Potrzebujemy przyrody, żeby przeżyć – mówi dr hab. Katarzyna Marcysiak
Jesteśmy częścią przyrody. Właśnie dlatego musimy o nią dbać. Bez przyrody najzwyczajniej w świecie nie przetrwamy jako gatunek – mówi dr hab. Katarzyna Marcysiak.
Z Katarzyną Marcysiak rozmawia Lena Szuster
Skoszony trawnik albo równo przycięty żywopłot to jeszcze przyroda?
Dobre pytanie! W kontekście miast najczęściej mówimy o „zieleni”, a nie „przyrodzie”. Zieleń to właśnie trawniki, skwery, rabatki, aleje, parki, innymi słowy – te rośliny, które wpuściliśmy do miast na własnych zasadach. Uważamy, że są ładne i pożyteczne. Mamy je pod kontrolą. Za to przyroda zakrada się do miast niejako wbrew naszej woli. Rośnie nie tak i nie tam, gdzie chcemy. Przejmuje nieużytki, puste parcele, każdą przestrzeń, która nadaje się do życia. Czasami radzi sobie w naprawdę ekstremalnych warunkach – jak na przykład samosiejka, która wyrośnie na starym dachu albo w szparach zniszczonego chodnika.
Prędzej czy później ktoś uzna ją za chwast i usunie.
W przyrodzie nie ma chwastów. Każda roślina, każde zwierzę jest ważną częścią ekosystemu. Maki polne, chabry, kąkole, różne gatunki ostów, pokrzywy, czyli z ludzkiej perspektywy chwasty, są w przyrodzie niezbędne, dostarczają pokarm pszczołom, trzmielom, motylom, ptakom. Może nie wyglądają tak efektownie, jak ozdobne, często obce geograficznie gatunki, które sadzimy na rabatach, nie znaczy to jednak, że są w jakiś sposób gorsze. Wręcz przeciwnie. Mogą wiele przetrwać i zaadaptować się do nowych warunków, a w mieście to szczególnie cenna umiejętność. Chciałabym, żebyśmy potrafili ją docenić. Szanować całą przyrodę – a nie wybiórczo tylko tę jej część, którą uważamy za ładną i przydatną.
Tak jakby rolą przyrody było nas za dowalać!
Czasami myślę, że trochę zbyt serio wzięliśmy do siebie Księgę Rodzaju. Wie pani, to zdanie: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”. Tymczasem ziemia i przyroda nie są nam poddane. Więcej nawet, nie są czymś od nas oderwanym, odrębnym, a przynajmniej nie powinny być. Zawsze powtarzam studentom, że my, ludzie, jesteśmy częścią przyrody. Właśnie dlatego musimy o nią dbać. Bez przyrody najzwyczajniej w świecie nie przetrwamy jako gatunek. Potrzebujemy jej.
Jak powietrza.
Całkiem dosłownie. Duże drzewo może wyprodukować tlen dla dwóch osób. Filtruje też różnego rodzaju zanieczyszczenia, pyły, smog, pochłania ogromne ilości węgla, rocznie nawet ponad trzysta kilogramów. Na tym jednak nie koniec. Drzewa magazynują wodę deszczową i zapobiegają podtopieniom. Później, podczas upałów, odparowują ją przez liście – w ten sposób w zależności od rozmiaru i gatunku drzewa do atmosfery wraca ponad dwieście litrów wody na godzinę. Dodajmy do tego cień, który drzewo rzuca, a uzyskamy temperaturę niższą o dobrych kilkanaście stopni. Do tego ograniczenie miejskiego hałasu, ochrona przed promieniowaniem UV, oszczędność energii. Badania dowiodły na przykład, że w budynkach otoczonych drzewami rzadziej używa się klimatyzacji. To wszystko są mierzalne i bardzo konkretne korzyści. Ale są też sprawy, które trudniej przeliczyć na złotówki. Przyroda w mieście daje nam wytchnienie, pozwala odpocząć, poprawia estetykę, zapewnia bioróżnorodność. Tworzy przestrzeń do życia dla innych roślin, na przykład mchów, a także dla mniejszych i większych zwierząt. To wszystko jest według mnie bezcenne.
