Praca na Podkarpaciu jest, ale chętnych coraz mniej
Właścicielka gospodarstwa agroturystycznego w Bieszczadach gorzko żartuje, że chyba wprowadzi dla turystów samoobsługę. - Jedzenie sobie upolują, ugotują i po sobie posprzątają - mówi. - Bo nie ma ludzi do roboty. Nie ma kucharzy, sprzątaczek, kierowców...
W Bieszczadach nie ma chętnych do roboty, bo po pierwsze: po Bieszczadach „grasują” łowcy głów, którzy kaptują młodych do opieki nad starszymi ludźmi we Włoszech. Po drugie: na lato młodzi ludzie stąd wolą jechać nad Bałtyk, gdzie w tamtejszych kurortach będą robić to samo za znacznie większe pieniądze.
- Plus atrakcje nadmorskie - irytuje się właścicielka gospodarstwa agroturystycznego. - Nie jestem im w stanie tyle zapłacić, co ośrodek o podobnym standardzie w Niechorzu czy Kołobrzegu. I dlatego tu nie ma ludzi do roboty.
Bezrobocie? Statystycznie siedem procent w skali kraju, jedenaście na Podkarpaciu. Statystycznie, bo rzeczywistość wymyka się statystyce.
Krzysiek pracuje w rzeszowskiej firmie remontowej, ma uprawnienia do pracy na dużych wysokościach, więc dla szefa jest niemal bezcenny. Zdradza, że w umowie ma zagwarantowane niewiele ponad najniższą krajową, ale „po stołem” dostaje dwa razy więcej. Bez potrąceń na składki emerytalne i zdrowotne, bez garbu podatkowego. A roboty tyle, że nie ma kiedy tych pieniędzy wydawać, ale i tak myśli o zmianie pracodawcy. Nie, ten nie jest zły, ale inny kusi go większą kasą.
Coraz rzadziej słychać: „jak ci się nie podoba, to na twoje miejsce czeka dziesięciu chętnych”. Nie ma już ani dziesięciu, ani trzech. Teraz robota zaczyna szukać człowieka, a nie człowiek roboty.
- Rzeczywiście, ofert pracy przybywa - potwierdza Antoni Urban, kierownik Wydziału Rynku Pracy w Wojewódzkim Urzędzie Pracy w Rzeszowie.
- W rejestrach urzędów pracy wciąż pozostaje odsetek zarejestrowanych bezrobotnych, tylko tu problem jest taki, że większość z nich to długotrwale bezrobotni, których dotknęła tak zwana dezaktualizacja kwalifikacji. No i pozostaje jeszcze kwestia, ile z tych osób jest zarejestrowanych po to, żeby w ogóle pracować.
Podkarpackie (bez)robotne?
Mniej niż 100 tys. podkarpacian pozostaje bez pracy - to dane z lutego 2017. To niewiele ponad 11 proc. zdolnych zawodowo mieszkańców województwa, wobec ok. 7 proc. bezrobotnych w skali kraju. Statystyki ujmują tylko bezrobotnych zarejestrowanych, nikt nie wie, ilu zarejestrowanych pracuje „na czarno”, ale nikt nie ma wątpliwości, że tacy są. Prócz „robotnych bezrobotnych” powiatowe urzędy pracy mają w rejestrach i takich, którzy roboty unikają.
11-procentowe bezrobocie w województwie podkarpackim to w rzeczywistości fikcja, bo praca czeka.
- Ofert pracy jest coraz więcej, jeśli nie ma na nie odzewu, to problem tkwi albo w tym, że ewentualni zainteresowani nie mają oczekiwanych kwalifikacji, albo warunki finansowe są dla nich niezadowalające. A wśród ofert dominują te najniższego wynagrodzenia
- przyznaje kierownik Urban.
Także podkarpacki rynek pracy zaczął zauważać, że pracownik staje się cenny. Za 10 zł na godzinę nie ma chętnych do pracy na setkach hektarów podsandomierskich plantacji, choć plantatorzy oferują także zakwaterowanie i częściowe wyżywienie. Gdyby nie „bratnia pomoc” z Ukrainy jabłka i czereśnie w sadach wisiałyby do samoistnego opadnięcia, a truskawki gniły na krzaczkach. Kłopot w tym, że także pomoc z Ukrainy zaczęła dostrzegać, że w Grójcu płacą więcej, więc wolą Grójec od Sandomierza i Leżajska.
Zdziwienie może wywołać twierdzenie, że mieszkańcy Podkarpacia nadspodziewanie skłonni są dojeżdżać do pracy, nawet na duże odległości. A jeszcze bardziej migrować w obrębie województwa.
