Pożar bazyliki w Rybniku. Kościół podpalono? Do dziś pod dachem są spalone belki!
Bazylika w ogniu. Oficjalnie pożar wybuchł od silnika organów. Ale potem, jak żeśmy się zastanawiali, to było to ewidentne podpale. Tej nocy, na ziemi rybnicko-wodzisławskiej paliły się jeszcze dwa kościoły - mówi Jerzy Swoboda, kościelny bazyliki Św. Antoniego w Rybniku. Dokładnie 58 lat temu, w połowie października 1959 r. spłonęła wieża „Antoniczka”. Dacie wiarę, że tam, pod dachem kościoła wciąż widać ślady tragedii sprzed lat... spalone belki? Zajrzeliśmy pod dach Antoniczka. Jeszcze żaden dziennikarz nie postawił tu stopy. Wrażenie jest niesamowite…
Gdy po pokonaniu kilkudziesięciu schodów wijących się z zakrystii "na strych", otwieramy żelazne drzwi, widzimy olbrzymie kopuły tworzące przedziwny skurzony strop. Po drabince przypominające drabinkę do kurnika wchodzimy na “zawieszony” nad kopułami drewniany podest. Jesteśmy pod dachem bazyliki! Stare drewno trzeszczy pod stopami, jest ciemno, ale mamy latarki. Bez trudu odnajdujemy spalone krokwie… - Brakowało wtedy drzewa. Po pożarze, odbudowując wieżę i dach, nie usuwano spalonych krokwi. Wykorzystano, co się dało, dodano jedynie nowe łaty do spalonych belek - mówi Swoboda. Dokładnie 58 lat temu w miejscu, gdzie się znajdujemy szalał żywioł… - To była noc z 14 na 15 października, przyjechałem z roboty, było koło 23. Wieża płonęła jak pochodnia. Według relacji świadków, pożar jako pierwsza zauważyła pani Fojt z ulicy Powstańców. Przyjechały straże pożarne z Huty Silesia i kopalni, była też nasza rybnicka. Ale wszystko szło nie tak - wody brakowało, a drabiny sięgały do połowy okien - wspomina kościelny.
Edward Ostroch, były strażak Zakładowej Straży Pożarnej KWK „Dębieńsko” wspomina, jak ochotnicy czekali na rozkaz z Rybnika. - Ktoś z płuczki zadzwonił, że pali się kościół w Rybniku. Od razu przylecieli do remizy ochotnicy, bez alarmu, bo pocztą pantoflową się rozniosło. Wszyscy liczyli, że pojadymy do pożaru kościoła. Ale niestety nie wzywali nas. Szef zmiany się nie zgodził, powiedział - siedźcie, czekejcie. Jak nas będą potrzebować to nas wezwą - wspomina Ostroch. Nie było sensu wzywać kolejnych jednostek, bo akcja i tak była beznadziejna. W całym województwie nie było wystarczająco długiej drabiny, która sięgnęłaby 95-metrowej wieży. - Górnicy z kopalni na płuczka, sortownia, na wieża szybowa nawet wchodzili bo z tych większych punktów było widać pożar. A to 10 kilometrów w prostej linii ! - mówi Ostroch. Przypomina, jak komendant wojewódzki, pułkownik Komorowski, jadąc na miejsce był w szoku, bo myślał, że „nowy kościół”, jak wtedy określano „Antoniczka”, jest dopiero w budowie, że płoną jakieś rusztowania. - A tu, z odległości 14 kilometrów, może gdzieś za Mikołowem widział już płomienie - dodaje. Tłumaczy, że akcja gaśnicza prowadzona była bez zachowanych standardów. - Według zasad, stanowisk gaśniczych nie można było stawiać bliżej budynku, niż jego wysokość. Dla bezpieczeństwa. Ale tutaj trzeba było stawiać motopompy w samej wieży, żeby sięgnąć jak najwyżej. Woda sięgała ognia na chórze, jednak wyżej ciężko było zapewnić odpowiednie ciśnienie. Przy kościele były trzy hydranty na jednej sieci. Gdy otwarło się pierwszy i drugi, to w trzecim już nie było ciśnienia wody - wyjaśnia.
Ostroch tłumaczy, że sprowadzono na miejsce trzy drabiny z Katowic, Gliwic i z Bielska. - Wszystkie trzy miały po 25 metrów, czyli sięgały zaledwie do okapu. Wyglądały jak zabawki przy budynku. To były najdłuższe drabiny w naszym województwie - mówi Ostroch.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień