Pozbieraliśmy się, choć pandemia namieszała nam w życiu
Robert Lubrant, dusza bydgoskich Bartodziejów. Martyna Woźniak, studentka z Fordonu. Pani Barbara i Pan Edmund z Osiedla Leśnego, świętujący 65. rocznicę ślubu. Wiosną 2020 wyobrażali sobie siebie w całkiem innych okolicznościach…
Napisaliśmy do Państwa apel Podziel się z Expressem wspomnieniami, opiniami, zdjęciami żeby podzielić się z nami zwykłymi - niezwykłymi historiami o tym, jak zmieniło się Państwa życie pod wpływem epidemii. Co przewróciła w Waszych planach, codziennych doświadczeniach. Oto te historie...
Robert Lubrant, prezes Stowarzyszenia „Bezpieczeństwo Dziecka”, na co dzień z jego ramienia animuje życie kulturalno-oświatowe spółdzielczego Domu Kultury „Bartosz” na Bartodziejach. Pandemia zamknęła wstęp do niego, odbierając nie tylko spotkania uczestnikom licznych zajęć, ale i dochody wielu prowadzącym.
Dzięki życzliwości władz „Zjednoczonych” udało się podtrzymać działalność klubu - w nietypowej formie. Robert Lubrant, wraz ze swoją najbliższą współpracowniczką, Aleksandrą Link (mówi o niej, że jest tytanem pracy i wulkanem energii) podpisali ze „Zjednoczonymi” aneks do umowy: jedną z nowych form pracy w czasach zarazy stała się produkcja i dystrybucja… maseczek „antywirusowych”.
- Do tego pomysłu zapalił się prezes Skopek, zadeklarował pieniądze na materiał, był gotów nawet wyłożyć na to ze swoich - opowiada R. Lubrant. - Znaleźliśmy na początek dwie maszyny do szycia. Za jedną z nich usiadłem sam, choć w życiu nie miałem do czynienia z szyciem. Z moich prób, które dokumentowałem w sieci, śmiało się chyba pół Facebooka. Ale i dzięki temu znalazłem pomocników. Pierwsza była pani Aga, specjalistka od ubezpieczeń, którą wspierała trójka dzieci. Potem dołączyła sympatyczna studentka resocjalizacji Patrycja, mieszkająca pod Koronowem. Była w stowarzyszeniu na praktykach, od razu ruszyła z pomocą. Zgłosiła się też mama koleżanki córki z grupy przedszkolnej. I pani pedagog, asystentka rodziny, wraz ze swoją podopieczną. I pani Irenka, z naszego Klubu Seniora „Bartosz”…
Znaleźliśmy na początek dwie maszyny do szycia. Za jedną z nich usiadłem sam, choć w życiu nie miałem do czynienia z szyciem.
Robert Lubrant zbierał materiał, kroił, szył, Aleksandra Link rozwoziła towar - bo gdy już piękne maseczki powstawały, ludzie nie mogli uwierzyć, że dostają je za darmo, często z dowozem do domu, bo tak ludzie z „Bartosza” rozumieją ludzką i sąsiedzką solidarność. Pan Robert śmieje się, bo maseczkomanią zaraził też żonę Karolinę. - Trochę podpatrywała mnie, trochę pooglądała poradniki szycia na YouTube. Nie miała w życiu nic wspólnego z maszyną, a w ciągu 4 dni uszyła prawie 200 masek.
W sumie przygotowali ich już tysiąc, zamierzają tę liczbę podwoić. Pierwsza partia rozeszła się przed świętami na targowisku na Bartodziejach, po 40 sztuk dla niewidomych i niedowidzących z osiedla zgłosił się ich związek. Następne czekają na pierwszym piętrze DK „Bartosz” przy Połczyńskiej 3.
Wielkanoc w pandemii miała też dla Roberta Lubranta swój niezwykły wymiar domowy. Wiadomo było, że w te święta można zapomnieć o tradycyjnej święconce, a kilkuletnia córka społecznika nie wyobrażała sobie bez niej Wielkanocy. Ale w bloku przy Morskiej pan Robert ma świetnych sąsiadów - panią Alicję, emerytowaną nauczycielkę, i jej męża, Janusza. Obok mieszka również wdowiec, pan Bogdan. Zawsze się odwiedzają, opiekują się sobą. W Wielką Sobotę przygotowali więc kościół domowy, a właściwie… klatkowy.
