Powstanie Wielkopolskie nie tylko od święta. Każdego dnia spłacamy dług naszym dziadkom powstańcom
- Spłacam dług dziadkowi – mówi Grzegorz Rutkiewicz. - On z dumą nosił wielkopolską rogatywkę z orłem i walczył, by jego dzieci, wnuki i prawnuki mogły żyć w Polsce. Ja zatem też bardzo chętnie odtwarzam sylwetkę żołnierza wielkopolskiego pułku strzeleckiego, i to nie tylko z okazji rocznic...
Pozostały po nich zdjęcia, listy, niekiedy biało-czerwone opaski i orzełki, czasem szabla lub bagnet. Ale nie tylko: powstańcy najwyraźniej zostawili ducha tego zrywu, który do dziś powoduje szybszy puls u ich potomków.
Antoni Rutkiewicz, rocznik 1898, został powołany do pruskiej armii w 1916 roku. Obywatele polscy nie mieli wyboru, zarówno na ziemiach zaboru pruskiego, jak i austro-węgierskiego, czy rosyjskiego. Musieli zakładać mundury obcych armii i później niejednokrotnie stawać naprzeciwko siebie na frontach. Rutkiewicz uczył się musztry i władania bronią w Grudziądzu, później trafił do jednostki, walczącej w Belgii i Francji. Skierowany na front pod Verdun, przeżył piekło tej bitwy. I w listopadzie 1918 zdezerterował z bronią, by 27 grudnia 1918 roku już wstąpić do formujących się szeregów powstańczych.
- Wiemy, że trafił do komendantury placu w Poznaniu, walczył w powstaniu, służył w wojskach wielkopolskich i na froncie wschodnim brał udział w walkach o Lwów
– Grzegorz Rutkiewicz, wnuk Antoniego potrafi recytować to obudzony w środku nocy. On sam nosi oficerski mundur wojsk wielkopolskich nie tylko od święta.
Mówili na nich rogate diabły
- Spłacam dług dziadkowi – mówi Grzegorz Rutkiewicz. - On z dumą nosił wielkopolską rogatywkę z orłem i walczył, by jego dzieci, wnuki i prawnuki mogły żyć w Polsce. Ja zatem też bardzo chętnie odtwarzam sylwetkę żołnierza wielkopolskiego pułku strzeleckiego, i to nie tylko z okazji rocznic wybuchu powstania, ale jak najczęściej się da – by o powstaniu mówiono, pamiętano, by każdy wiedział, co to był za zryw, jakie efekty przyniósł, i jak wyglądali żołnierze dumnej armii wielkopolskiej, świetnie wyszkolonej, umundurowanej i wyekwipowanej. Gdy nasi pojechali walczyć z bolszewikami, mieli wszystko co rasowy żołnierz na froncie powinien mieć. Żołnierze polscy z innych regionów nie mogli się nadziwić, że poznańczycy mieli nawet zapasowe buty! A przeciwnik też naszych dobrze rozróżniał: od charakterystycznych rogatywek, Wielkopolan nazywał ze strachem, ale też z wojennym uznaniem - rogatymi diabłami. I to jest coś, z czego trzeba być dumnym, coś co sprawia, że trzeba pamiętać i powtarzać innym. Może dlatego żyjemy Powstaniem Wielkopolskim na co dzień…
Noszenie munduru nie jest proste. Trzeba go zdobyć, wiedzieć o nim jak najwięcej. Posiadać wszystkie niezbędne elementy wyposażenia, maksymalnie zbliżone do oryginałów naszywki, odznaczenia, znaki pułkowe. Znać wszystkie szczegóły z nim związane - jak, gdzie, kiedy i kto mógł go nosić. Do tego dochodzi broń – lub jej wierna replika i rzecz niezwykle ważna – wyszkolenie i przynależność do szanowanej grupy historycznej.
Grzegorz Rutkiewicz jest członkiem Grupy Rekonstrukcji Historycznej 3 Bastion Grolman, znanej formacji rekonstrukcyjnej, odtwarzającej realia życia wojsk wielkopolskich. Z nią zdobywał dla potrzeb filmowych Ławicę, statystował w „Bitwie warszawskiej” i w „Hiszpance”, z nią brał udział w niezliczonych pokazach i imprezach historycznych.
Grupa skupia ludzi różnych zawodów, nawet w różnym wieku – wszyscy jednak w mundurach wojsk wielkopolskich zamieniają się w zgrany, karny, naprawdę dobrze przygotowany oddział.
- Nie traktujemy tego jak zabawę, ale jako pracę, teatr historyczny, chcemy, by ludzie nie oglądali nas beznamiętnie, lecz, by czegoś się nauczyli. Tylko wtedy będą podchodzili, pytali i mówili, że teraz im się przypomina, że w domu gdzieś są stare zdjęcia przodków w takim właśnie mundurze, i że daliśmy impuls do badań domowych archiwów. Spotykamy się ze wzruszeniem widzów, z emocjami, ze szczerymi podziękowaniami, za to, że dzięki rekonstrukcji powstanie jest w zasięgu ręki, a nie zamknięte w podręczniku.
