Pospolite ruszenie ludzi o wielkich sercach. Wożą, karmią i opiekują się uchodźcami
Świetlice wiejskie gminy Sitno zamieniono w miejsca schronienia dla uchodźców z Ukrainy. W jednej z nich, w miejscowości Czołki, przebywają obecnie cztery kobiety oraz pięcioro dzieci. Jest tam ciepło, czysto, a na twarzach mieszkających w tym miejscu ludzi zagościły wreszcie uśmiechy. Pomoc udzielana jest na różne sposoby także w innych gminach. W akcję włączyły się różne organizacje i przedsiębiorstwa.
- Dzieci to największy skarb, nasza przyszłość. Teraz są spokojne, pogodne – mówiła Ina, jedna z kobiet mieszkających w świetlicy w Czołkach. - Wiele jednak przeżyły. Wszyscy byliśmy przecież w ogromnym strachu przed rakietowymi atakami i rosyjskimi żołnierzami. To wszystko, co się stało, nas zaskoczyło. A wojna bardzo boli.
- W Polsce żyjemy teraz spokojnie, bezpiecznie – dodaje kobieta o imieniu Natalia. - Jednak gdy tylko nasze dzieci usłyszą jakiś dźwięk kojarzący się z wojną, to zaraz się boją, płaczą, przestają się bawić.
Pięciodniowy uchodźca
Kobiety przyjechały do Czołek z różnych stron Ukrainy, pani Ina z Kijowa. Opowiadają o swoich przeżyciach bardzo emocjonalnie, niemal wszystkie jednocześnie, ze łzami w oczach: jakby coś chciały z siebie wyrzucić. Owe relacje układają się w spójną całość: o tym jak musiały opuścić rodzinne domy, zostawić mężów i braci, którzy ruszyli na front, a one pojechały z dziećmi w nieznane – w stronę granicy z Polską.
Nie było to łatwe. Podwożono je „na zachód”, ale czasami na różnych etapach musiały iść pieszo. Z dziećmi to było bardzo trudne. Nie tylko to wspominają z goryczą. Osobną opowieścią są długie kolejki przed granicą polsko-ukraińską, w których musiały stać całymi godzinami w strachu i na mrozie.
- Z granicy zabrał nas autobus i trafiliśmy tutaj, do tej miejscowości – mówi Ina. - Polacy się nami zaopiekowali, pomogli. Ja dostałam już nawet pracę. Zostałam asystentką w pobliskiej szkole. Bardzo się z tego cieszę. Myślę, że w Polsce zostanę.
Kobiety martwią się o przyszłość swoich rodzin. - Nic jeszcze nie wiadomo. Chcemy bezpiecznie przeczekać wojnę. Potem zobaczymy – mówi jedna z nich, patrząc na dzieciaki, które biegają po wszystkich pomieszczeniach świetlicy.
Kobiety i ich dzieci z granicy zabrali mieszkańcy gminy Sitno, którzy bardzo przejęli się losem uchodźców. - Ruszyliśmy na pomoc już 27 lutego. Jeden z mieszkańców naszej gminy pracuje w Straży Granicznej. On poinformował nas, że sytuacja na granicy jest krytyczna – wspomina Krzysztof Seń, wójt gminy Sitno. - Nie było na co czekać.
Najpierw na granicę ruszył strażacki ford transit (już pierwszego dnia wykonał kilka kursów), a potem gminny autobus. Za kierownicami zasiedli Zbigniew Wójtowicz i Eugeniusz Olkuski. Wspierali ich miejscowi strażacy Ochotniczej Straży Pożarnej na czele ze swoim prezesem Adamem Mazurkiem. Te pojazdy tylko do środy 9 marca przewiozły ponad trzy tysiące uchodźców. Ogromna większość z nich to matki z dziećmi, czasami bardzo małymi.
