Powstanie Wielkopolskie jak wojna światowa: wolność nie przyszła łatwo
Pociągi pancerne, ogień artylerii, samoloty, gazy, przechodzące z rąk do rąk w krwawych bojach miasta - Powstanie Wielkopolskie toczyło się dosłownie na wzór wojny światowej
Powstanie Wielkopolskie kojarzy się przeciętnemu Polakowi z jedynym zwycięskim zrywem, w czasie którego Poznań oswobodzono w jeden dzień, a w ciągu kilku następnych zdemoralizowani rewolucją Niemcy prawie bez walki oddawali kolejne miasta. Powstanie miałoby być zatem łatwym zajmowaniem Wielkopolski, z kilkoma zaledwie potyczkami. Nic bardziej mylnego - w naszym regionie tworzono fronty na wzór skoncentrowanych walk dopiero co zakończonej wojny światowej, używano lotnictwa, broni gazowej, broni pancernej, a karabiny maszynowe zbierały obfite żniwo. Powstanie Wielkopolskie było trudną kampanią, w której nikt nic nie oddawał, a wolność trzeba było wywalczyć.
Początek był łatwy, ale...
Przebieg pierwszego dnia Powstania mógł napawać optymizmem - entuzjazm Polaków, świetna organizacja Straży Ludowej i Służby Straży i Bezpieczeństwa, stosunkowo niewielki opór żołnierzy niemieckich w Poznaniu uwolniły stolicę Wielkopolski od zaborcy. Chociaż dziś nie zwraca się uwagi, że perfekcyjna organizacja działań w Poznaniu, profesjonalne odseparowanie cywili od ulic, na których toczono walki i równorzędny poziom techniczny, były nie mniej ważne od szeroko przytaczanej inicjatywy strony polskiej i wahania żołnierzy niemieckich. Powstanie w Poznaniu nie było łatwe - było po prostu fachowo przeprowadzone.
W sąsiednich miejscowościach szybko podnosili głowy organizatorzy kolejnych polskich oddziałów, a wracający wprost z oddziałów armii niemieckiej weterani - Polacy samorzutnie obejmowali nad nimi dowództwo. Broni za wiele nie było - zdobywano ją na rozbrajanych Niemcach, kupowano od żołnierzy niemieckich, lub zabierano niemieckim cywilom. Niektóre oddziały sięgały po kosy, widły i myśliwskie dubeltówki, jednak duch w narodzie był wielki - obiecywano sobie jak najszybciej zastąpić je niemieckimi karabinami. Duch duchem, ale przeciwnik wcale nie spał bezczynnie, ani nie zamierzał uciekać.
Szubin przechodził z rąk do rąk
Po Poznaniu Powstanie bardzo szybko rozprzestrzeniło się po Wielkopolsce, wyzwolone zostały Gniezno i Września i - jak wymienia Bogusław Polak - rozszerzyło się z Wągrowca do Obornik i Czarnkowa, z Rogoźna na Kcynię i Chodzież, z Nakła i Gołańczy na Mroczę, Wysoką i Ślesin. Zajęto Wolsztyn i Nowy Tomyśl, Kąkolewo, Osieczną, Pawłowice, Ostrów i Krotoszyn. Niełatwo było Polakom pod Szubinem, Chodzieżą, Nakłem i Inowrocławiem, huk wystrzałów rozlegał się też w Zbąszyniu i Międzychodzie.
Pod Szubinem rozegrała się jedna z najcięższych bitew Powstania Wielkopolskiego. Miasto to było kluczowe dla obu stron, zabezpieczało bowiem Polaków, lub umożliwiało Niemcom przeprowadzenie uderzenia z rejonu Piły i Bydgoszczy. Szubin został szybko zajęty przez powstańców, odbity przez Niemców i atakowany ponownie 8 stycznia przez mającą przewagę liczebną stronę polską. Brak koordynacji działań powstańczych i wsparcie artyleryjskie obrońców spowodowały, że obrońcy utrzymali się. Nie na długo jednak - 11 stycznia powstańcy lepiej zaplanowali wspólne działania, uniemożliwili Niemcom ściągnięcie posiłków i wieczorem, po ciężkich walkach zajęli miasto. Powstańcy weszli też do Żnina, Łabiszyna i Złotnik. Wojsko niemieckie musiało podjąć próbę odzyskania miasta i na przełomie stycznia i lutego rozpoczęło ofensywę. Dysponując dużymi siłami piechoty i atutami niedostępnymi powstańcom w postaci pociągów pancernych i licznej artylerii, zdobyli 28 stycznia Szubin i Rynarzewo Ostatecznie Szubin został odbity 4 lutego, dzień wcześniej odzyskano Rynarzewo, a powstańcy zostali zatrzymani dopiero pod Rawiczem.