Grzegorz z kolegami jeździ często do szkół, by opowiadać o naszym zwycięskim zrywie. Uczniowie pytają, dotykają ładownic, czapki, bagnetu – dla nich jest to przeżycie.
- I powiem o czymś, co nas bardzo cieszy: o ile kilkanaście lat temu, gdy zaczynaliśmy naszą przygodę, gdy dopiero szukaliśmy jak najwierniejszych mundurów, ustalaliśmy ich barwy i krój, o ile wtedy w Poznaniu budziliśmy wręcz sensację, to teraz grup starających się w bardziej, czy mniej realistyczny sposób odtwarzać Wielkopolan, jest dużo. W szkołach takie żywe lekcje o powstaniu też są popularne. Młodzi ludzie coraz lepiej znają tę historię, są z niej dumni i się z nią utożsamiają. Za to jak wyjeżdżamy na lekcje poza Poznań, to też mamy powody do radości: w szkołach oddalonych od historycznego serc powstania, dzieci i młodzież czekają na nas niecierpliwie, w galowych ubraniach, przejęci i z przygotowanymi nieraz materiałami informacyjnymi, w które włożyli wiele serca. I tak powstanie żyje…
Rutkiewicza nie mogło zabraknąć na wielkim widowisku „Poznańczycy” w 2011 roku na Ostrowie Tumskim, które Grolman zasilony wsparciem ze strony Poznania i banku WBK przygotował z wielkim rozmachem, ani przy profesjonalnym zrekonstruowaniu sztandaru 3 Pułku Strzelców, który nie tylko wisi teraz na ekspozycji w poznańskim Odwachu, ale też zabierany jest na ważniejsze uroczystości historyczne, gdzie prezentuje go poczet sztandarowy Grupy. To też żywy dowód wielkich wartości powstania, które dziś powodują, że ręce poznaniaków odruchowo wędrują do czapek, i prostują się ich sylwetki.
Gdy zawód to hobby
Michał Krzyżaniak jest z wykształcenia historykiem, a z pasji – rekonstruktorem Powstania Wielkopolskiego. Na powstanie jest „skazany” rodzinnie – jego dziadek, Kazimierz Rabski, był lekarzem wojskowym, najpierw w armii pruskiej, później, po dezercji pod koniec I wojny – w szpitalu powstańczym. Wnuka nigdy nie poznał, bo w 1939 roku dostał się do niewoli rosyjskiej i został zamordowany w Charkowie. Dziś Michał Krzyżaniak o dziadku pamięta, ale… musi swoją troską obejmować pamięć o wielu innych jeszcze powstańcach. Pracuje bowiem jako dyrektor Muzeum Powstańców Wielkopolskich im. Generała Józefa Dowbora Muśnickiego w Lusowie.
- Lepiej nie mogłem trafić i nigdy nie zastanawiałem się, czy w wyborze ścieżki zawodowej mógłbym zrobić coś innego. Obcuję z fascynującą historią naszej historii, zarówno regionu, jak i rodzin, ludzi, bohaterów, których spotykać można na chodnikach ulic, ale którzy w chwili próby zostawiali wszystko i szli do walki. Powstańcy mieli za sobą niejednokrotnie dopiero co zakończoną – nieraz w dramatycznych okolicznościach - służbę frontową, dopiero co byli w piekle największych bitew wojny światowej, nieraz dopiero co opuszczali lazarety – gdyby chcieli leczyć nerwy wśród bliskich, znaleźć spokojną pracę, nikt by im złego słowa nie powiedział. Ale nie znam przypadku, by któryś z weteranów wojny tak zrobił – wszyscy szli do boju o cel tym razem im bliski, o ich własny już kraj.
Michał Krzyżaniak nie jest muzealnikiem, który spędza czas w pracy siedząc w ciszy nad historycznymi dokumentami. Sam jak może zakłada mundur powstańca, lub żołnierza wojsk wielkopolskich, a do rąk bierze karabin. „Walczy” tak od 2006 roku, daty znamiennej dla poznańskiego środowiska rekonstrukcyjnego, gdy w grudniu przed Odwachem na Starym Rynku przygotowano profesjonalną rekonstrukcję walk w Poznaniu 1918.
- To nie zabawa, ale konkretna lekcja historii, którą trzeba odrabiać nie tylko z okazji rocznic, ale jak najczęściej: edukować, mówić, grać, wciągać i cieszyć się efektami w postaci rosnącej świadomości społeczeństwa: jak na początku szliśmy w niemieckich pierwszowojennych mundurach, ktoś zawołał „gestapo idzie”, później ktoś inny tłumaczył w czasie rekonstrukcji bitwy z wojny 1920 roku - „hallerczycy”, a dziś już wszyscy, przynajmniej w Wielkopolsce, bezbłędnie kojarzą biało-czerwone rozetki, rogatywki, czy charakterystyczne okrągłe pruskie czapki polowe z czerwonym otokiem.
