Prawda o stanie wojennym wypłynie po śmierci czerwonych dygnitarzy
Nad ranem przyszła po mnie mała kompania funkcjonariuszy uzbrojonych w siekiery i kilofy - wspomina Marek Lenartowski, działacz "Solidarności", internowany w czasie stanu wojennego.
13 grudnia w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego Komitet Obrony Demokracji i Obywatele RP chcą wyprowadzić nas na ulice pod hasłem „Stop dewastacji Polski”. Do wypowiedzenia posłuszeństwa władzy zachęcają też Grzegorz Schetyna, Ryszard Petru czy prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak. Pan również to uczyni?
Nie, bo jestem człowiekiem „Solidarności” i choć wiele rzeczy mi się nie podoba, uważam, że jako dzieci rewolucji skierowanej przeciwko komunistom, protestami powinno się zajmować kolejne pokolenie. Zawsze, jako szef związku zawodowego, byłem zwolennikiem działań na rzecz silnej gospodarki. Niestety, nic nie wskazuje, by ta miała się rozwijać, PKB przecież spada. Nie boję się powiedzieć, iż jestem zażenowany tym co się obecnie dzieje, nie sądziłem, że znajdziemy się w takim miejscu.
Czyli jakim?
Kto dziś słucha narodu? Przecież o wszystkim decydują partie polityczne.
Politycy PiS mogą przecież powiedzieć, że właśnie ten naród zdecydował o wyborze obecnie rządzących.
Kiedy moje pokolenie było internowane, czuć było entuzjazm wśród Polaków, ponieważ komunistyczny system upadał. Mieliśmy wielkie plany, ale je wszystkie przekreślił stan wojenny i Jaruzelski, którzy zatrzymali wszelkie pozytywne zmiany. Mimo to mieliśmy do czynienia z 16 miesiącami jedności inteligencji z robotnikami. To było bardzo budujące, tym bardziej, że w tym czasie w Poznaniu wspólnie szykowaliśmy uroczystości związane z 25. rocznicą Poznańskiego Czerwca. Musieliśmy zbudować pomnik Poznańskiego Czerwca 1956.
Dziś jest jeszcze możliwa taka współpraca?
Dawniej w hutach, kopalniach, stoczniach czy w moim Cegielskim mieliśmy tysiące poniewieranych robotników, którzy teoretycznie mieli wiele do powiedzenia, natomiast w praktyce nikt się z nimi nie liczył. A teraz? Dziś te zakłady ledwo zipią lub zostały zamknięte, dlatego nie ma kto nogą tupnąć. Taka współpraca jest zatem niemożliwa, bo rewolucja zjada własne dzieci.
Ale „Solidarność” istnieje i ma się nadal dobrze, zwłaszcza że poukładała się z PiS.
Nie ma tam jednak spodziewanej aktywności na rzecz ludzi pracy, zdobyczy socjalnych. Ktoś może oczywiście powiedzieć, iż taką jest program 500 +, zapowiadane jest obniżenie podatków, ale nasz naród jest zbyt duży, by ciągle karmić go populizmem. Związki są od tego, by z tym walczyć, one mają nadal dużo do zrobienia.
Czym mają się zająć, skoro sam Pan zauważył, iż część obietnic socjalnych jest realizowanych?
Sam nie mam na to recepty, ale widzę, że NSZZ „Solidarność” nie potrafi pokazać pazura, jest spolegliwy, zgadza się na zastaną rzeczywistość. Przytulenie się do PiS nie służy związkowi, widać to po górnikach, którzy pomimo niezmiennie złych wskaźników siedzą cicho. Dlaczego nie upomną się o swoje prawa?
Piotr Duda nie sprawdza się jako przewodniczący związku?
Nigdy bym na niego nie zagłosował.
A co z Ceglorzem? Widzi Pan światełko w tunelu dla zakładu?
Doskonale pamiętam czas, kiedy Cegielski został w 1995 r. przekształcony w spółkę Skarbu Państwa. Od tych 20 lat nie ma w moim zakładzie ruchu, poza kadrowym, bo nawet w PRL nie było tylu zmian dyrektorów, co w trakcie dwóch ostatnich dekad. Może ratunkiem okaże się zapowiadana umowa z brytyjskim Rolls-Royce. Ten zakład to moja druga miłość, dlatego dopóki tam pracowałem, byłem u wszystkich premierów, prócz Leszka Millera, by podejmować próby ratowania Cegielskiego. Dwa razy dzięki temu zamówiono od nas wagony, choć wtedy dyrekcja PKP była czerwona.