- Pani Alicja wykonała dla nas wszystkich przyłbice z plastikowych skoroszytów, na środku piętra ustawiła stolik. Zachowując dystans i pod przyłbicami, każdy ze swoim koszyczkiem, wysłuchaliśmy przeczytanej z komórkowej ściągi modlitwy, a najstarszy z nas, pan Janusz, pobłogosławił pokarmy. Tych pandemicznych świąt nie zapomnę do końca życia…
***
Martyna Woźniak najpiękniejsze święta wielkanocne w życiu spędziła w ubiegłym roku w Sewilli. Mieszkała w niej pół roku, od stycznia do lipca, studiując kierunek prawno-ekonomiczny na tamtejszym uniwersytecie. Wielkanoc i poprzedzający ją Wielki Tydzień (Semana Santa) to dla Andaluzyjczyków wyjątkowe święta, przygotowywane w niezwykłej oprawie. Wiosna na południu Hiszpanii to słońce, radość, przygoda. Zwłaszcza, gdy się jest w międzynarodowym towarzystwie młodych ludzi, korzystających z dobrodziejstw programu wymiany Erasmus. Martyna zamieszkała w centrum miasta z przypadkowo przydzielonymi koleżankami - Niemką tureckiego pochodzenia Fulyą i Włoszką Vittorią. Na ścianie salonu wynajmowanego mieszkania lokatorzy zostawiali znaki, w jakich językach świata się porozumiewają. Do hiszpańskiego i angielskiego, którymi operowała cała trójka, doszły więc polski, turecki, niemiecki i włoski. Językowy i kulturowy tygiel nie przeszkadzał studentkom.
- Miałam niebywałe szczęście, nie znałyśmy się wcześniej, a wyjątkowo mocno polubiłyśmy, pół roku pod wspólnym dachem minęło jak jeden dzień. Tęskniłyśmy za sobą. Fulya i Vittoria odwiedziły mnie w Polsce w listopadzie. Miałyśmy precyzyjny plan - wrócić na kolejną Wielkanoc do ukochanej przez nas Sewilli. Przeżyć jeszcze raz andaluzyjską wiosnę. Wszystko było przygotowane... Wielkanoc 2020 to tymczasem wymiana przerażających informacji z ich rodzinnych miast. Fulya mieszka w bawarskim Augsburgu, Vittoria w Vercelli w Piemoncie, o rzut kamieniem od Mediolanu.
- Jedna i druga znalazły się w epicentrum epidemii. W Hiszpanii, w kraju, który nas połączył, zachorowało 200 tysięcy ludzi, 20 tysięcy zmarło. Jak można wspominać ten beztroski czas w Andaluzji, gdy nasi tamtejsi przyjaciele przechodzą taką traumę, jak wyobrazić sobie, że jeszcze rok temu żyłyśmy tam jak w bajce? Że miałyśmy zaplanowany powrót… - opowiada Martyna.
Jedna i druga znalazły się w epicentrum epidemii. W Hiszpanii, w kraju, który nas połączył, zachorowało 200 tysięcy ludzi, 20 tysięcy zmarło. Jak można wspominać ten beztroski czas w Andaluzji, gdy nasi tamtejsi przyjaciele przechodzą taką traumę?
Jej przyjaciółkom w rejonach Europy dziesiątkowanych przez wirusa świat wywrócił się do góry nogami. Musiały natychmiast „dorosnąć” do nowej rzeczywistości. Zapomnieć o czasie dzielonym między naukę, dorywczą pracę i zabawę. Vittoria, której niedawno na koronawirusa zmarła ciocia, przyznaje, że włoski styl życia zaszkodził próbom okiełznania choroby. Włosi, zwłaszcza młodzi, nie chcieli się podporządkować izolacji, rezygnować ze spędzania czasu w klubach, restauracjach. Fulya z kolei „reprezentuje” land z rekordową liczbą ofiar wirusa - może przez dotrzymanie terminu wyborów samorządowych... Całej trójce wydaje się, że ich wspólna hiszpańska przygoda zdarzyła się wieki temu. I że powrót do normalnego życia, jakie znały, potrwa kolejne wieki.
***
Pani Barbara i Pan Edmund na bydgoskie Leśne wprowadzili się w 1955 roku. Ich adres brzmiał wtedy zresztą „Osiedle Leśne 44”, bo nie było tam ulic. Mieszkają więc tam 65 lat i tyleż są po ślubie. W niedzielę obchodzić będą... Żelazne Gody. „Wynik” taki, że już skończyły się rocznicowe nazwy z kamieni szlachetnych... Ten wyjątkowy jubileusz rodziców córka i syn postanowili uświetnić uroczystym obiadem w miejscu, które seniorzy wyjątkowo w ostatnich latach polubili - Przystanku Tleń.
- Długo się przygotowywaliśmy, z menedżerem drobiazgowo ustaliliśmy przebieg i menu spotkania - opowiada córka sędziwej pary. - Wszystko musieliśmy odwołać, ale - z sympatii do załogi Przystanku Tleń pomyśleliśmy, że dołożymy się do pandemicznej akcji wsparcia lokalnego biznesu. Nie wycofaliśmy zadatku na imprezę, umówiliśmy się z Przystankiem, że potraktujemy to jako zaliczkę na spotkanie kiedyś, w lepszych czasach. Bardzo się z tego ucieszyli...
W święto Żelaznych Godów nie będzie więc przytulania seniorów pod specjalną teraz opieką. Niespodzianki dla nich na pewno jednak nie zabraknie.