób, jak sama uważasz. O Holokauście też im nie mówiłem do czasu, kiedy miały 15-16 lat.
Pani Marto, w książce zawarte są głosy kilkorga bohaterów, ale główna oś narracji skoncentrowana jest wokół historii Bena Midlera. Dlaczego?
M.S-D: Ze względu na to jego niezwykłe podejście. Mój dziadek również przeżył obóz koncentracyjny Gross Rosen, ale on przez całe moje dzieciństwo opowiadał o tych strasznych rzeczach. Nie mógł się z tego wyzwolić i mam wrażenie, że czuł się winny jako ten, który przeżył wobec tych, którzy nie przeżyli. Opowiadał o tym nawet w czasie wigilii Bożego Narodzenia, gdy ja chciałam się bawić prezentami. Już jako kilkulatka słyszałam ciągle te same rzeczy: „Jedz wszystko do końca, bo w obozie nie było niczego”. „Nie wiesz, bo nie zaznałaś wojny” albo „Przyjdzie wojna to cię nauczy”. Odziedziczyłam traumę. A Ben jest taką osobą, która potrafiła to opanować i jego rodzina na tym nie cierpiała. Ben jest w jakimś sensie dziadkiem, którego każdy chciałby mieć – pełen wiedzy starego mędrca, a jednocześnie blisko dzisiaj, współczesności, uśmiechnięty i kojący.
Dlatego – jak wspomniałam - Ben był dla mnie takim brakującym elementem w całej historii, bo chociaż pochodzę z polskiej rodziny, to jest rodzina białostocko, więc w jakimś sensie mieszana. W mojej rodzinie były związki polsko-żydowskie. Były mieszane małżeństwa. Były też osoby prawosławne.
Pracując nad książką spotkała się pani z jego rodziną.
M.S-D: Poznałam całą jego rodzinę, córki. Oni naprawdę wszyscy potrafią cieszyć się życiem, podczas gdy wiele polskich rodzin mających nie tylko obozowe, ale wojenne wspomnienia, nosi w sobie te rany, traumę. Nie przeracowaliśmy tego jako rodzina w dużej skali, czyli społeczeństwo. Oczywiście trauma może być dziedziczna niezależnie od wszystkiego, ale jeśli wśród przodków trafia się ktoś taki jak Ben, to umiemy z tym iść i być silnymi. To doświadczenie go wzmocniło. W jakimś sensie wyszedł z piekła zahartowany i umie teraz o tym mówić bez cierpienia i żalu. Zmieniają się nie tylko ludzi, ale i całe narody.
W książce cytuje pani list od Barbary Sauvage, w którym znalazły się znamienne słowa: „I może teraz nadchodzi nasza kolej, nasz czas i nasza misja, aby dodać wspólny wkład do zrozumienia tragicznej historii naszych dwóch narodów i jej głębokiego wpływu na świat i ludzką cywilizację”. Jak pani odbiera te słowa? Czy rzeczywiście ta misja zrozumienia wspólnej historii polsko żydowskiej jest istotna dla świata? A jeśli tak, to w jakim kontekście?
M S-D.: Zagłada europejskich Żydów odbyła się na naszych ziemiach, ponieważ polscy żydzi stanowili jedną z największych diaspor. Podczas gdy w naszym kraju do 1939 roku mieszkało ich 3 miliony, w Niemczech było ich około pół miliona. Osoby pochodzenia żydowskiego były we wszystkich sferach naszego życia i na nie oddziaływały. Miały duży wpływ na nasza kulturę i życie społeczne. Zasymilowani Żydzi czuli się przede wszystkim Polakami, tyle, że pochodzenia żydowskiego. Oczywiście byli tacy, którzy się nie asymilowali, ale Białostoccy żydzi w przewadze nie byli ortodoksami jak choćby galicyjscy chasydzi, myli często zorientowani miejsko. I tak jak pisze Barbara, skoro polscy Żydzi stanowili ważną część społeczeństwa, i nagle zostali wymordowani, zupełnie zniknęli, to jesteśmy zobligowani tę historię odtwarzać wspólnie. Bo to byli i Polacy i Żydzi. To oni czerpali z naszej kultury, z krajobrazu – jak choćby Leśmian, Tuwim, Brzechwa – a my do dziś czerpiemy z nich. Nasza polsko-żydowsko historia jest jak warkocz, który trudo rozpleść. Byliśmy krajem, w którym mieszkało bardzo dużo polskich Żydów, którzy wpłynęli na losy świata i kultury i musimy też być z tego bardzo dumni. To jest nasza wspólna sprawa. Nie możemy o tym zapomnieć.
"Ostatni Białystoker"
Autor: Marta Sawicka-Danielak
Wydawnictwo: Wielka Litera
Warszawa 2023
Cena: 59,99 zł
Okładka twarda,
str. 279.