A jednak wciąż próbujemy jakoś te „usługi” drzew oszacować. W Nowym Jorku na przykład drzewa się wycenia i „zatrudnia” na miejski etat.
Bardzo słusznie – w końcu wykonują konkretną i ważną pracę. A takie wycenianie może to ludziom unaocznić. Nic nie przemawia do wyobraźni tak, jak pieniądze. Dlatego my, przyrodnicy, często staramy się mówić o drzewach w sposób niemalże biznesowy. Chociaż dla nas przyroda jest wartością samą w sobie. Dla mnie na przykład wystarczy, że trawa jest, że drzewo jest, nic więcej nie wymagam. Ale na potrzeby innych ludzi, decydentów, władz korzystam z liczb, mówię o korzyściach, odwołuję się do wycen.
Jak takie wyceny powstają?
Sposobów wyceniania jest wiele. W tym najbardziej podstawowym bierze się pod uwagę, ile czasu, nakładów pracy, pieniędzy kosztowało wyhodowanie drzewka w szkółce, potem zasadzenie go w wybranym miejscu, utrzymanie oraz pielęgnacja. Czasami dolicza się też wartość drewna. W bardziej zaawansowanych i według mnie również bardziej adekwatnych systemach do tej podstawowej wyceny dodaje się „usługi”, które drzewo wykonuje dla ludzi. O większości wspomniałyśmy przed chwilą. Będzie to: produkcja tlenu, usuwanie zanieczyszczeń, magazynowanie wody, regulowanie temperatury w mieście, tworzenie przyjaznej, kojącej przestrzeni, w której można odpocząć. To ostatnie jest coraz ważniejsze. Z badań przeprowadzonych w USA i zachodniej Europie wynika, że wartość mieszkań, w pobliżu których znajduje się zieleń, park lub inna forma przyrody jest większa o nawet dziesięć do trzydziestu procent. Nie wiem niestety, czy podobne przełożenie możemy zaobserwować w Polsce.
Myślę, że tak. Widać to w nazwach, jakie deweloperzy nadają nowym inwestycjom. Bardzo często są to „parki”, „zielone zakątki”, „zacisza”, „oazy” i tak dalej.
Szkoda tylko, że ich powstanie raczej wiąże się z niszczeniem przyrody niż jej ochroną. Większość inwestycji tak naprawdę zaczyna się od wycięcia drzew, krzewów, dzikiej roślinności, bez poszanowania dla przyrody i istnień, które już zamieszkują ten kawałek ziemi. Tak jest wszędzie, także w Bydgoszczy. Potwierdzają to dane, które zbieramy w ramach stowarzyszenia MODRZEW, czyli Monitoring Obywatelski Drzew. Co roku wydajemy raport podsumowujący wycinki i nasadzenia w mieście – nie mam jeszcze pełnych danych za rok 2021, więc na potrzeby tej rozmowy skorzystajmy z raportu za rok 2020. Jasno wynika z niego, że najczęstszą przyczyną wycinania drzew są właśnie nowe inwestycje.
W teorii każde wycięte drzewo powinno zostać zastąpione nowym nasadzeniem. Trudno jednak wyobrazić sobie, żeby młode drzewko mogło zrównoważyć stratę dorosłego, dużego drzewa.
I nie równoważy. Młode drzewo produkuje niespełna trzy kilogramy tlenu na rok. Dorosłe – sto osiemnaście kilogramów. A produkowanie tlenu to przecież tylko jeden z istotnych aspektów. Młode drzewko nie daje cienia, nie gromadzi aż tyle wody co drzewo dorosłe, nie filtruje aż tylu pyłów, nie jest też samodzielne – wymaga podlewania, pielęgnacji, ciągłej pieczy, inaczej
szybko umrze. Nie ma swojego ekosystemu i samo nie jest jeszcze ekosystemem dla innych organizmów. Zostaje wsadzone w obcą ziemię, dopiero musi się w niej zakorzenić, znaleźć dla siebie miejsce. Miną lata, a właściwie dziesięciolecia, zanim będzie samodzielne i dorosłe. Dlatego żadne nasadzenie nie zrównoważy straty dorosłego, zdrowego drzewa.
