Sześć godzin - tyle ma personel najważniejszej rezydencji świata na ostateczne wyprowadzenie ustępującej głowy państwa i jego rodziny oraz wprowadzenie kolejnej. Gdy na schodach siedziby Kongresu USA prezydent elekt składa przysięgę, przy Pennsylvania Avenue sto osób uwija się jak w ulu.
8 listopada Amerykanie wybiorą 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Formalnie kandydatów jest czterech, ale Gary Johnson (Partia Libertariańska) i Jill Stein (Partia Zielonych) nie mają szans. Liczą się tylko Hillary Clinton (Partia Demokratyczna) i Donald Trump (Partia Republikańska). Wyścig żony 42. prezydenta USA Billa Clintona (1993-2001) i miliardera, znanego z bardzo kontrowersyjnych poglądów, równie mocno przykuwa uwagę polityków całego świata, jak i zwykłych obywateli. Jest też pewna kategoria szczególnie zainteresowanych wynikiem - to blisko stuosobowy personel Białego Domu.
Trzypiętrowa rezydencja przy 1600 Pennsylvania Avenue w Waszyngtonie w rzeczywistości ma sześć kondygnacji i dwa ukryte półpiętra. Mieści 132 pokoje, 32 łazienki, posiada 147 okien, 28 kominków, 8 klatek schodowych i 3 windy, a cała posiadłość zajmuje 7 hektarów. Jak widać, duże pole do popisu. Żeby to wszystko ogarnąć, potrzebny jest spory oddział ludzi w liczbie wojskowej kompanii. Kate Andersen Brower, autorka książki „Rezydencja. Sekretne życie Białego Domu” podaje, że w rezydencji zatrudnionych jest 96 pełnoetatowych pracowników federalnych, dorywczo wspomaga ich 250 innych.
Rzeszą odźwiernych, kucharzy, ogrodników, florystów, pokojówek, kamerdynerów, portierów, malarzy, stolarzy, elektryków, hydraulików, mechaników i ludzi wielu innych profesji kieruje mistrz ceremonii. Trzyma kasę, czyli zarządza funduszami na utrzymanie posiadłości, przyznanymi przez Kongres. W wojennym roku 1941 na rachunki (m.in. za ogrzewanie, prąd, klimatyzację) oraz pensje pracowników parlament przeznaczył 52 tys. dolarów. Obecnie roczny budżet rezydencji to 13 milionów dolarów.
Mistrza ceremonii można porównać do dyrektora hotelu, w którym obsługuje się tylko jedną rodzinę. Zresztą Angella Reid, która objęła tę funkcję w 2011 r. jako pierwsza kobieta w historii, pracowała wcześniej po drugiej stronie Potomaku - była menedżerem Ritz-Carltona w Arlington (Wirginia). Formalna nazwa nowego stanowiska brzmi „dyrektor zarządzający Rezydencji Wykonawczej”, a to za sprawą jej poprzednika Stephena Rochona, kontradmirała Straży Granicznej USA, pierwszego w historii czarnoskórego mistrza ceremonii Białego Domu. Zanim w 2007 r. opuścił macierzystą jednostkę w Norfolk (Wirginia) i przeniósł się do biura na głównym piętrze Białego Domu, prezydent George W. Bush zapytał go, czy skromnie brzmiący tytuł „mistrza ceremonii” nie będzie dlań ujmą. Wojskowy odrzekł, że nie, ale oficjalną nazwę stanowiska i tak zmieniono.
Nadchodząca wymiana rodziny mieszkającej w Białym Domu zwiastuje niechybnie gigantyczne zamieszanie. „To zawsze jest gwałtowne niczym śmierć. (...) Rankiem podajesz śniadanie rodzinie, dla której pracowałeś przez ostatnie lata, w południe ci ludzie znikają z twojego życia, a w ich miejsce pojawiają się nowe twarze, nowe zadania, nowe sympatie i antypatie” - pisał Alonzo Fields, kamerdyner i mistrz ceremonii w latach 1931-1953.
20 stycznia do południa, gdy nowy prezydent dopiero obejmuje urząd, Biały Dom należy jeszcze do rodziny, która go opuszcza. Ustalony ceremoniał przewiduje, że ustępujący gospodarz rezydencji przyjmuje przed południem swego następcę, po czym około jedenastej obaj w towarzystwie małżonek udają się na Kapitol. W czasie, gdy na schodach siedziby Kongresu USA prezydent elekt składa przysięgę, personel Białego Domu ma około sześciu godzin na ostateczne wyprowadzenie z posiadłości jednej rodziny i wprowadzenie drugiej.
W przyszłym roku ów sądny dzień wypadnie w piątek. Obamowie odejdą w dniu zaprzysiężenia Clinton albo Trumpa i personel będzie miał czas od godziny 11 do 17 na przygotowanie prywatnej części Białego Domu zgodnie ze wskazówkami nowego lokatora.
Jeśli listopadowe wybory wygra była Pierwsza Dama, zadanie wydaje się o tyle prostsze, że ona już mieszkała w najważniejszej posiadłości Waszyngtonu. Jeżeli przegra, będzie tak, jak bywało już wiele razy. Zapanuje chaos, tylko częściowo kontrolowany.
