My wyjeżdżamy na Zachód, Wschód przyjeżdża do nas. I będzie nam coraz bardziej niezbędny. Polski rynek pracy coraz bardziej potrzebuje fachowej siły roboczej
Dwa miliony Polaków wyjechało w ostatnich latach „za chlebem”, gospodarka polska od lat stale się rozwija, zaczyna brakować siły roboczej. W sezonie budowlanym każda para rąk jest na wagę złota, sadownicy i plantatorzy alarmują, że owoców i warzyw nie ma kto zbierać. Niekoniecznie dlatego, że brak niewykwalifikowanych pracowników. Raczej dlatego, że stawki godzinowe są na takim poziomie, że korzystniej jest pobierać zasiłek dla bezrobotnych niż zbierać truskawki.
Dziurę w naszym rynku pracy uzupełniają imigranci zarobkowi z Ukrainy, Białorusi i Wietnamu. Zupełnie absurdalne, choć rozpowszechnione, jest przekonanie, że Ukraińcy zabierają nad Wisłą pracę Polakom. Postawieni pod ścianą polscy przedsiębiorcy zatrudniają ich chętnie, choć legalne zatrudnienie obcokrajowca w Polsce to dla pracodawcy droga przez mękę przepisów i regulacji.
Pomoc ze Wschodu
W ciągu ostatnich trzech lat liczba ukraińskich studentów i pracowników w Polsce niemal się potroiła. Uczy się ich w Polsce lub pracuje na stałe bądź sezonowo ok. miliona osób. To już nie tylko niewykwalifikowani do prac polowych, opieki nad osobami starszymi i sprzątania, to coraz częściej inżynierowie, lekarze, budowlańcy średniego szczebla, bez których niejeden plac budowy nad Wisłą byłby martwym polem.
I niejedna polska uczelnia musiałaby zamknąć podwoje, gdyby nie studenci z Ukrainy i ich czesne. Dane statystyczne mówią, że w 2015 roku w polskich uczelniach pobierało nauki niemal 21 tys. młodych Ukraińców. Kryzys demograficzny dopiero zaczyna wchodzić do polskich szkół wyższych, „polowanie na studenta” ukraińskiego i rywalizacja o jego uwagę dopiero się zaczyna. W minionym roku akademickim najpierw uczelnie prywatne, a za nimi państwowe obniżyły opłaty dla ukraińskich studentów. Młodych Ukraińców przyciąga tu często wyższy niż w ojczyźnie poziom nauczania, znacząco niższe - niż na zachodzie Europy - koszty, bliskość kulturowa i... bliskość do domu rodzinnego. A poza tym...
- Moja córka studiuje medycynę w Warszawie, a nie we Lwowie, bo obie od początku wiedziałyśmy, że w polskiej uczelni będzie oceniana za to, ile wie i umie, a nie za to kim są jej rodzice - tłumaczy Swietłana z Iwano-Frankowska.
Nie tylko uczą się tu i pracują, znaczna część biznesu handlowego w strefie przygranicznej istnieje właściwie tylko dzięki klientom zza Bugu.
Kłody pod nogami
Kiedy polski pracodawca nie znajdzie na rodzimym rynku pożądanej siły roboczej, może sięgnąć po obcokrajowców. I nim osiągnie sukces, musi zmierzyć się z aparatem administracji samorządowej i gąszczem przepisów. Najpierw zgłasza się do powiatowego urzędu pracy z ogłoszeniem o poszukiwaniu pracownika z określonymi kwalifikacjami i na określone stanowisko pracy. To tzw. test rynku pracy. Jeśli PUP przez dwa tygodnie nie znajdzie mu takiego, starosta wyda mu oświadczenie o „braku możliwości zapewnienia potrzeb kadrowych” i teraz pracodawca może ruszać z poszukiwaniami za granicę.
Załóżmy, że tu chętnego znalazł: teraz musi wystarać się w urzędzie wojewódzkim o pozwolenie na pracę w Polsce dla niego, podając szereg danych, włącznie z uposażeniem brutto. To, ile rzeczywiście będzie mu płacił, może być skontrolowane. Pracownik musi postarać się o wizę pobytową. Wprawdzie całą procedurę ostatnio uproszczono (wystarczy, by pracodawca w PUP złożył oświadczenie o powierzeniu pracy obywatelowi Ukrainy), ale polscy przedsiębiorcy i tak narzekają, że administracyjnie proces jest czasochłonny.
- Zdarza się, że potrzebuję ludzi na budowie natychmiast, bo dwóch mi się nagle pochorowało, dwóch rzuciło robotę, a kierowca ma wypadek losowy w rodzinie - opowiada pan Krzysztof. - W sezonie nikogo nie znajdę, na Ukrainie bym znalazł, ale formalności mogą trwać tygodniami, a tymczasem robota mi stoi, a terminy lecą.
W sezonie nikogo nie znajdę, na Ukrainie bym znalazł, ale formalności mogą trwać tygodniami, a tymczasem robota mi stoi, a terminy lecą
Dlatego polscy przedsiębiorcy wolą zatrudniać na czarno. I także dla tych samych przyczyn, dla których na czarno zatrudniają swoich rodaków. Nie płacą składek ZUS, ubezpieczenia, podatków. A w przypadku zatrudnianych obcokrajowców - omijają także gąszcz przepisów.
Artur Balawender, koordynator procesów rekrutacji z firmy Personalis dobrze poznał rynek pracy po obu stronach Bugu. I z niepokojem obserwuje ten polski, wydrenowany emigracją przez ostatnie ćwierćwiecze z fachowców średniego szczebla: budowlańców różnych fachów, transportowców, rzemieślników. Przesycony ludźmi o wykształceniu wyższym, którym wydawało się, że dyplom jakiejkolwiek uczelni zapewni im pracę, prestiż i karierę, a którzy latami szukają swojego miejsca. Ze zdemolowanym szkolnictwem zawodowym.
- Nie mamy fachowców, nie mamy cieśli, zbrojarzy, spawaczy, glazurników, hydraulików i długo by jeszcze wymieniać - wylicza. - A tymczasem wciąż jeszcze pokutuje przekonanie, że zatrudnienie Ukraińca to znacznie niższe koszty, a większe wymagania, że dam mu umowę o pracę, a będę płacił, ile chcę” - opowiada Balawender. - To się szybko zmienia. Ukraińscy pracownicy dostrzegają, kiedy są finansowo gorzej traktowani, niż ich polscy odpowiednicy. I nie tylko finansowo. Chcą po pierwszej wypłacie negocjować, nie udaje się, to się pakują i wyjeżdżają. Co robi pracodawca? Płaci umowne kary, bo nie zdążył z terminem wywiązania się z umowy, a nie zdążył, bo nie miał pracowników. I prosi mnie, bym znalazł na Ukrainie pracowników, on ich zatrudni na bardziej korzystnych warunkach, byle tylko mieć solidną, stałą i wiarygodną siłę roboczą.
A ukraińscy pracownicy w Polsce potrafią się dzielić informacjami o nierzetelnych firmach, nieuczciwych pracodawcach, na formach społecznościowych funkcjonują „czarne listy szefów”. Podobne krążą także wśród polskich pracobiorców.
Autor: Andrzej Plęs