A co z drzewami chorymi? Często to właśnie złym stanem drzew usprawiedliwia się wycinki.
Niestety, drzewa w mieście rzeczywiście dużo chorują. Nic dziwnego, skoro ich naturalnym środowiskiem jest las. Tam młode drzewa wzrastają powoli, pod ochroną dorosłych, w ich bezpiecznym cieniu. Dzięki temu mogą przetrwać wielkie upały, suszę, porywiste wiatry, burze, ostre zimy. Tam też mają odpowiednią glebę – to właściwie cały odrębny, żywy organizm, swego rodzaju instytucja, konglomerat na który składa się bogata mikroflora i mikrofauna, czyli drobne rośliny, glony, grzyby i tak dalej. Wszystko to jest drzewom, a właściwie ich korzeniom niezbędne do zdrowego, długiego życia.
Skoro o korzeniach i grzybach mowa… Czytałam, że korzenie drzew przekazują sobie różne informacje, komunikują się ze sobą za pomocą otaczającej je grzybni. Rzeczywiście tak jest? Czy może to zbytnia antropomorfizacja? Doszukiwanie się w drzewach ludzkich zachowań?
My w ogóle lubimy wszystko antropomorfizować. Tłumaczyć zachowania zwierząt czy funkcjonowanie roślin na nasz język. Innego zresztą nie mamy. A w tym naszym pewne rzeczy się nie mieszczą. Często zapominamy też, że rośliny są na Ziemi dłużej od nas. W gruncie rzeczy wciąż wiemy o nich stosunkowo niewiele. Na przykład dopiero od niedawna naukowcy pochylają się nad takimi kwestiami, jak komunikacja drzew. To akurat nie moja dziedzina, mogę więc tylko zawierzyć bardziej zorientowanym w temacie badaczom. Z ich doniesień wynika, że w glebie, zwłaszcza w grzybni, zachodzi mnóstwo ciekawych procesów. Myślę, że nawet nie potrafimy sobie wyobrazić ich skali czy skomplikowania.
Trochę to ironiczne: od wieków zastanawiamy się, czy gdzieś w kosmosie istnieje życie – a nie zauważamy bogactwa życia na Ziemi.
Zawsze mnie to boli. Potrafimy chronić budynki, rzeźby, obrazy, ponieważ są świadectwem historii. A przyroda to żywa historia. Tereny, na których mieszkamy, ukształtowały się podczas zlodowaceń, przeszło dziesięć tysięcy lat temu. Znane nam gatunki roślin i drzew są jeszcze starsze. Dbanie o nie powinno być najwyższym, najważniejszym przejawem patriotyzmu.
Jak w takim razie dbać o przyrodę w mieście? Zwłaszcza drzewa?
Drzewa muszą mieć odpowiednie podłoże i miejsce na korzenie. Często o tym zapominamy, bo widzimy tylko pień i koronę, to na nich się skupiamy. Tymczasem zdrowie i stabilność całego drzewa zależy od korzeni. Rosną nie w głąb, ale na boki, dalej niż sięga korona – dzięki temu drzewo może przetrwać silne wichury. Korzenie kończą się włośnikami, czyli malutkimi wyrostkami, które pobierają z gleby wodę z solami mineralnymi. Włośniki są bardzo delikatne, podatne na uszkodzenia, dlatego potrzebują odpowiedniego podłoża, spulchnionego, przewiewnego, innymi słowami takiego, jak w lesie. A ziemia w miastach nie dość, że uboga w składniki odżywcze, jest też mocno ubita – naszymi butami i kołami samochodów. Włośnikom trudno sobie poradzić w takich warunkach. Jeżeli więc chcemy, żeby w mieście rosły piękne, zdrowe drzewa, musimy zrobić miejsce dla ich korzeni i zadbać o odpowiednie podłoże.
