Premier z Półwsia
Prezesowi Rady Ministrów oddawało się honory. Przodek premiera słynął z patriotyzmu, z kiszek i kiełbas. Warszawa zamiast mercedesa.
Przed kilkudziesięciu laty jeden dzień w tygodniu studenci spędzali w wojskowych mundurach. Kiedy już nas umundurowano, pierwszą wojskową umiejętnością nabywana w czcigodnych murach Collegium Novum i na Błoniach była sztuka oddawania honorów. Lewa ręka na szwie szerokich, pokracznych portek, dwa palce prawej przy daszku rogatywki.
Oficerowie Studium Wojskowego UJ przykładali ogromną wagę do salutowania nie tylko dlatego, że stanowiło jedną z podstaw armii. Także dlatego, iż regulamin przewidywał oddawanie honorów przewodniczącemu Radu Państwa oraz prezesowi Rady Ministrów, czyli premierowi. Mniejsza o przewodniczącego, spotkanie go na krakowskiej ulicy było równie prawdopodobne jak natknięcie się na kosmitę, ale premier - ostrzegali nas dowódcy - lubi szwendać się po śródmieściu Krakowa. I rzeczywiście, dwa, trzy razy zdarzyło mi się (na szczęście bez munduru) spotkać na ulicy Floriańskiej Józefa Cyrankiewicza. Szedł odpowiadając na liczne ukłony skinieniem łysej, błyszczącej w słońcu głowy.
Zawsze zadziwiał mnie stosunek krakowian do najdłużej urzędującego premiera PRL. Gomułka, gdy pojawiał się w kronice filmowej, po krótkiej popaździernikowej euforii, wywoływał szydercze wrzaski. O pierwszym sekretarzu krążyły dziesiątki, może nawet setki złośliwych dowcipów, a jego charakterystyczna wymowa była błogosławieństwem dla kabareciarzy. Wystarczyło udawać Gomułkę, aby ludzie skręcali się ze śmiechu. Z Cyrankiewiczem, przynajmniej w Krakowie, było inaczej. Budził sympatię, umiarkowaną wprawdzie, ale jednak sympatię...
Dlaczego? Po części zapewne dlatego, że był krakowianinem i mógł się pochwalić znakomitymi przodkami. Chociażby Wincentym Cyrankiewiczem, rzeźnikiem, właścicielem knajpki przy placu Szczepańskim, wytwórca znakomitych kiszek i kiełbas. Wincenty był gorącym patriotą, nie tylko za godło knajpki przyjął kopiec Kościuszki, ale w 1848 roku sięgnął po broń. A samego premiera śmiało można było nazwać „chłopokiem ze Zwierzyńca”. Całe Półwsie Zwierzynieckie znało willę Cyrankiewiczów na rogu Salwatorskiej i Mlaskotów, niegdyś Prywatnej. I cała Półwsie śmiało się - ale dość dobrodusznie - gdy przed wyborami 1957 roku na Salwatorskiej położono asfalt. Jednak tylko do willi i kawałeczek dalej, aby mógł zawrócić samochód. Przedwyborczą noc premier miał spędzić u matki.
Zapewne była to poczciwa garbata warszawa, bo z niej - jak na własne oczy widziałem - poprzedniego dnia wysiadł Cyrankiewicz przed Filharmonią, udając się na przedwyborcze spotkanie. Wybory były szczególne. Po raz pierwszy w tak zwanych krajach demokracji ludowej miał nie wejść do parlamentu kandydat z miejsca zwanego mandatowym - Antoniszczak (Antoni Szczak, jak złośliwie akcentowali radiowcy).
Na co dzień Cyrankiewicz preferował lepsze samochody - mercedesy, które sam prowadził. I to podobało się krakowianom, podobnie jak opowieści o wizytach w słynnym „Grzybku”, knajpce przy „zakopiance”, podobnie jak pudła słynnych kremówek z „Francuskiego”, kupowane dla pracowniczek URM.
A może w mieście Daszyńskiego podobała się PPS-owska przeszłość, może dlatego zapomniano o ucinaniu rąk, groźbie rzuconej w czasie poznańskiej rewolty. Chociaż z tym bywało różnie. Po Krakowie grasował były socjalik, towarzysz Cyrankiewicza, który, nazywając go Józkiem, potrafił zwymyślać go, i to solidnie.
data-show-count="false">Follow @gaz_krakowska
WIDEO: Mówimy po krakosku - odcinek 2. Czym jest nakastlik?
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto