Powstanie, wzlot i bolesny upadek stadniny w Janowie
Niemal 200 lat tradycji stoi za hodowlą koni arabskich w Janowie Podlaskim. Ostatnie dekady były dla niej pasmem sukcesów. Polityka zepsuła wszystko. Czy renomę hodowli uda się odbudować?
Wiceprezes Agencji Nieruchomości Rolnych Karol Tylenda podał się do dymisji. Osobiście firmował Święto Konia Arabskiego w Janowie Podlaskim i aukcję Pride of Poland.
Wpływy z aukcji wyniosły 1,2 mln euro i jest to najniższy wynik od 11 lat. Celem ANR było uzyskanie 2 - 2,5 mln euro i nawet jeśli dodać pieniądze z aukcji mniejszej rangi - Summer Sale 409 tys. euro - tego wyniku nie osiągnięto.
Do tego jeszcze trzeba dodać niesmaczne zamieszanie ze sprzedażą najlepszych koni. Klacz Emira była sprzedawana dwa razy i ostatecznie jej cena wyniosła 225 tys. euro - dużo poniżej oczekiwań. Nie sprzedała się natomiast inna klacz z potencjałem, Al Jazeera i ogier Alert.
Właśnie przez te wydarzenia spojrzenia wszystkich - nie tylko miłośników koni - skierowane są na stadninę w Janowie. Tak jest zresztą od kilku miesięcy.
Ale o co chodzi z tymi końmi? Dlaczego sytuacja w tej stadninie rozpala takie emocje? Przecież, mógłby powiedzieć ktoś niewtajemniczony, to tylko konie. Drogie, ale tylko konie. Nie do końca tak jest. Araby to konie wyjątkowe. Smukła głowa, łabędzia szyja, a poruszają się tak, jakby płynęły w powietrzu. Nawet laik, jeśli pozna te trzy cechy, będzie mógł przynajmniej pobieżnie docenić piękno konia arabskiego.
Żeby jednak w pełni zrozumieć, dlaczego wokół tegorocznej aukcji koni zapanowało takie zamieszanie, trzeba sięgnąć pamięcią do roku 1817.
Przez Europę przechodziła zwycięska armia napoleońska. Na skrajach kontynentu natknęła się na wojska carskiej Rosji. Ofiarami bitew byli nie tylko ludzie, ale też - bardzo ważne dla armii - konie. Zaczęło ich brakować. Dlatego właśnie w 1817 r., po kongresie wiedeńskim, za zgodą cara Aleksandra I założono pierwszą na ziemiach polskich stadninę. Wybrano do tego celu wieś Wygodę tuż obok dzisiejszego Janowa Podlaskiego. To właśnie ta stadnina, o której mówi dziś cała Polska i spora część świata.
Od początku stadniną i końmi zajmowali się polscy hodowcy. Ich sukcesy hodowlane zostały niemal od razu dostrzeżone. Konie z Janowa stały się tak cenne, że w 1914 r., w momencie wybuchu I wojny światowej, zostały ewakuowane w głąb Rosji. Po wojnie żadne ze zwierząt nie wróciło już do stadniny.
Po wojnie na miejsce zaczęto ściągać konie arabskie i półkrwi angloarabskiej. Zaczęto odbudowywać hodowlę, bo polska armia okresu międzywojennego potrzebowała koni.
W 1939 roku zginęło 80 proc. koni z Janowa. Niemieckie władzy poleciły z reszty zwierząt odbudować hodowlę. W 1944 roku, gdy armia radziecka dochodziła do Bugu, Niemcy zarządzili ewakuację koni do Drezna. Część zwierząt i personelu zapakowano do wagonów kolejowych, ale część musiała przejść całą drogę do Torgau nad Łabą, unikając co chwila alianckich nalotów.
Nie byłoby pewnie sławy janowskich koni, gdyby nie jeden człowiek - Andrzej Krzyształowicz. Od dzieciństwa był związany z końmi. Był zarówno świetnym teoretykiem, jak i praktykiem. Już na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu napisał pracę dyplomową „Monografia Stadniny Koni w Janowie Podlaskim’’. Praktykował tam w 1937 roku. Rok później został zastępcą kierownika stadniny.
To właśnie Krzyształowicz w 1939 r. podczas ewakuacji stadniny prowadził kolumnę koni najpierw na wschód, a potem w drugą stronę, uciekając przed wojskami radzieckimi. Porzucił stadninę, gdy zajęła ją Armia Czerwona i wrócił, gdy weszli Niemcy. Krzyształowicz był z janowskimi końmi nawet w Dreznie, gdy miasto było bombardowane. Do Janowa wrócił w 1959 r. jako dyrektor stadniny. Pracował do emerytury w 1991 roku.
Krzyształowicz stoi nie tylko za potęgą stadniny, ale wychował całe pokolenia ekspertów - ludzi, którzy kontynuowali jego dzieło. Zmarł w 1998 roku.
Ocalałe konie jesienią 1946 wróciły z Niemiec statkami morskimi do Janowa. Jednak majątek był tak zniszczony, że zadomowiły się tutaj dopiero cztery lata później. Odbudowa hodowli trwała latami. W końcu pod koniec lat 60. ubiegłego wieku hodowcy doszli do takiego poziomu, że zaczęli sprzedawać konie za granicę. W latach 70. polskie araby stały się już światową marką. Wywożono je na aukcje do USA. To właśnie janowskie araby zapewniały całkiem duże wpływy dewizowe państwu PRL.
Wtedy przecież zaczęły padać rekordowe sumy. W 1980 r. ogiera El Paso sprzedano za okrągły milion dolarów. Dwa lata później za Bondosa zapłacono 806 tys. dolarów, a w 1985 r. na klacz Penicylinę nabywca wydał 1,5 mln dolarów. Amerykanie pokochali polskie araby, ale przestali być najpoważniejszymi kupcami, gdy aukcje ponad 20 lat temu zaczęto organizować w Janowie.
Amerykanie stracili prym przez podatki. W latach 80. w USA można było sobie odpisać od podatku pieniądze wydane na kupno konia. Ulgi zlikwidował prezydent Ronald Reagan i Amerykanom masowe kupowanie polskich koni przestało się opłacać. Szybko zastąpili ich Turcy, którzy zapragnęli odbudować swoje hodowle. Tak samo zresztą, jak niedługo później zrobili to arabscy szejkowie.
O ile w 1997 r. Amerykanów było stać na kupno klaczy Pisanki za 35 tys. dolarów, o tyle Turcy wydali wtedy 450 tys. dolarów za ogiera Batyskafa. Przez ostatnie lata to jednak szejkowie zostawiali w Janowie największe pieniądze. A Polska właśnie stała się dla nich świetnym miejscem „na zakupy”. Zaznaczmy, że nie chodzi tylko o Janów, ale też o inne stadniny - w Michałowie i Białce. Konie z nich wszystkich cieszą się światową renomą.
Z roku na rok w Janowie obracano coraz poważniejszymi sumami. W 2015 r. w aukcji Pride of Poland wydano niemal 4 mln euro. Chociaż były i czasy, gdy konie nie sprzedawały się dobrze.
Kryzys finansowy w latach 2009-2010 sprawił, że do Janowa przyjeżdżało niewielu kupców. Trzeba wytłumaczyć, że koń arabski to lokata ryzykowna i długoterminowa. Taki koń może brać udział w zawodach sportowych, ale przeznaczony jest też na zdobywanie tytułów. Im ich więcej, tym koń jest cenniejszy i więcej ktoś musi zapłacić za prawo do pokrycia klaczy lub dopuszczenia jej do utytułowanego ogiera.