Zmiany wystroju wnętrz, koloru ścian, mebli, rozkładu drobiazgów i bibelotów nie można dokonać, nim ustępujący prezydent nie wyprowadzi się z Białego Domu. Ale w ciągu ponad dwóch miesięcy dzielących wybory od zaprzysiężenia personel czyni przygotowania do 20 stycznia. Rzecz jasna, na tyle dyskretnie, na ile jest to możliwe. Niebawem znów zacznie takie działania. Delikatnie, by po 8 listopada Obamowie nie poczuli się intruzami w miejscu, gdzie spędzili osiem ostatnich lat.
20 stycznia 2017 r. około godz. 17 na 1600 Pennsylvania Avenue podjedzie kawalkada aut nowo zaprzysiężonego prezydenta. Z opancerzonej limuzyny wysiądzie Clinton albo Trump, by w nowym miejscu zamieszkania odpocząć nieco po wyczerpującym dniu, przed wieczornym balem inauguracyjnym. Jeśli personel spisze się dobrze, nowi gospodarze Białego Domu wejdą do pomieszczeń wyłożonych ich ulubionymi dywanami, padną na własne sofy, ustawione według wydanych wcześniej wskazówek, w szafach znajdą powieszone starannie swoje ubrania, a w łazienkach świeże ręczniki i nowe szczoteczki do zębów.
Spełnianie zachcianek prezydenta i jego rodziny czasem nie należy do łatwych zadań. Wbrew pozorom podobnie może być wkrótce, jeśli wróci Hillary Clinton. Na początku pierwszej kadencji Billa Clintonowie wydali prawie 400 tys. dolarów na odświeżenie wnętrz rezydencji (pieniądze z prywatnych dotacji). Ówczesny główny elektryk Bill Cliber, który w swojej karierze uczestniczył w dziewięciu prezydenckich przeprowadzkach, określił przyjazd Clintonów jako „jeden z najtrudniejszych przypadków”.
Ale przecież może wygrać Trump. Czy wtedy personel będzie miał łatwiej? Wątpliwe. Republikański miliarder sprawia wrażenie dziwaka, jak nie przymierzając demokrata Lyndon B. Johnson, prezydent w latach 1963-1969. Następca zastrzelonego w Dallas Kennedy’ego miał w zwyczaju wydawać polecenia siedząc bez skrępowania na sedesie. Nawiasem mówiąc, pewnego dnia złamał deskę; być może dlatego, że był postawnym Teksańczykiem o dość porywczym charakterze.
Brygadzista hydraulików Reds Arrington, który pracował w Białym Domu od 1946 do 1979 r. wspominał, że Johnson zadręczał personel swoją obsesją na punkcie ciśnienia i temperatury wody w prysznicu. Nawet w podróże służbowe zabierał własną końcówkę prysznicową. Dla niego woda zawsze była za zimna, a strumień zbyt słaby. Ekipa federalnych hydraulików wybrała się nawet do waszyngtońskiej posiadłości Johnsonów - The Elms, żeby obejrzeć prysznic, który satysfakcjonował głowę państwa i wykonać podobny w Białym Domu. Na miejscu okazało się, że satysfakcjonował... nie tylko głowę. Z kilku końcówek woda wytryskiwała pod różnymi kątami niczym z węży pożarniczych, a jeden ze strumieni celował prosto w prezydenckie przyrodzenie, które jego właściciel nazywał „kolosem”.
Remont prysznica w Białym Domu wymagał wymiany rur i pomp. Kosztował 10 tys. dolarów (sfinansowano go z tajnych środków na potrzeby bezpieczeństwa), ale to i tak mały koszt w porównaniu z pięcioma latami starań Arringtona, który grymaszenie Johnsona przypłacił załamaniem nerwowym i kilkudniowym pobytem w szpitalu. W końcu po zamontowaniu pompy rozpylającej prawie 400 litrów wody na minutę kryzys prysznicowy został zażegnany. Strumień wody rzucił Johnsonem o ścianę, wyszedł czerwony jak burak, ale zadowolony.
W książce Brower znajdziemy więcej wstydliwych szczegółów z życia najpotężniejszych ludzi świata. Pokojówkom zdarzało się natknąć w apartamentach na Ronalda Reagana, który bez skrępowania, zupełnie nagi czytał prasę, a w czasie afery rozporkowej Billa Clintona personel bywał świadkiem karczemnych awantur urządzanych przez Hillary, kończących się rozlewem krwi. Z kolei kobieciarz Kennedy zdradzał swą piękną żonę w rezydencji, nie zważając na skonfundowanych kamerdynerów i odźwiernych. Aż dziwne, jakim cudem Brower udało się namówić do takich zwierzeń pracowników Białego Domu? Przecież podstawową dewizą personelu jest dyskrecja.
Każda, widziana od środka, prezydencka kadencja wydaje się pod jakimś względem wyjątkowa. Dla personelu, złożonego w większości z Afroamerykanów, ważnym wydarzeniem musiało być przyjście Obamy - pierwszego czarnoskórego prezydenta USA. Nadchodząca prezydentura zapowiada się nie mniej przełomowo. Do rezydencji wprowadzi się jako gospodarz pierwsza w historii kobieta albo dość nieobliczalny lokator.
Autor: Janusz Ślęzak