Poznałam śląskie zoo od kuchni. Karmiłam zwierzęta
Jest godzina siódma rano, a ja zamiast pić pierwszą poranną kawę, melduję się przy zielonej bramie gospodarczej chorzowskiego zoo. Po co? Do pracy!
Praca marzeń - na świeżym powietrzu i z egzotycznymi zwierzętami na wyciągnięcie ręki- tak niektórzy postrzegają pracę w zoo. Czy rzeczywiście tak jest? Postanowiłam przekonać się sama i spędzić jeden dzień jako pracownik Śląskiego Ogrodu Zoologicznego.
W chorzowskim zoo jest 3 039 zwierząt, w tym 451 ptaków, 375 ssaków i aż 1488 ryb. Opiekuje się nimi około 140 osób, wśród nich pewnego wiosennego dnia i ja. Ciekawi? To zapraszam. Oto, jak mi poszło. Rano pachnie tu wilgotną ziemią i słychać okrzyki pawi. Pierwsze zwierzęta, jakie widzę tego dnia, tuż za bramą gospodarczą, to bizon leśny i wielbłąd dwugarbny - czy to nimi będę się zajmować?
Dzień z życia pracownika ogrodu rozpoczynam od wizyty w kuchni i śniadanka. Czekają na nie tysiące zwierząt w całym parku. W przygotowalni pasz, czyli potocznie: w kuchni, zatrudnionych jest 7 osób. Każdy coś wnosi, tnie, gotuje. A jest czym się zajmować. W ciągu tygodnia zużywa się tu do 500 kg marchewki, 380 kg buraków, do tego 87 kg bananów, 6 kg grejpfrutów i 4,5 kg cytryn oraz 420-430 jajek. Ja dostaję zadanie przygotowania kuwet z mieszanką dla ptaków. Akurat w tych znajdują się już: rozdrobniony chleb, makaron, ryż i starta marchew. Do tego będą jabłka - po trzy na kuwetę.
- Tylko proszę nie kroić w za dużą kostkę, bo się strusie udławią - instruuje mnie pani Mariola, która pracuje w kuchni jako magazynier. - Nie wsypywać byle jak do pojemnika, tylko na jedno miejsce, każdy składnik w osobnym kącie - dodaje. Czując odpowiedzialność za życie nielotów, kroję coraz drobniej. Potem przygotowuję kompot - dziś ze śliwek - dla nietoperzy. Nieopodal, na niskiej kuchni z kilkoma palnikami, stoją ogromne gary, z których bucha para. W jednym z nich dochodzi już papryka - czerwona - dla flamingów. Pani Mariola raz na jakiś czas kontrolnie zerka w moją stronę, równocześnie miesza kaszę z marchewką i burakami, dodając zieleninkę dla kaczek. Ja dalej kroję.
Zielenina jest wszędzie, czy to gady, czy ssaki, w każdym daniu widzę szpinak, jarmuż, cykorię. Dawno w żadnej kuchni nie widziałam tyle zielonego jedzenia. Te zwierzaki jedzą lepiej niż ludzie - myślę sobie.
W kilku ogromnych garach coś bulgocze, moje okulary zachodzą parą. W jednym z nich wyląduje mięso dla niedźwiedzi i małp. Idziemy szukać odpowiednich porcji w chłodni. Przy okazji zwiedzamy wszystkie lodówki. W najchłodniejszej panuje temperatura minus 19 stopni. Osobna jest na ryby, mięsa i owoce, w tym jedna tylko dla warzyw okopnych - tu znajdziemy marchewkę, ziemniaki, buraki i cebulę. Wybieram odpowiedni kawał wołowiny i ważę, czy jest odpowiedni. Jak się dowiedziałam, w sekcji drapieżnych (też ptaków) „idzie” 350 kg mięsa na tydzień. Zaraz moja porcja, wraz z kurczakiem, trafia do garnka. Wszystko mieszkam największą chochlą, jaką widziałam w życiu - ma kilka litrów!
Chwilę później zabieramy się za gotowanie jajek, które znajdują się w diecie większości zwierząt. Pod czujnym okiem pani Marioli wybieram ponad 60, które delikatnie wkładam do garnka z wodą i... obierkami z cebuli. Wielkanocne farbowanie? Nie, okazuje się, że w ten sposób, po kolorze, odróżnia się tu jajka ugotowane od surowych. Proste i skuteczne
Około godz. 8.00 wszystkie kuwety z jedzeniem muszą być gotowe. Po odbiór pod budynek kuchni podjeżdżają po kolei kolejne sekcje - gadów, drapieżnych, kopytnych, ptaków....