– Pamiętam, że najmłodsze dziecko, które zabraliśmy, miało zaledwie 5 dni, ale było także 8-dniowe, półroczne – mówi wójt Seń. - Nie brakowało również osób starszych, niepełnosprawnych. To wszystko są ludzkie dramaty, które trudno po prostu opisać.
Rysunek dziewczynki
Nie działali bez planu. Mieszkańcy gminy Sitno podkreślają, iż wykonywali zalecenia i prośby Straży Granicznej. Ich pojazdy docierały najczęściej do pasa pomiędzy polskim i ukraińskim przejściem granicznym lub w inne wskazane przez służby miejsca. Tam już czekali na transport uchodźcy. Przewożono tych ludzi do dużych punktów recepcyjnych utworzonych w Lubyczy Królewskiej, Tomaszowie Lubelskim oraz m.in. w Zamościu.
Niektórzy z uchodźców trafiali także do gminy Sitno, gdzie zorganizowano dla nich schronienie w świetlicach wiejskich i remizach. Takie „punkty pomocowe” działają teraz m.in. w Czołkach, Horyszowie Polskim, Cześnikach i w Stanisławce. Przybysze z Ukrainy znaleźli się tam pod opieką przesympatycznych pań z miejscowych kół gospodyń wiejskich. Całą akcję wsparli także miejscowi urzędnicy, radni, sołtysi oraz wielu innych mieszkańców gminy.
To przyniosło efekty. Bardzo szybko udało się zgromadzić pościel i ręczniki. Okoliczni mieszkańcy dostarczyli także produkty żywnościowe, z których przybysze mogli przygotowywać posiłki. To były m.in. jajka, ser, wędliny, ziemniaki, wszystko co było potrzebne.
- Należało działać naprawdę bardzo sprawnie. Już kilka dni po ataku Rosjan na Ukrainę dostaliśmy telefon z gminy z pytaniem: czy jesteśmy gotowi na przyjęcie uchodźców. Odpowiedzieliśmy, że teraz nie, ale... za pół godziny mogą przyjechać – wspomina Violetta Wiech, sołtys Horyszowa Polskiego oraz członkini miejscowego Koła Gospodyń Wiejskich. - Ruszyliśmy wszyscy do pracy. Przygotowaliśmy pomieszczenia w świetlicy i zorganizowaliśmy miejsca do spania. Było to sześć wersalek, które jakoś zorganizowali i przynieśli nasi mieszkańcy. Pierwsza grupa uchodźców pojawiła się szybko. To było 14 osób, w tym ośmioro dzieci. Oni wkrótce pojechali dalej i przybyła grupa 18-osobowa. Większość z nich to także były dzieci.
Potrzeb nadal jest wiele. Dlatego w Szkole Podstawowej w Horyszowie Polskim zorganizowano zbiórkę darów na rzecz uchodźców. Dzięki niej udało się zgromadzić ręczniki i m.in. środki higieniczne. Ponadto panie z KGW prały niezbędne rzeczy i dezynfekowały pomieszczenia (żyjemy przecież w czasie pandemii), a m.in. kobiety z domu seniora w Stanisławce zabrały się za lepienie pierogów dla uchodźców.
- Rozmawialiśmy z nimi. Jedna z pań, która do nas trafiła, miała na imię Katia. Opowiadała jak uciekała wraz z innymi autobusem z Kijowa, już pod rosyjskim ostrzałem artyleryjskim – mówi Violetta Wiech. - Wszyscy pasażerowie byli przerażeni, płakali. Obawiali się, że jakiś pocisk zaraz w nich uderzy. Widzieli też zabitych na ulicach ludzi. Tego na pewno się nie zapomina... Dzieci, które mieszkały u nas, bały się syren przejeżdżających karetek. Gdy słyszały sygnał zaraz chowały się pod łóżka. Ci ludzie przeżyli niewyobrażalną tragedię. Dzieci na pewno zapamiętają ją na zawsze.