Na co jeszcze warto zwrócić uwagę przy sadzeniu drzew?
Na gatunek. Nie każde drzewo odnajdzie się w mieście. Bardzo problematyczne są na przykład topole, zwłaszcza gatunki mieszańcowe, euroamerykańskie. W PRL-u sadzono je na potęgę. Rosły szybko, wyrabiały trzysta procent normy, wpasowywały się w narrację o sukcesie. Niestety – tylko w krótkoterminowej perspektywie. Topole są bowiem kruche, łamliwe, podatne na ataki grzybów i jemioły – teraz, po latach, większość jest w bardzo złym stanie. Stwarzają zagrożenie dla ludzi i dla innych drzew, nie pozostaje więc nic innego, jak je wyciąć. Dla bezpieczeństwa wszystkich.
Jakie gatunki poradzą sobie lepiej?
W miejskich parkach bardzo dobrze odnajdują się nasze rodzime gatunki – jesiony, klony, buki, dęby. Szczególnie te ostatnie są bardzo wytrzymałe. Widziałam takie, po których korzeniach jeździły samochody, a one wciąż się trzymały, wciąż rosły. Jednak to bardzo rozłożyste drzewa, potrzebują dużo miejsca i na gałęzie, i na korzenie, więc nie będą się dobrze czuły przy drodze. W ogóle trudno znaleźć drzewa odpowiednie do sadzenia wzdłuż ulic. W tej roli mogą sprawdzić się na przykład dęby fastigiata, czyli kolumnowe – jak sama nazwa wskazują, rosną w kolumnie, w górę i dół, lepiej więc wykorzystują ograniczoną, miejską przestrzeń.
A co na przykład z kasztanowcami? Albo brzozami i wierzbami?
Znów – to bardziej gatunki do parków. Wszystkie są dość krótkowieczne – oczywiście z drzewnej, nie ludzkiej perspektywy. Topole i wierzby dobrze sprawdzą się też nad wodą, to ich naturalne środowisko. W ogóle naturalnym środowiskiem drzew są inne drzewa, więc zawsze lepiej posadzić dwa drzewa niż jedno, trzy niż dwa i tak dalej. A jeżeli miejsca starcza nam tylko na jedno drzewo, dajmy mu do towarzystwa trawy, kwiaty, krzewy, stwórzmy taką miniaturową enklawę, mały, samowystarczalny ekosystem. W ten sposób powstanie park kieszonkowy. To bardzo pozytywny trend.
Co z innymi? Ostatnio na popularności zyskały na przykład kwietne łąki.
To temat, nad którym warto się pochylić. Bo w przyrodzie łąka to zbiorowisko różnych roślin – głównie traw, poprzetykanych między innymi koniczynami, jaskrami, dziką marchwią. I w takiej formie najlepiej funkcjonuje. W miastach z kolei łąki kwietne to najczęściej zbieranina ozdobnych gatunków, często sprowadzonych z daleka, wymieszanych ze sobą na chybił trafił, ładnych, efektownych, ale niekoniecznie funkcjonalnych z punktu widzenia natury. Dla naszych rodzimych zapylaczy to obce gatunki. Dla innych roślin również. To po prostu nie działa dobrze – także w wymiarze ekonomicznym. Żeby stworzyć łąkę kwietną trzeba najpierw przyjechać koparką, zerwać i wywieźć ziemię, położyć nową, zasiać kwiaty, podlewać je. Proszę pomyśleć, jaka to jest strata energii, paliwa, czasu i pieniędzy! A wystarczyłoby po prostu dać wolną rękę przyrodzie. Na niekoszony trawnik wiatr i ptaki przyniosą z czasem nasiona rodzimych gatunków roślin. Łąka powstanie sama.
Czyli – trawników lepiej nie kosić?