Warto podkreślić, że 18 lutego pod Rynarzewem powstańcy walczyli z dwoma pociągami pancernymi, jeden z nich unieruchomili w efekcie sprawnej pracy saperskiej, a następnie zdobyli, mimo zaciętej obrony niemieckiej załogi. Pociąg ten, wyremontowany później, wrócił do akcji już jako polski pociąg „Danuta”.
W pierwszych dniach lutego poważne walki toczyły się pod Rawiczem, Trzcielem (gdzie powstańcy zatrzymali natarcie niemieckie), Kargową i Babimostem (tam niemieckie pociągi pancerne przyczyniły się do przełamania polskiej obrony, a atak zatrzymano dopiero pod Kopanicą). Jeszcze 17 i 18 lutego lutego walki trwały pod Rynarzewem, nad Notecią i pod Nową Wsią Zbąską, a 18 czerwca - ponownie pod Rynarzewem.
Spalić most
W Margoninie Polacy przejęli władzę 6 stycznia 1919 roku, wieczorem, i bez walki. Niemcy oddawali broń w mieście i w sąsiednich wsiach. Także 6 stycznia powstańcy zajęli Chodzież - dowodził tu porucznik Włodzimierz Kowalski z Wągrowca, ale już na drugi dzień Niemcy wyparli ich. Kowalski wezwał na pomoc powstańców z Obornik, Rogoźna i Czarnkowa, a także z Margonina, gdzie pojechał sierżant Rubstuck, Alzatczyk, który opowiedział się po stronie powstania, i którego wcześniej jego koledzy w niemieckiej armii chcieli za to ukarać śmiercią poprzez próbę zdetonowania na związanym żołnierzu granatu ręcznego… Powstańcy z Margonina, pod wodzą sierżanta Franciszka Kryzy, pojechali do Chodzieży furmankami i spotkali się w rejonie stacji kolejowej Strzelce z grupą z Obornik, prowadzoną przez Seweryna Skrzetuskiego - i wspólnie uderzyli na silnie obsadzoną przez Niemców wieś i majątek Rataje. Zdobyli je po dwugodzinnej walce (mimo że wcześniej zdezerterowała część oborniczan, którzy nie mieli amunicji) i goniąc rozbitą załogę, mimo silnego ognia na rogatkach Chodzieży wpadli do miasta. Część Niemców uciekała w stronę rynku i dworca kolejowego, a część broniła się przy szosie od rzeźni do starostwa - opór tych ostatnich musieli powstańcy złamać w pierwszej kolejności. Ludomir Węclewski pisał w 1947 roku:
Kryza podzielił wtedy grupę margonińską na dwa oddziały. Jeden pod dowództwem Frederycha frontalnie atakował dworzec, skąd szedł silny ogień niemieckich karabinów maszynowych na atakujących margoniniaków, tak że tylko skacząc od drzewa do drzewa mogli się powoli posuwać.
Na ulicach Chodzieży atakujący ludzie Kryzy zdobyli miotacz min z dwiema skrzynkami amunicji, a on sam zastrzelił niemieckiego oficera, kapitana Stierkorpa, który odważnie, samotnie ostrzeliwywał podchodzących Polaków z karabinu maszynowego w rejonie dworca kolejowego. W tym czasie uwolniono polskich jeńców więzionych przez Niemców w jednym z budynków stacyjnych i zdobyto kolejny karabin maszynowy broniący dworca.
… Kto mógł z żołnierzy niemieckich, uciekał w stronę stojącego nieco za stacją pociągu niemieckiego. Wtedy Kryza zdobyty karabin maszynowy, a Rubstuck swój kulomiot skierowali na stojący pod parą pociąg niemiecki. Dzielnemu Alzatczykowi pomagali bracia Nowiccy, z oddziału obornickiego, który też dopiero za margioniniakami dotarł do dworca. Rozpoczęła się niebywała masakra Niemców, znajdujących się w pociągu. W krótkim czasie legło 70 niemieckich żołnierzy, a 200 odniosło po części ciężkie rany.
Pociąg odjechał w końcu w stronę Piły, a jadący nim żołnierze roznieśli takie informacje o wielkich powstańczych siłach, które wyparły ich z Chodzieży, że wysłany z Piły na odsiecz oddział Grenzschutzu wypowiedział posłuszeństwo i wrócił do swojego garnizonu.