Panie z KGW w Horyszowie Polskim przechowują rysunek wykonany przez jedną z ukraińskich dziewczynek. - Ona go u nas zostawiła – mówi Violetta Wiech. - Co na nim jest? Dziecko narysowało leżącego, zabitego mężczyznę. Nad nim pochyla się kobieta, która go całuje w czoło. Ten rysunek jest po prostu wstrząsający, bardzo symboliczny. Widać co dzieje się w sercu i umyśle tej małej dziewczynki.
Ekipa spisała się na medal
Od rosyjskiej inwazji na Ukrainę minęły już ponad dwa tygodnie. Szacuje się, że liczba ludzi uciekających z tego kraju przekroczyła obecnie dwa miliony. Większość z nich to kobiety i dzieci. Dzięki wysiłkowi całej armii ludzi dobrej woli udało się w naszym kraju powstrzymać katastrofę humanitarną (nie trzeba było np. budować obozów dla uchodźców, co jest podkreślane m.in. przez polityków i dziennikarzy). To wszystko za mało. W gminach Zamojszczyzny organizowane są kolejne miejsca, gdzie mogą trafić uchodźcy. Taki nowy „azyl” powstaje m.in. w Radecznicy.
- Jest on właśnie tworzony w dwupiętrowym budynku, gdzie działa nasze centrum kultury i biblioteka. Do dyspozycji uchodźców zostanie oddane całe piętro – zapewnia Edyta Dubiel, sekretarz gminy Radecznica. - Przygotowujemy tam miejsca dla 50 osób. Wstawiane są obecnie łóżka oraz odpowiednio przystosowywane pomieszczenia. Pracy naprawdę nie brakuje. Nawet gniazdka elektryczne są przystosowywane do większego poboru mocy, bo takie są wymogi.
Azyl w Radecznicy tworzą pracownicy miejscowego urzędu oraz czterech szkół znajdujących się na terenie gminy. Wspierają ich wolontariusze. - Jeszcze nie wiemy kiedy nasz punkt zostanie otwarty. Stanie się to jednak tak szybko, jak to będzie możliwe – podkreśla sekretarz Edyta Dubiel.
W akcję pomocową włączyły się samorządy, strażacy, koła gospodyń wiejskich, ale też różne organizacje i m.in. przedsiębiorstwa. Niektóre przykłady są naprawdę budujące. PKS w Biłgoraju pomaga np. uchodźcom już od pierwszych dni wojny rosyjsko-ukraińskiej. Zofia i Andrzej Wach, właściciele tej firmy, bardzo szybko zorganizowali wsparcie. Jakie? Należące do nich pojazdy woziły uchodźców z granicy do dużych punktów recepcyjnych. Gdy była taka potrzeba, przewożono także ludzi do miast w całej Polsce. Pojawiła się także inna prośba o pomoc.
„Udało się nam ewakuować sieroty z różnych domów dziecka z Zaporoża oraz mamy z dziećmi uciekające przed wojną z odległych zakątków Ukrainy. Nie da się w słowach opisać tego co zobaczyliśmy, co czuliśmy po tamtej stronie granicy. Żadne słowa nie oddadzą tragedii i dramatu tych malutkich dzieci i ich rodzin. Największą nagrodą dla nas był ich uśmiech, łzy radości na polskiej bezpiecznej ziemi (…)” - czytamy we wpisie umieszczonym 6 marca na facebookowej stronie biłgorajskiego PKS.
Wymieniono też osoby, dzięki którym pomoc mogła być zorganizowana. „Wielkie podziękowania za odwagę, sprawne działanie kierowców autobusów: Łukasza Greli, Piotra Dyjaka, Czesława Rogowskiego, Jana Machnio, Józefa Rawskiego, Piotra Kufera, Witolda Batyckiego na czele z panią Basią Kulą i dyrektorem PKS w Biłgoraju – Piotrem Szeligą” – czytamy dalej w tym wpisie. „Cała ekipa spisała się na medal”.