Zagadnienie jest kontrowersyjne. W przyrodzie oczywiście nikt niczego nie kosi. I ja na przykład trawy uwielbiam – jeśli tylko da im się odrosnąć od ziemi, widać, jak bardzo są wspaniałe. Niektóre mają krótkie i szerokie liście, inne długie, ostre, cieniutkie, w słońcu mienią się różnymi odcieniami zieleni. Nie ma jednej trawy. Jest całe bogactwo. Ale oczywiście kiedy zaczynają kwitnąć, dają się we znaki alergikom. Tracą też na gęstości, czyli zatrzymują mniej wody. Dlatego wydaje mi się, że sensownym rozwiązaniem może być koszenie – ale znacznie rzadziej, znacznie wyżej i w odpowiednim momencie, czyli właśnie przed kwitnieniem. Za to na pewno nie ma żadnego sensu „golenie” trawników praktycznie do zera.
O tym, jak będą wyglądać trawniki najczęściej decydują władze miasta albo spółdzielnie. Co możemy zrobić my – jednostkowo?
Na dobry początek: dbać o przyrodę wokół nas. Nie deptać trawy, nie parkować na korzeniach drzew, nie niszczyć roślin, bo każdy listek, każde źdźbło ciężko pracuje na naszą korzyść. A potem jeszcze: sprawdzać, interweniować, wymagać. To my wybieramy władze, niejako zatrudniamy polityków, mamy prawo kontrolować ich pracę, obligować do ochrony przyrody. Takie działania naprawdę odnoszą rezultaty. Robią różnicę. Powstaje coraz więcej stowarzyszeń skupionych na miejskiej przyrodzie. W Bydgoszczy mamy MODRZEW, o którym już wyżej wspominałam i do którego sama należę. W jego ramach edukujemy, tworzymy bazę drzew, chronimy je przed wycinką, wspieramy też w tej walce mieszkańców. Mamy na przykład osoby świetnie zorientowane w prawie, pomagamy pisać wnioski, składamy petycje. Przyroda nie ochroni się sama. My musimy to zrobić – każdy z nas. Razem mamy tę siłę. Tylko jej nie wykorzystujemy.
Brakuje edukacji?
Z pewnością. Takiej kompleksowej – od początku do końca, dla dzieci, dorosłych, ale też seniorów. Warto edukować każdego, chociaż oczywiście to dzieci pozostają w tym równaniu najważniejsze. Dopiero poznają świat, są ciekawe, chłonne, otwarte, pełne empatii. Wszystko, czego nauczą się teraz, poniosą ze sobą w przyszłość. Mają też olbrzymi wpływ na rodziców, mogą zmienić ich nawyki, przekonać do zejścia z utartej ścieżki. Niestety, w programie brakuje miejsca na przyrodę jako taką. Szkolna biologia łączy w sobie dwie odrębne gałęzie wiedzy – z jednej strony biologię eksperymentalną, z drugiej środowiskową. To duży rozstrzał tematyczny, mnóstwo danych, właściwie nie do przekazania i nie do przyswojenia w ramach lekcji. Nie zazdroszczę nauczycielom.
Zamiast zabierać uczniów do lasu i pokazywać im przyrodę w praktyce, muszą realizować program.
Najlepiej byłoby wyodrębnić przyrodę z biologii i uczyć jej właśnie tak – w praktyce, na żywo, w lesie, na łące, nad rzeką, przy brzegu jeziora. Pokazywać dzieciom – jak drzewo wpływa na swoje otoczenie? Co robi trawa? Dlaczego potrzebne są owady? Czym zajmują się ptaki? Skąd bierze się deszcz? Dokąd paruje woda?
Wszystkie te aspekty są powiązane, łączą się, tworzą całość. Wycięcie jednego elementu zaburza funkcjonowanie systemu. Zaburza nasze funkcjonowanie – bo choć lubimy o tym zapominać, jesteśmy częścią przyrody, funkcjonujemy tylko w jej ramach. Dla własnego dobra musimy w końcu to zrozumieć i wpuścić przyrodę do miast na zupełnie nowych warunkach.
