Precz z julkami, kobiety mają pachnieć! Dlaczego Polska nie będzie przedmurzem Azji, a wojna inceli i kuców nie ma sensu [Kwadratura kuli]
Zadaniem kobiet jest „rodzić dzieci i rozsiewać wokół mężów woń niebiańskich róż” – tę klasyczną opinię Eduarda Alberta, profesora chirurgii na Uniwersytecie w Wiedniu, usłyszałem w tym tygodniu podczas dyskusji poważnych (?) polskich polityków, zwących samych siebie „obrońcami tradycji”, oraz ich na oko dwudziestoletnich wyznawców. Zaskoczyła mnie powaga, z jaką powtarzali te słowa.
Dotąd nasi „konserwatyści” pozwalali sobie co najwyżej na checheszki z julek, czyli (w opinii mizoginów, inceli i innych kuców) zbyt ambitnych i zbyt samodzielnych (czytaj: opętanych lewactwem) kobiet. Czy też może: w ogóle kobiet. Teraz jednak „przywracanie tradycyjnej roli niewiast” stało się planem działania. Do realizacji – pierwej nad Wisłą, a potem – Bóg da! – w całej Europie. Mówią o tym otwarcie czołowi politycy prawicy, z szefem resortu edukacji i nauki na czele. Tak, Polska znów ma się stać przedmurzem. Azji.
Piszę „znów”, bo to już było. Swojski zamordyzm obyczajowy pod hasłem wojny kulturowej z rzekomo „grzesznie postępową” cywilizacją. Oczywiście, owa cywilizacja radziła sobie bez nas zawsze bardzo dobrze. Gorzej z nami.
Tu małe memento. Na opinię prof. Alberta (że kobiety mają rozsiewać woń) natrafiłem kiedyś w pracy prof. Franka Seebachera „Róże dla dżentelmenów”, poświęconej sytuacji pań pragnących u progu XX wieku studiować w Wiedniu i w „naszej” Galicji. Polecam tu także (dostępne w internecie) artykuły krakowskiej badaczki Alicji Rafalskiej-Łasochy, biografki Marii Skłodowskiej-Curie. Najwięcej do myślenia dają fragmenty opisujące powrót młodej Skłodowskiej z Paryża do Krakowa – w poszukiwaniu pracy.
Przypomnijmy: gros profesorów w Krakowie i Warszawie uważało studiowanie dziewcząt za „sprzeczne z naturą”. Maria podjęła więc studia na Sorbonie – jako jedna z 23 kobiet na 1825 studentów. W 1893 roku uzyskała licencjat z fizyki z pierwszą lokatą (do egzaminu przystąpiło 66 osób, zdało 19, ona była jedyną kobietą). Odnotował to krakowski „Czas” – trochę, by nas podłechtać narodowym sukcesem, a trochę na zasadzie ciekawostki z cyklu „kozie wyrosła druga głowa”.
Wiadomo, że Skłodowska długo szukała pracy w ojczyźnie, w tym w Krakowie – bez skutku, więc sfrustrowana musiała wyjechać w nieznane. Gdzie zapracowała na Nobla. Splendory dla nie naszych uniwersytetów. Przy okazji coś drgnęło w prawach kobiet. Cywilizacja się ucywilizowała. I – wbrew dystopijnym wizjom z „Opowieści podręcznej” czy „Uległości” - nie sądzę, byśmy kiedykolwiek wrócili do epoki „niebiańskiego zapachu róż”
Owszem, ludzie z mojego pokolenia (oraz starszych generacji) mają dziś ostre deja vu: propaganda tzw. dziennikarzy w „narodowej” telewizji jest kopią propagandy z czasów PRL-u, zachowania ludzi władzy są żywcem wyjęte z „Misia”, hipokryzja i koniunkturalizm trawią potężną część społeczeństwa jak w ponurych latach 80. Owszem, mamy plan wojny ideologicznej: my, bastion rodziny i tradycji, kontra bezbożna, pogrążona w tęczowym lewactwie reszta Europy.
Ale jak w praktyce miałaby wyglądać taka wojna? Sami rycerze nowej krucjaty bywają zaprzeczeniem wartości, które głoszą. Zaś mądre (i wciąż pachnące) kobiety od czasów Skłodowskiej w partnerstwie z rozumnymi mężczyznami robią swoje: mozolnie budują cywilizację równych szans i praw. Młode Polki nie mają ochoty, ani zamiaru robić tego na obczyźnie. Nie po to masowo studiują. W dawnej Galicji wyższe wykształcenie ma już ponad 55 proc. pracujących pań. Wśród panów ów odsetek wynosi 25 proc.
Zamiast bezsensownie prężyć mięśnie lub użalać się nad sobą (bo przecież to kryje się za hasłem „powrotu do tradycji”) samozwańczy neokrzyżowcy powinni się ogarnąć i wziąć w pierwszym rzędzie za siebie. Nie za nas.