Ja od szwagra bosmana
Pasjonatem jest też Jacek Krzyżański, niestrudzenie tropiący losy jednych z najbardziej barwnych postaci powstania – marynarzy. M.in. dzięki niemu i dzięki redaktorowi Teofilowi Różańskiemu, odbywają się coroczne spotkania przed kawiarnią przy ul. Wrocławskiej, gdzie 5 grudnia 1918 roku zebrała się grupa polskich spiskowców z cesarskiej marynarki wojennej, pod wodzą legendarnego dziś bosmana Adama Białoszyńskiego. Jacek Krzyżański nie jest rekonstruktorem, ale zapału ma tyle, że starczyłoby na obdzielenie nim całej kompanii wojsk wielkopolskich.
- Mój dziadek, Jan Szmyt, walczył w czasie I wojny, Powstania Wielkopolskiego, wojny 1920 roku i Wojny Obronnej w 1939 – opowiada Jacek. - W wojskach wielkopolskich był aeronautą, czyli służył w oddziale balonowym. Drugi dziadek też był w Powstaniu, ale nie znam jego losów. A z kolei Adam Białoszyński, wódz powstańców – marynarzy był teściem brata mojego ojca, stąd ta formacja jest mi bliska.
Jacek Krzyżański niestrudzenie organizuje uroczystości, przemarsze, prelekcje w szkołach – a ma co na nich prezentować, bo nie tylko mówi o formacji dość mało znanej, to jeszcze jego pasją jest odkrywanie niepublikowanych źródeł. Dysponuje nagraniami, na których do kamery wypowiadają się żyjący wówczas powstańcy, odkrywa w archiwach dokumenty, które są kluczem do kolejnych odkryć, już bezpośrednio w rodzinach marynarzy.
- Nie jestem sam: ostatnio dzięki pomocy Wydziału Kultury Urzędu Miasta Poznania dotarłem do kolejnych dokumentów, które opracowujemy, a dzięki którym lista nazwisk marynarzy, z około trzydziestu początkowo znanych urosła do stu czterdziestu pięciu!
Gazety wiecznie aktualne
Codzienny kontakt z powstańczymi artefaktami ma również Marcin Nowakowski, prawnuk Jana Skrzypczaka, powstańczego cekaemisty. Dla niego upamiętnianie powstania jest również normalnym, codziennym zadaniem. Kolekcjoner zdjęć, dokumentów, listowników, wycinków prasowych, mundurów, odznaczeń – słowem wszystkiego co w jakikolwiek sposób związane jest z naszym zwycięskim zrywem. Skromny opiekun medyczny w jednym z poznańskich szpitali, wszystkie zarobione pieniądze wkłada w organizowanie wystaw i lekcje historyczne, a że jego zbiory rosną – to i wystaw z własnoręcznie przygotowywanymi gablotkami potrafi przygotować nawet dwie czy trzy w miesiącu, w różnych miejscach w Wielkopolsce.
W czasie rekonstrukcji historycznej – oczywiście powstańczej - w Kaźmierzu, musiał dokonać wyboru: najpierw „walczył” w powstańczym mundurze, by po skończonej „potyczce” spieszyć na przygotowaną przy okazji wystawę i objaśniać kaźmierzanom i gościom, co przedstawiają oryginalne przedwojenne gazety, dokumenty i zdjęcia.
- Mamy tu wydanie „Światowida” z 1929 roku, czy „Ilustrowany Kurier Codzienny” z 1935 roku, gazety w których zamieszczono relacje z obchodów rocznicy wybuchu Powstania. Jeszcze wtedy była żywa pamięć o zrywie – demonstruje Marcin Nowakowski. - Obok „Głos Wielkopolski” z 27 grudnia 1945 r., z czasu, gdy szeregi weteranów - powstańców już były nadszarpnięte mocno przez wojnę. Zawsze przypominam, że gazety i informacje w nich zawarte żyją jeden dzień – ale u mnie żyją stale, pokazując, jak upamiętniano Powstanie, jakie były defilady, czy co mówili jego uczestnicy.
Po prostu - pamiętają
Takich pasjonatów jest wielu i co ważniejsze – ich szeregi rosną. Dzięki nim Powstanie Wielkopolskie nie będzie tylko suchym faktem odnotowanym w podręcznikach historii, ani tylko okazją do grudniowych uroczystości. Tym samym nawet niedawna okrągła setna rocznica wybuchu Powstania nie zrobiła na nich szczególnego znaczenia. Bo dla nich – to codzienność.