Niektórzy już to robią. Wiedeń prowadzi szeroko zakrojoną akcję rozbetonowywania miasta. Z ulic zrywa się asfalt, powstają nowe parki, władze stawiają na ekologiczne rozwiązania. W Rotterdamie zachęca się mieszkańców do sadzenia roślinności na własną rękę. Sztokholm i Kopenhaga tworzą strefy zamknięte dla samochodów. A jak sytuacja wygląda w Polsce?
Też możemy się pochwalić ciekawymi działaniami na rzecz przyrody. Na przykład w Gdańsku powstają ogrody deszczowe – takie ogrody zapobiegają lokalnym podtopieniom i magazynują wodę na czas suszy. A do tego bardzo dobrze wyglądają. W Poznaniu powstał pierwszy w Polsce las kieszonkowy. W Łodzi rozwija się z kolei zielono-błękitna sieć. Bo prawdziwie nowoczesne miasto powinno być już nie tylko zielone, ale właśnie zielono-błękitne, pełne roślin i wody.
Jak na tym tle prezentuje się Bydgoszcz?
Nasze władze lubią powtarzać, że pod względem powierzchni parków Bydgoszcz zajmuje drugie miejsce w Polsce. Rzeczywiście, w obrębie miasta mamy 879 hektarów parków. Ale aż 830 z tych hektarów to Myślęcinek, który leży przecież na obrzeżach miasta. W centrum wcale nie jest tej przyrody jakoś szczególnie dużo. Źle wygląda też współczynnik nasadzeń. Z raportu MODRZEWia za rok 2020 wynika, że wynosi on 1,23. Czyli za jedno wycięte drzewo sadzono niecałe półtora drzewa. To bardzo, bardzo mało.
Jest też sprawa zabetonowanego Starego Rynku.
Na jego skrajach posadzono dwie młodziutkie lipy – można je przeoczyć w tym natłoku betonu. Mają ekstremalnie ciężkie warunki, latem temperatura na rynku jest zabójcza, prawdziwa patelnia, bardzo nieprzyjazne miejsce, nie tylko dla roślin, ale też ludzi. A przecież stare rynki, serca miast, powinny być ich zieloną wizytówką, przyciągać mieszkańców i turystów, dawać wytchnienie, umożliwiać rekreację. Tak samo jak bulwary nad Brdą. Nie wszystkich stać na wakacyjny wyjazd, każdy jednak ma według mnie prawo do odpoczynku na łonie natury, do kontaktu z przyrodą. Nabrzeże powinno więc być zadbane, zielone i dostępne – a nie przeznaczane pod kolejne inwestycje. Bydgoszcz ma więc przed sobą wiele pracy. Ale też fantastyczne warunki: trzy różne cieki wodne, doliny, wzgórza, lasy dookoła, to olbrzymi potencjał. Nie zmarnujmy go.
dr hab. Katarzyna Marcysiak
Przyrodniczka, botaniczka, wykładowczyni na Wydziale Biologii UKW. Bada m.in. bioróżnorodność wewnątrzgatunkową i reakcje roślin na ocieplenie klimatu. Razem ze stowarzyszeniem MODRZEW działa na rzecz przyrody w mieście.
Czy wiedzieliście, że…?
- W garści leśnej ziemi mieści się więcej istot żywych niż jest ludzi na ziemi.
- Łyżeczka gleby zawiera ponad kilometr strzępków grzybni.
- Drzewa „oddychają” przez małe aparaty szparkowe, które znajdują się na liściach i igłach.
- Igły są odporne na zimno dzięki substancjom przeciwmrozowym, olejkom eterycznym i specjalnej powłoce z wosku.
- Przed zimą drzewa liściaste rozkładają i magazynują chlorofil, żeby wykorzystać go w następnym roku. To dlatego liście zmieniają kolor na żółty, czerwony i brązowy.
- W szwedzkiej prowincji Darlana znaleziono świerk, którego korzenie liczą sobie ponad dziewięć tysięcy lat.
Źródło: Sekretne życie drzew, Peter Wohlleben.