Wróćmy jeszcze na chwilę do planowanych na 13 grudnia manifestacji. W tym samym miejscu, choć o różnych godzinach, na placu Mickiewicza będą demonstrować zwolennicy KOD i członkowie „S”. Będzie Pan tam obecny?
To nie jest już mój czas. Nie chcę, by moja obecność była reklamą dla żadnej z tych grup, podziały w Polsce są już zbyt głębokie, zaczynają się już od kłótni na imieninach, a kończą na szczytach władz. Boli mnie to, że w Polsce istnieją elity, ludzie przygotowani do rządzenia, ale nie pozwalają się wybrać, są z dala od polityki. Kiedyś usłyszałem, że w Poznaniu takich osób jest około 300.
Klimat, który obecnie panuje w Polsce, w jakikolwiek sposób przypomina Panu ten sprzed 35 lat?
Nie odpowiem wprost. Klimat do tworzenia i budowania powinien istnieć zarówno przed wyborami, jak i po nich. Obecnie tracimy partnerów zagranicznych, próbujemy być coraz dalej od Unii Europejskiej, to źle, bo Polska sama nie da rady.
Pamięta Pan zatem, co robił 13 grudnia 1981 roku?
Dzień wcześniej, czyli 12 grudnia około godziny 21 wracałem z Cegielskiego z sali, w której odbywała się uroczystość sekcji motorowej PTTK, kiedy wsiadałem do tramwaju na ul. Hetmańskiej nie zauważyłem jeszcze nic podejrzanego. Około godziny 1 usłyszeliśmy pukanie do drzwi.
Milicja przyszła po Pana?
Tak, ale nie chciałem im otworzyć, bo zgodnie z prawem mogli wejść do mojego mieszkania od godziny 6 do 22. Próbowałem się połączyć z komendą wojewódzką milicji, ale telefony już nie działały, zacząłem więc krzyczeć, by zainteresować sąsiadów. Ostatecznie nad ranem przyszła po mnie mała kompania funkcjonariuszy uzbrojonych w siekiery i kilofy. Uwierzy pan? Po jednego małego człowieczka. Wtedy się dowiedziałem o wprowadzeniu stanu wojennego.
Musiał się Pan czuć jak przestępca.
Obstawiono cały blok, bym nie uciekł. Kiedy już wyszedłem z mieszkania, odwieziono mnie „suką” na komisariat na Nowym Mieście.
Stamtąd wywieziono opozycjonistów do Gębarzewa.
W więzieniu, gdzie siedzieli niemal sami recydywiści na początek włączono nam słynne przemówienie Jaruzelskiego, choć w jego trakcie gwizdaliśmy, czuliśmy, że podcięto nam skrzydła. Rozpoczął się smutny czas represji i internowania. Przez te 209 dni w zamknięciu niemal zawsze, oprócz kolegów z opozycji, towarzyszyły mi koleżanki... wrony. Karmiłem je salcesonem i kaszanką, którą podawano na aluminiowych talerzach.
Miał Pan wtedy jeszcze nadzieję na upadek komunizmu w Polsce?
Powtarzałem kolegom, którzy byli podłamani, że to niedługo pęknie, choć z drugiej strony starałem tonować nastroje tych, którzy wykrzykiwali „Ameryka coraz bliżej...”. O ile nie mieli racji w stosunku do sytuacji politycznej w naszym kraju, to w przypadku ich dalszych losów była to teza trafna. Mniej więcej połowa z nas po internowaniu wyjechała do USA, Australii, Szwecji. Również otrzymałem podobną propozycję, ale jak żona przychodziła do mnie na widzenie, to w duchu myślałem sobie, żeby mi tego przypadkiem nie zaproponowała. Po latach okazało się, że myślała dokładnie to samo.
Spotkania z żoną to był jedyny kontakt ze światem zewnętrznym?
Mogliśmy się zobaczyć raz w miesiącu na godzinę. Równie silnym przeżyciem była dla mnie możliwość spotkania się z księdzem i spowiedzi, której domagaliśmy się od samego początku. Kiedy się to udało, wyprowadzono nas z celi, kazano rozebrać się do naga, nachylić... Dopiero po tej całej akcji, udało nam się spotkać z ks. Kas-prowiczem. Ci grzeczni oprócz spowiedzi mogli wziąć udział w mszy świętej.