PKS z Biłgoraja wysłał na Ukrainę osiem autobusów. Udało się nimi przewieźć do Polski ok. 750 osób. Wśród nich było dwieście dzieci z ukraińskich domów dziecka. Trafiły one do Lwowa. Stamtąd zostały przez pracowników biłgorajskiego PKS zabrane do Polski.
Liczy się każdy gest
- Nasz konwój naprawdę mógł zrobić wrażenie. Z wielu względów. Ludzie, którzy znaleźli się w autobusach poczuli się wreszcie bezpiecznie. No i było tam po prostu ciepło. Takie rzeczy miały w tej sytuacji ogromne znaczenie – opowiada Piotr Szeliga, dyrektor PKS w Biłgoraju. - Ci ludzie przecież wiele przeżyli, żeby dotrzeć do Lwowa. Co dalej? Dzieci z sierocińców trafiły teraz do jednego z ośrodków i są pod ministerialną opieką. Ludzie, którzy tam pracują proszą, żeby na razie tego nie nagłaśniać w mediach. Chodzi o spokój, który teraz jest dla nich najważniejszy.
Wiele z ukraińskich dzieci przybyło do naszego kraju w złym lub bardzo złym stanie zdrowia. Szacuje się, że do polskich szpitali trafiło już 700 takich małych pacjentów. Niektórzy z nich znaleźli także opiekę m.in. w Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia w Lublinie (pisaliśmy niedawno obszernie na ten temat). Pomoc dla takich dzieci musiała być naprawdę błyskawiczna. Do jednej z akcji doszło we wtorek 8 marca na drodze krajowej nr 17: pomiędzy Lubyczą Król. i Hrebennem. Tam wylądował śmigłowiec wojskowy, który zabrał dwoje chorych dzieci wraz z ich opiekunami. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że maluchy cierpią na choroby onkologiczne. W tym czasie policja musiała zamknąć ten odcinek drogi. Pomagali im strażacy.
- Dzieci zostały przetransportowane do jednego z rzeszowskich szpitali – mówi mł. bryg. Jacek Zwolak, oficer prasowy Komendy Powiatowej PSP w Tomaszowie Lub. - Strażacy m.in. zabezpieczali cały teren prowizorycznego lądowiska. Wszystko się udało. Pomagamy też na wiele innych sposobów. Codziennie uchodźców z granicy polsko-ukraińskiej do punktów recepcyjnych przewozi 20 strażackich busów, w tym siedem z woj. lubelskiego. Ponadto kursuje tam dziesięć naszych autokarów.
Skala udzielonego Ukraińcom wsparcia jest naprawdę imponująca. - Polacy pomagają i robią to bezinteresownie, z odruchu serca – przekonuje Adam Mazurek, prezes zarządu oddziału gminnego Ochotniczej Straży Pożarnej w Sitnie. - A liczy się przecież każdy gest, każda najdrobniejsza pomoc.
Podobnie uważa Agnieszka Gajda. Kobieta jest wolontariuszką. Współpracuje m.in. ze Stowarzyszeniem „Morsy spod młyna” z Rudy Żurawieckiej, z grupą „Robim co możem” z Ulhówka oraz wszystkimi, którzy chcą pomagać uchodźcom w powiecie tomaszowskim. Trudno jej zliczyć osoby, które zaoferowały wsparcie potrzebującym. To – jak mówi – prawdziwe pospolite ruszenie.
To było piękne, niezwykłe
– Gdy w Lubyczy Królewskiej powstał punkt recepcyjny od razu pojawiło się tam bardzo wielu uchodźców. Okoliczni mieszkańcy natychmiast ruszyli z pomocą. To było piękne, niezwykłe. Zwożono żywność, środki medyczne, ale też organizowano noclegi w prywatnych domach – opowiada Agnieszka Gajda. – Uchodźcy byli w różnym stanie. Nie brakowało kobiet w ciąży, malutkich dzieci, osób starszych, niepełnosprawnych. Oni byli bezradni, zmęczeni. No, po prostu nie można było na to wszystko spokojnie patrzeć, zostawić ich bez pomocy.