Ja jadę do żyrafiarni. Dostaję piękny bukiet świeżego jarmużu i wyciągam rękę w kierunku dwóch żyraf. Jedna z nich to młoda, dwumetrowa Lunani, druga to jej mama - Liani. Bo taki jest zwyczaj, że imię młodych zaczyna się na tę samą literę, co rodzica. Żyrafy są bardzo spokojne, z gracją wciągają kolejne listki sałaty, wystarczy jednak jeden gwałtowny ruch, aby starsza się spłoszyła.
Dowiaduję się od opiekunów, że żyrafy chodzą po wybiegu razem z oryksami, a kobyliczki razem ze strusiami, bo niektóre zwierzęta po prostu się lubią. Obok nich znajdują się boksy elandów - największych antylop na świecie. Tu zabawię na dłużej.
Ha, na to wszyscy czekali. Dostaję od pana Jarka, opiekuna tej sekcji, plastikowe grabki, szufle wielkie jak do odśnieżania śniegu i zabieramy się do sprzątania.
Jeden, drugi, trzeci boks i kolejny - straciłam rachubę. Kiedy ja dzielnie grabię bobki i stare sianko, kopytne prostują kości na wybiegu. W zamiecionych salach, jak Boryna zboże, rozrzucam trociny. Ekonomiczniej, niż siano - słyszę od pana Jarka. Wyściółka z siana, owszem, należy się, ale tylko przyszłym mamom. Wkrótce zostaną nimi kudu wielkie - podobne na pierwszy rzut oka do elandów, ale z dużo większymi uszami. Tu też sprzątam, a przy okazji przygotowuję specjalne śniadanie dla łań spodziewających się młodych - musli hodowalne, płatki owsiane - co rano gotuje takie wielu z nas - do tego zmielona kukurydza i owies. Naprawdę apetycznie! Sprzątamy tez boksy świnek rzecznych, które okazują się czyścioszkami. Wszystko, co wymietliśmy, ląduje w wiklinowych koszach. Później ich zawartość wysypujemy do tzw. karetek. Na koniec wszystko pojedzie do obornika.
Wracamy do elandów - trzeba jeszcze uporządkować ich wybieg. Zawsze wszystkie wydawały mi się takie małe jakieś, ciasne, ale jak się przemierza taki plac z taczką i z grabiami w wiadomym celu- jest ogromny. Potem rozsypuję po całym trawniku zielone smakołyki, które zniknęły w mgnieniu oka kilka minut później. Zostało jeszcze tylko wyczesać długowłosego osiołka Pako, który dzieli ten budynek z elandami. Spokojne pozwala się pogłaskać i wytarmosić za uszy.
Przechodzimy do następnej sekcji, ale u drapieżnych już po śniadaniu. Lwica Kaasai (z Francji) wyleguje się w swojej sali. Codziennie dostaje około 5 kg mięsa i po grubym karku widać, że lubi jeść.
Popołudnie to czas prac technicznych -przechodząc obok wybiegu tygrysów dowiaduję się, że będzie tu wkrótce czyszczony basen i kaskada, później zrobi się tez piaskownice i przyniesie nowe pniaczki. W sekcji drapieżnych są też też rysie, hieny, ostronosy i pancernik, widzę też pandę małą z rudym, słodkim pyszczkiem. - To też sekcja drapieżnych?- pytam. - Nie. To już sekcja małp, blisko ze w sobą współpracujemy - odpowiada pan Krzysztof, który jako opiekun pracuje w zoo kilkanaście lat. Rzeczywiście, łączy ich jeden meleks, czyli pojazdów elektrycznych, którym rozwozi się tu m. in. jedzenie.
Zaglądamy do małpiarni, a tu wszystkim nad głową skaczą sympatyczne, słynne „juliany”, czyli lemury katta. Chwilę później podchodzi niepewnie Fabia, lemur wari, aby mnie powąchać i zajrzeć w oczy. O, tu mogłabym pracować, ciepło i ładnie pachnie. - Praca marzeń - mówi pan Witold, opiekun z sekcji małp i ssaków drapieżnych. - A jeszcze mamy trzy kangury, dopiero co przyjechały z Gdańska - mówi pan Krzysztof. Gdzie teraz idziemy? - Została sekcja ptaków, w tamtą stronę! - kieruje. Nie docieram do tej sekcji. Mój dzień pracy w zoo dobiegł końca. Łatwo nie było, naprawdę.
Trochę historii
Śląski Ogród Zoologiczny powołano do życia w 1953 roku na podstawie uchwały ówczesnego Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Stalinogrodzie. Budowę ogrodzenia, pierwszych dróg i budynków przeznaczonych dla zwierząt rozpoczęto w 1954. Kiedy działalność zakończyły ogrody zoologiczne działające na terenie Katowic i Bytomia, ich funkcję przejął właśnie ogród w Chorzowie, który oficjalnie otwarty został w roku 1958.