Pan był w grupie niegrzecznych?
Niestety, ale wszyscy otrzymaliśmy jeszcze opłatek na Wigilię. Pamiętam do dziś tego zimnego dorsza podanego w aluminiowej misce na święta.
Podejmowaliście próby utrudnienia życia strażnikom?
Pisaliśmy na zmianę różna pisma, raz prosiliśmy o żelazko, innym razem o spotkanie z Jackiem Kuroniem. Bardzo to ich denerwowało, bo na każdy nasz list musieli udzielić odpowiedzi pisemnej.
Kiedy przyszła informacja, że to koniec internowania?
Nagle, 9 lipca, czyli tego samego dnia, kiedy mnie wypuszczono. Był to ostatni rzut, po nas obóz został rozwiązany, tylko kilku kolegów przewieziono do Kwidzyna.
Jak wyglądają teraz relacje ludzi „Solidarności”? Potraficie, mimo podziałów, ze sobą normalnie rozmawiać, spotykać się, wspominać dawne czasy? Wasze środowisko, co widać także po sprawie Józefa Piniora, jest mocno skłócone.
Piniora spotykałem na zjazdach „Solidarności”, ale bliżej go nie znałem, dlatego trudno mi komentować ostatnie zdarzenia. Co do kolegów i koleżanek z opozycji, rzadko mamy okazję się spotkać, nie ma co się czarować, jesteśmy historią, pokoleniem na wymarciu.
Nie czujecie, że jesteście jeszcze tej wolnej Polsce potrzebni?
Kto nas słucha? Fakty są takie, że wielu internowanych nie ma nawet dostępu do należytej opieki lekarskiej.
Nie doceniono tych, których komuniści zamknęli w obozach i więzieniach w trakcie stanu wojennego?
Zostawmy to bez komentarza.
To czego nauczył Pana stan wojenny?
Siedząc w odosobnieniu, można sporo rozmyślać, modlić się, odmawiać różaniec. To nauczyło mnie pokory. W sferze zupełnie prywatnej, te 209 dni spędzonych w Gębarzewie, spowodowały, iż jeszcze mocniej pokochałem moją rodzinę. Na szczęście moja żona była twarda, znosiła to wszystko. Gorzej na początku było z synem, ponieważ przerażało go to więzienie. Był wtedy w pierwszej klasie szkoły podstawowej, gdy do Gębarzewa przywiózł mi rysunek. Można było na nim zobaczyć świerki, drogę i małego człowieczka. Podpisał go: „Tata nie zgiń w lesie”. To było mocno metaforyczne. Co do elit wtedy rządzących, nie czuję natomiast nienawiści wobec Jaruzelskiego czy Kiszczaka, przebaczyłem moim oprawcom, choć jednocześnie im nie pobłażam.
Więc pewnie nie był Pan zwolennikiem manifestacji, jakie przez szereg lat miały miejsce pod domem tego pierwszego?
Nie podobało mi się to, ale nie chciałbym też, by podobne demonstracje odbywały się pod domem Jarosława Kaczyńskiego. Katolik musi umieć przebaczać.
Nie żałuje Pan, że czerwoni dygnitarze nigdy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności i ukarani? Polskie sądy miały na to ponad 20 lat.
Poumierali, może tak miało być? Choć tamten system był jednoznacznie zły, to jak dziś słyszę o odbieraniu emerytur funkcjonariuszom BOR czy lekarzom pracującym niegdyś w placówkach MSW, to myślę sobie, że nie jest to humanitarne postępowanie.
Wróćmy jeszcze do Gębarzewa. Pan tam dwukrotnie odwiedził jeszcze to miejsce. Po co?
Żona prosiła, bym tego nie robił, ale musiałem wrócić. Pojechałem tam jeszcze w latach 80. z kolegą lekarzem. Kiedy dotarliśmy na miejsce, rozpoznałem przechadzającego się jednego z naszych nadzorców, któremu więźniowie nadali pseudonim „Wagon”. Podszedł do nas i zapytał, czy coś zgubiliśmy, odpowiedziałem mu, że owszem, 209 dni wolności.
Do dziś kłócimy się o stan wojenny, jego przyczyny, o to czy był konieczny.
Co prawda Jaruzelski i Kiszczak nie żyją, ale obawiam się, że prawda wypłynie dopiero w momencie, gdy z tego świata zejdą wszyscy czerwoni dygnitarze.