- Formą wsparcia dla mobilności pracowników jest tak zwany bon na zasiedlenie - tłumaczy Urban. - Najchętniej z tej możliwości korzystają ludzie na przykład z okolic Lubaczowa, Leska, terenów o stosunkowo wysokiej stopie bezrobocia i niskich płacach. Przyciąga Rzeszów, ośrodki przemysłowe na północy województwa.
To ma swoją cenę, bo drenuje lokalne, powiatowe rynki pracy z siły roboczej. Te słabiej rozwinięte, gdzie średnia płaca jest niska. Ofiarą dokładnie tego samego zjawiska pada całe Podkarpacie, skąd młodzi ludzie uciekają do tych części kraju, które oferują lepsze warunki pracy. Migrujący na studia z Przemyśla, Krosna i Rzeszowa do Warszawy i Krakowa, rzadko po studiach wracają w rodzinne strony.
Dyktat rosnącej średniej płacy i coraz wyższa wartość pracownika działa psychologicznie. Już nie tylko dlatego, że nikt nie będzie zrywał jabłek za 10 zł za godzinę. Coraz częściej sama praca okazuje się być wartością niewartą zachodu. Na witrynach rzeszowskich punktów usługowych, szczególnie gastronomicznych, trudno szukać ogłoszeń treści „zatrudnię sprzątającą, zatrudnię kelnera, kucharza”. Trudno szukać, bo dla restauracji taki rozpaczliwy apel o pracownika to antyreklama, ale na zapleczach czasem rozgrywają się dramaty.
- Zdecydowana większość restauratorów w Rzeszowie ma ten problem: brak kelnerów, kucharzy, sprzątających - przyznaje jedna z restauratorek. - Ja też gotowa jestem zatrudniać, daję ogłoszenia o pracy na portalach specjalistycznych, próbowałam w urzędzie pracy.
Czasem przychodzą mniej lub bardziej młodzi zainteresowani i kiedy dowiadują się, co i jak mają robić, nawet nie pytają o warunki finansowe. Wychodzą i nie wracają. Mówią, że ciężko, że za dużo pracy, że nie ma czasu na kawę, na papierosa, że cały czas trzeba robić.
Czasem trafiają do mnie bezrobotni z urzędu pracy, więc niby poszukują zajęcia, a zachowują się podobnie: że za dużo roboty. W wielu przypadkach przychodzili tylko po to, by podpisać im skierowanie z urzędu pracy. Podpisać oświadczenie, że byli, ale pracy dla nich nie było, że oferta pracy już była nieaktualna. Mam wrażenie, że przerażała ich sama wizja pracy. Niedawno odwiedził mnie młody człowiek, prosił o jakąkolwiek pracę, bo nie ma gdzie mieszkać, nie ma za co żyć, to zaproponowałam mu sprzątanie lokalu. Spędził w pracy kilka godzin. Dziś już nie przyszedł. Jeśli ktoś mówi, że u nas jest bezrobocie, to nie wie, co mówi - dodaje.
Dodaje, że nie był to przypadek jednostkowy, że staje się to niemal regułą. Albo bez słowa odchodzą, albo po prostu nie przychodzą następnego dnia, albo odejście manifestują.
- Pewnego razu usłyszałam, że rezygnuje, bo nikt nim nie będzie rządził - opowiada restauratorka. - I że żadna gówniara nie będzie mu mówiła, co on ma robić. A zdarza się, że o pracę ubiegają się ludzie bez żadnych kwalifikacji, ale oczekują, że dostaną posadę szefa.
Antoni Urban z rzeszowskiego WUP przyznaje, że być może część zarejestrowanych w urzędach pracy bezrobotnych stara się pozostawać w tych rejestrach wcale nie dlatego, że gotowi są podjąć pracę, ale ponieważ zapewnia im to ubezpieczenie zdrowotne.
Technik cenniejszy od magistra
Właściciel rzeszowskiej firmy budowlanej zwierza się, że każdego weekendu boi się, czy w poniedziałek stawi mu się do roboty komplet pracowników. Bo głód siły roboczej w tej branży jest taki, że pracujący w budownictwie gotowi są z dnia na dzień rzucić dotychczasową robotę, jeśli dostaną bardziej korzystną ofertę. A gdyby z nową nie wyszło? Na kolejną propozycję nie będzie długo czekał. Dlatego już nie tylko fachowcy są poszukiwani, ale pracownicy o innych zaletach.
- Coraz częściej zgłaszają się do nas pracodawcy z prośbą o kontakt z pracownikami o określonych predyspozycjach - mówi nauczyciel Zespołu Szkół Kształcenia Ustawicznego. - I - co zaskakuje - nie wymagają doświadczenia, kwalifikacji, umiejętności. Uzasadniają, że oni sobie sami pracownika nauczą, dokształcą, zależy im natomiast na takich, którzy okazują, że chcą pracować, są solidni, ambitni, lojalni, mają w sobie etos pracy.