Trzeba przyznać, że nie wszystkie przewidziane w operacji zdobycia Chodzieży polskie oddziały dotarły na czas na miejsce. Miasto zdobywali żołnierze z Margonina, oborniczanie weszli do miasta już po zdobyciu dworca, podobnie jak Kowalski z oddziałem wągrowiecko-budzyńskim, który jednak spóźnienie miał spowodowane koniecznością stoczenia ciężkich walk pod Podaninem. Oddział rogoziński nie dotarł wcale, bo został zatrzymany w boju pod Oleśnicą, a Czarnkowianie zawrócili wcześniej na wieść o wtargnięciu Niemców do Czarnkowa. Zwycięzcy zdobyli w Chodzieży trzy karabiny maszynowe, dwa miotacze min, sporo karabinów ręcznych i kilka skrzyń amunicji.
Niestety, strona polska popełniła fatalny błąd. Nie podążono od razu w ślad za uciekającymi do Piły, którą można było jeszcze wtedy zdobyć równie śmiałym atakiem. Wiedzieli o tym dowódcy - Kowalski i porucznik Maksymilian Bartsch (ten ostatni przybył wieczorem 8 stycznia z większym oddziałem do Chodzieży, by wziąć udział w ataku na Piłę), ale ich starania zostały udaremnione przez Naczelną Radę Ludową w Poznaniu, która obawiając się strat, zabroniła tej akcji. Skutków tego kroku nie trzeba było długo szukać: po polskiej klęsce pod Szubinem - 8 stycznia - i po opuszczeniu Chodzieży przez Polaków, region nadnotecki znalazł się pod niemiecką kontrolą.
W powszechnym użyciu była artyleria, pociągi pancerne i lotnictwo. Warto dodać, że Polacy zdobyli i używali rozpoznawczy samolot wysokościowy Rumpler, którego załoga miała radiostację, elektrycznie ogrzewane kombinezony i aparaty tlenowe.
Wróćmy na chwilę do wspomnianego przy okazji Chodzieży porucznika Bartscha. Mimo że słabo mówił po polsku, był jednym z najlepszych dowódców - lubiany przez żołnierzy, odważny, wręcz ryzykant, bardziej cenił karabin w ręku nad okopem, niż ołówek nad mapą w dalekich sztabach. Gdy Szubin 11 stycznia ponownie był w polskim ręku, główna kwatera podpułkownika Grudzielskiego w Kcyni przekazała Bartschowi rozkaz zabezpieczenia rejonu przed wkroczeniem sił niemieckich przez opanowanie i zniszczenie drewnianego mostu na Noteci pod Białośliwiem. Porucznik zebrał w Margoninie oddział i 11 stycznia wyruszył w stronę Szamocina, który wówczas nie był objęty ruchem powstańczym i zamieszkały był w dużej części przez Niemców. W Szamocinie Bartsch zajął wieczorem główne ulice i z urzędu pocztowego, po sterroryzowaniu jego kierownika,
zadzwonił do niemieckiej załogi w Białośliwiu. Powiedział, że prowadzi rozbity przez powstańców oddział niemiecki i chce przez most przedostać się przez Noteć. Następnie na furze i na rowerach powstańcy podjechali do bronionego przez niemieckie straże mostu. Bartsch zarządził, by jego żołnierze zdjęli z rękawów opaski i odpięli orzełki (Polacy nosili wówczas niemieckie mundury - innych nie mieli - a odróżniali się noszeniem orzełków i biało czerwonych kokard na czapkach i mundurach oraz białych opasek na rękawach) i wjechali na most z pieśnią na ustach - „Siegreich wollen wir Polen schlagen”. Niemieccy wartownicy patrzyli obojętnie zza swojego karabinu maszynowego na mijających ich „kameradów”, dopóki ci nagle nie zwrócili się przeciw nim! Rozbrojono ich i załogę odwachu pod drugiej stronie mostu, biorąc do niewoli trzydziestu żołnierzy. Polski porucznik zawahał się jeszcze - żal mu było niszczyć mostu, przez który można było przeprowadzić wojsko w stronę odległej zaledwie o trzydzieści kilometrów Piły - uzyskał jednak potwierdzenie z komendy w Wągrowcu i z trudem zapalono mokry most za pomocą podziurawionej kulami (ostrzelanej!) beczki z benzolem.