- Widziałem w życiu tysiące koni, wiele z nich wspaniałych. Ale nigdy nie zapomnę dnia, w którym po raz pierwszy ujrzałem Pianissimę. To było w Janowie. Przechadzaliśmy się po stajniach. Patrzyłem też po tabliczkach, sprawdzając pochodzenie koni. Najpierw zobaczyłem imię: Pianissima. A potem ona odwróciła się i spojrzała na mnie. Zamarłem. Wiedziałem, że dzieje się coś niezwykłego. Pomyślałem: O mój Boże, czy to może być prawda? - wspominał kilka lat temu trener Greg Gallun na portalu Polskiearaby.com.
Pianissima to chyba najsławniejsza janowska klacz. Urodzona w 2003 r., już rok później rozpalała zmysły hodowców. Takiej czempionki nie widział chyba jeszcze świat. Dziś mówi się, że warta była 3 mln euro, ale tak naprawdę nikt nigdy nie podjął się jej wyceny.
W 2009 r. licytowano nie tyle Pianissimę, co prawo do pokrycia tej klaczy przez ogiera. Stadnina Royal Arabians z USA zapłaciła za to 175 tys. euro. Pianissima padła jesienią zeszłego roku. I wówczas zaczęły się kłopoty.
Nawet w PRL-u władza do stadniny mieszała się niechętnie. Legenda mówi, że gdy ministrowie podejmowali decyzje, które nie podobały się Krzyształowiczowi, ten jechał do Warszawy i stanowczo mówił, co o tym myśli.
W wolnej Polsce też nie było poważniejszych perturbacji w Janowie. Aż do tego roku.
PiS po wygranych wyborach obsadził ministerstwa swoimi ludźmi. Oni z kolei wskazali szefów np. agencji. Jedną z nich jest Agencja Nieruchomości Rolnych, która sprawuje kontrolę nad stadninami. W lutym ze stanowisk zostali odwołani prezesi stadnin. Z Janowa musiał odejść Marek Trela, wieloletni prezes, szanowany w środowisku znawca koni i wychowanek Krzyształowicza. To zatrzęsło światem miłośników arabów. Przeciwko zwolnieniu Treli zaprotestowali najpoważniejsi światowi hodowcy.
Powodów odwołania Treli było wiele i co rusz pojawiały się kolejne. Poszło o śmierć Pianissimy, o koszty organizacji aukcji koni, o „uwłaszczenie się” na majątku państwowym, o nieprawidłowości w stadninie. ANR powoływała się przy tym na raporty NIK i CBA. Tyle że żaden z tych dokumentów nie sprecyzował poważnych zarzutów wobec Treli. Inne wątpliwości - jak śmierć klaczy - zostały szybko obalone. Pozostałe od miesięcy bada prokuratura.
Efekt jest taki, że od miesięcy nie milknie burza wokół stadniny. Co gorsza, ANR uczyniła jej prezesem Marka Skomorowkiego, działacza Solidarnej Polski - partii sojuszniczej PiS. Skomorowski otwarcie powiedział, że wcześniej nie miał styczności z końmi.
Skomorowski podał się do dymisji, gdy padły dwie drogie klacze należące do Shirley Watts, Brytyjki, żony perkusisty The Rolling Stones.
To wszystko sprawiło, że tegoroczna impreza była na celowniku wszystkich. Każdy chciał się przekonać, czy zmiany wyjdą stadninie na dobre. Nie wyszły. Aukcja koni została fatalnie zorganizowana. Konie wystawione na sprzedaż nie były złe, ale daleko im było do tych najlepszych. - Nie sprzedajemy najlepszych, bo musimy pamiętać o przyszłym roku. Wtedy jest 200-lecie stadniny - mówił kilka godzin przed aukcją Krzysztof Jurgiel, minister rolnictwa.
Nie przyjechali najpoważniejsi kupcy. Zabrakło szejków oraz angielskich dam. Czy da się jeszcze naprawić sytuację? Anna Stojanowska, znawczyni arabów, zwolniona z ANR razem z prezesami stadnin mówi: - Może reputację uda się jeszcze odzyskać, ale to wymaga lat pracy, ponownego zdobywania kontaktów, jeżdżenia po świecie. Na pewno nie da się tego zrobić w rok.
Autor: Sławomir Skomra