Brak rąk do pracy dotkliwy i stresujący jest szczególnie w budownictwie, bo nie można przecież „zawalić terminów” z powodu nagłego odpływu pracowników w środku prac budowlanych. Zdarzało się, także na Podkarpaciu, że firmy budowlane upadały nie przez brak kontraktów, a brak siły roboczej. A siła robocza odpływała z firm nie bez powodu.
- Nie mamy tego problemu - zapewnia Bogdan Bardzik, właściciel firmy Baster Pol z Rzeszowa. - Zapewniliśmy pracownikom pewność i stabilność pracy, terminowo wywiązujemy się wobec nich ze zobowiązań płacowych, mają u nas poczucie bezpieczeństwa. I tu już nie da się oszukać, rynek pracy jest przez nich weryfikowany, obieg informacji sprawny, unikają firm, które obiecują, a nie wywiązują się z obietnic. Kuszą 15 złotymi za godzinę „na rękę”, a wypłacają połowę z tego. Pracownicy wolą taką, która płaci 13 złotych, ale dokładnie tyle, ile obiecuje. Te niesolidne firmy powoli wypadają z rynku.
Nie tylko „budowlanka” doświadcza braku siły roboczej, podobna sytuacja jest w transporcie i usługach.
- Pracodawcy coraz częściej zwracają uwagę, że na rynku nie ma kierowców - zauważa Antoni Urban. - To była ich inicjatywa, by na poziomie szkoły zawodowej uruchomić kierunek kierowca-mechanik. Zapewne wiąże się to z faktem, że Polska dominuje w Europie w branży spedytorskiej.
Na Podkarpaciu brakuje również pracowników związanych z branżą lotniczą. Inwestorzy zainteresowani są wysokiej klasy pracownikami w zakresie obróbki metali. Brakuje informatyków, bo też w województwie funkcjonuje kilka dużych przedsiębiorstw informatycznych. Choć brak informatyków to nie domena tej części kraju, brakuje ich od Bugu po Odrę, a i rynki zachodnie cierpią głód fachowców IT.
Bywa, że to potencjalni inwestorzy ujawniają brak siły roboczej określonych, czasem niszowych specjalizacji.
- Jeden z takich szukał tu lokalizacji do swojej inwestycji, konkretnie w branży samochodowej - opowiada Antoni Urban. - W specyficznym segmencie, bo planował na skalę przemysłową produkcję tapicerki samochodowej. Poszukiwane były szwaczki, operatorzy maszyn szwalniczych, tapicerzy. Szukający lokalizacji do inwestycji zwracają uwagę na skomunikowanie danego miejsca, ulgi podatkowe, ale coraz częściej na to, czy rynek pracy jest w stanie zapewnić im pracowników. I szacują, jakie powinni zaoferować płace, by znaleźli się chętni.
Imigrant na ratunek?
Brak rodzimej siły roboczej na rynku uzupełniany jest przez imigrację, głównie z Ukrainy. Tak na Podkarpaciu, jak i w innych częściach kraju. Wojewódzki Urząd Pracy w Rzeszowie rejestruje coraz większą liczbę agencji pośrednictwa pracy, które próbują szukać pracowników za Bugiem.
- Niektóre są wprost nastawione na to, by ściągać obcokrajowców do Polski - zaobserwował Antoni Urban.
Z danych rzeszowskiego WUP wynika, że tylko między styczniem a marcem tego roku podkarpaccy pracodawcy zgłosili zatrudnienie 159 Białorusinów, 8 Rosjan, 3572 Ukraińców i 6 Mołdawian. Wspierają nasz rynek przetwórstwa przemysłowego, rolnictwa, budownictwa, transportu i gospodarki magazynowej. Nieokreślona jest liczba obcokrajowców, którzy pracują u nas „na czarno”. Te tysiące tylko w skali jednego województwa, to może być zbyt mało w pełni sezonu plantatorskiego i budowlanego. Nie ma też żadnej gwarancji, że pozostaną na rynku podkarpackim w sytuacji, kiedy są równie potrzebni w podwarszawskich sadach, wrocławskich fabrykach i w nadbałtyckiej turystyce. Wszędzie tam będą mogli zarobić więcej niż w naszej części kraju.
A ekonomiści jeszcze straszą: kiedy rynki zachodnioeuropejskie otworzą się na pracowników z Ukrainy, nasz rynek może stanąć wobec dramatycznego braku rąk do pracy, płace poszybują z górę, czego nie wytrzyma wiele naszych firm. I już nie człowiek będzie szukał pracy, ale praca człowieka.