Pancerki w akcji
Wróćmy do niemieckiej lutowej ofensywy. O sile walk i zaangażowaniu nowoczesnego sprzętu mogą świadczyć zmagania, jakie 12 lutego rozpoczęły się w rejonie Chobienic, Kopanicy i Kargowej. Tego ostatniego miasta broniło 314 żołnierzy kompanii wielichowskiej i wilkowskiej. Nie przypominali oni już ochotników, którzy zapałem nadrabiali brak broni - 12 lutego na stanie mieli pięć lekkich i trzy ciężkie karabiny maszynowe, jednak z niewielkim zapasem amunicji: po 750 naboi na erkaem, i po 2500 naboi na cekaem, z ogólną rezerwą 7000 naboi. Strzelcy otrzymali po 45 naboi i po dwa granaty. Po drugiej stronie stanęli m.in. żołnierze 1 batalionu 38 pułku piechoty, oddział piechoty z Krosna nad Odrą, kompania Heimatzschutzu ze Smolna, spieszony szwadron 10 pułku ułanów, dwie baterie dział polowych, jedna bateria lekkich haubic i jedno działo samobieżne (zmotoryzowane).
Niemcy rozpoczęli atak ogniem artyleryjskim, a jeden z pierwszych pocisków trafił w budynek poczty i zerwał połączenia telefoniczne. Podporucznik Kazimierz Szcześniak, dowódca wielichowian wspominał po latach, że ostrzał artyleryjski był tak silny, że weteranom przypominał walki na pierwszowojennym froncie zachodnim. Nie było jednak czasu na wspomnienia, po
wśród dymów po eksplozjach pojawiły się kolumny piechoty niemieckiej. Powstańcy wytrzymali na pozycjach, dopuścili je na odległość mniej więcej 200 metrów i dopiero otworzyli ogień. Skuteczne były szczególnie załogi dwóch ciężkich karabinów, oddalonych od siebie o 150 metrów, ale skutecznie współdziałających. Jednak przewaga nacierających była duża, i po czterech godzinach obrońcy zostali wyparci z miasta. Powstańcy tworzyli wówczas nową linię obrony w pobliżu cegielni, mniej więcej kilometr od miasta, by tam zbierać ostatnich wycofujących się własnych żołnierzy. Lokowano na niej cztery karabiny maszynowe, których obsługi wkrótce znalazły cele.
- Artyleria nieprzyjacielska podsunęła się do rejonu miasta Kargowej i ponownie zasypała naszą pozycję gęstym ogniem. Dwie grupy nieprzyjacielskich ciężkich karabinów maszynowych z północnego skraju miasta i z rejonu toru kolejowego prażyły polskich powstańców niebezpiecznym ogniem krzyżowym. Przy strzelnicy ustawił nieprzyjaciel działo przeciwlotnicze na opancerzonym samochodzie, które nam najwięcej dokuczało w odległości około 1000 - 1200 metrów. Następnie zajęło ono pozycję na wschodnim skraju Nowejwsi…” - wspominał podporucznik Szcześniak. Powstańcy postanowili skupić ogień właśnie na tym najgroźniejszym przeciwniku i przy szosie ustawili karabin maszynowy, w którym celowniczym był powstaniec o imieniu Jastrząb. Udało mu się jednak wystrzelić tylko dwie krótkie serie, gdy niemieckie działo samobieżne idealnie wstrzeliło się w pozycję karabinu. Celny pocisk rozbił karabin maszynowy, zabił Jastrzębia i taśmowego - Czesława Kapałę, i ranił dwóch amunicyjnych - Karola Cwojdzińskiego i Antoniego Łakomego. Niemieccy artylerzyści znali się na rzeczy i krótko po tym trafili tuż obok polskiego dowódcy, ciężko raniąc jego konia: Szcześniak bowiem stale konno objeżdżał pozycję, kierując ogniem i zagrzewając do boju. Oficer na szczęście przeżył i jak pisał - „nieprzyjaciel wsparty silnym ogniem artylerii i karabinów maszynowych przeszedł ponownie do natarcia. Oddział polski zdziesiątkowany musiał się cofnąć”… Kargowa została stracona dla Polaków aż do 1945 roku.
Przy okazji broni pancernej - powstańcy wielkopolscy zdobyli 7 lutego 1919 roku pod Budzyniem niemiecki ciężki samochód pancerny Erhardt E-V/4 z siedmioma karabinami maszynowymi. Załoga pod dowództwem hrabiego Schwerina broniła się desperacko, jednak musiała ulec Polakom. Samochód otrzymał nazwę Kazimierz Grudzielski, zmienioną po skierowaniu go do boju w czasie III powstania śląskiego na „Górny Śląsk - Alzacja”.