Prezydent Austrii chce być prezydentem swoich rodaków [rozmowa]
Rozmowa z Piotrem Szalszą, reżyserem, muzykiem, scenarzystą, tłumaczem i pisarzem na stałe mieszkającym w Wiedniu, o Austrii i Polsce po wyborach.
- W Austrii przed tygodniem o mały włos wyborów prezydenckich nie wygrałby prawicowy populista Norbert Hofer. Wygrał „zielony” Alexander Van der Bellen. Jak Pan się czuł, obserwując zmagania obu kandydatów?
- Trend wskazujący na popularność kandydata FPÖ - Hofera - widoczny był już od dawna. Tak samo, jak rosła popularność partii, którą on w wyborach reprezentował. Bardziej interesujący i niepokojący jest w związku z tym pytaniem kryzys gnębiący obie rządzące, obecnie w koalicji, partie tradycyjne, czyli socjalistyczną i chrześcijańsko-demokratyczną, które - od końca II wojny światowej - na zmianę kierują krajem. A w ostatnich latach właśnie już w koalicji, bo na samodzielne rządzenie nie wystarczało im głosów. Różne są przyczyny takiego stanu rzeczy. Między innymi, zapewne, konflikt pokoleniowy.
- I co jeszcze?
- We wspomnianych partiach tradycyjnych potrzebne są z pewnością nowe młode twarze. Socjaliści, po przykrej porażce ich kandydata w pierwszej turze obecnych wyborów prezydenckich, szybko wprowadzili poważne zmiany personalne w kierownictwie partii. Szef partii - kanclerz Austrii - odszedł następnego dnia po wyborach prezydenckich. Sądzę, że od takich poważnych decyzji personalnych nie uciekną też chadecy. Hoferowi pomogła z pewnością ogólna sytuacja, np. związana z problemem uchodźców. Pamiętajmy jednak o dwóch sprawach: pozycja prezydenta w Austrii nie jest tak silna i decydująca jak np. we Francji czy też częściowo i w Polsce. Po drugie - to nie były wybory parlamentarne. W takich bowiem podział głosów byłby zapewne inny. Zwycięzca wyborów prezydenckich Van der Bellen (podchodził do nich zresztą jako kandydat niezależny) przez wiele lat kierował partią Zielonych, ale ta - w wyborach parlamentarnych - nie może liczyć na więcej niż około 15 proc. głosów.
- Czyli zwycięstwo myślenia Zielonych to nie jest prawdziwe zwycięstwo?
- To nie jest „myślenie Zielonych”, a raczej sił demokratycznych, środowisk intelektualnych, wykształconej części społeczeństwa austriackiego, no i mieszkańców większych miast. I to stanowi owe 50 procent „zwycięzców”. To jest trochę podobne do trzonu polskiego KOD-u. Warto zauważyć, że te drugie 50 procent, które głosowało na Hofera, to przede wszystkim wieś - środowiska rolnicze, sfery mniej wykształcone. To głównie wykwit narastającego braku zaufania do obecnie rządzących oraz strach przed spadkiem standardu życiowego. Przecież chadecy reprezentują właśnie środowiska chłopskie, katolickie, ale ich kandydat na prezydenta, podobnie jak i socjalistyczny, przepadł z kretesem. W tym wszystkim tkwi pewien paradoks, bowiem ów wspomniany standard życia, owi „zawiedzeni” zawdzięczają przecież właśnie tym dotychczas rządzącym. Jednak zręczna retoryka FPÖ zrobiła widać swoje. Przecież podobnie dzieje się w Polsce. Tu udało się wmówić pewnej części społeczeństwa, że kraj znajduje się w ruinie. 100 razy powtarzane, hm?… itd., itp.
- Czy można powiedzieć, że w Austrii nie spełnił się scenariusz, który spełnił się u nas, gdy wygrana Andrzeja Dudy zapoczątkowała rewolucyjną zmianę na scenie politycznej?
- To trochę trudno porównywać, tak jeden do jeden, bo inna jest rola prezydenta Austrii i jego, zapisane w konstytucji, prawa oraz obowiązki. Sądzę jednak, biorąc pod uwagą fakt, że na przegranego głosowało właściwie 50 proc. minus 0,35 proc, nowy prezydent powinien, jako prezydent wszystkich Austriaczek i Austriaków, znaleźć sposoby, które pozwolą na zbliżenie obu części głosujących. Tradycyjnie - można to śmiało stwierdzić: austriaccy prezydenci starają się być prezydentami wszystkich Austriaczek i Austriaków, bez względu na ich poglądy polityczne.
- A co Pan myśli, gdy czyta o Polsce: o pacie w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, unarodowieniu mediów i zwiększeniu uprawnień policji?
- Żyję w kraju, który kiedyś „zapisał” się do Unii Europejskiej. Austria wiele na tym zyskała. W tej organizacji obowiązują pewne zasady generalne, jak na przykład podział władzy w każdym kraju członkowskim. Jeżeli to się komuś nie podoba i chce w tym względzie coś zmieniać, niech załatwia to wpierw poprzez dyskurs z ową organizacją matką, do której się zapisał. Tylko rozmowa, a nie spektakularny akcjonizm może być w takich sprawach pożyteczny.
- W sztukach i filmach, które Pan wyreżyserował, zawsze o coś chodzi, czy w „Sercu Chopina”, czy w „Placu Bohaterów” jest naród, jest cierpienie, jest próba pokazania kierunku rozwoju, a mimo to wydaje mi się, że nie wpisałby się Pan w sztukę narodową, o której potrzebie mówi minister Gliński. Dlaczego?
- W kulturze jest miejsce na wiele jej przejawów, na reprezentowanie wielu opinii. Dla mnie kultura narodowa to właśnie taka dająca szansę ukazania całej palety poglądów danego narodu, który nie jest przecież monolitem, byłby bowiem wtedy jakimś monstrum. W Austrii jest to właśnie realizowane od lat.
- W jaki sposób?
- Na przykład jeżeli mnie nie podoba się jakiś temat - po prostu nie będę się nim zajmował. Nie pójdę też na sztukę albo na wystawę, której treści mi nie odpowiadają. Jednak nigdy nie zabronię innej osobie jej realizowania czy też oglądania. Bo to nie moja sprawa. Nie będę sędzią brata mego. Niech on sobie sam sędziuje, ale niech też da mi święty spokój. Nie obejmuje to oczywiście totalnych skrajności, na przykład faszyzujących.
- Wróciłby Pan do Polski?
- Kiedy w Polsce skończył się komunizm, tak jak wielu emigrantów pomyślałem o powrocie. Mieszkam w Wiedniu, ale jestem stale w Polsce. Co drugi realizowany przeze mnie projekt opowiada o mojej ojczyźnie - Polsce. Jestem też stale w Pradze, Paryżu, Norymberdze, St. Petersburgu. To w tym roku. Jestem w Europie. Czyli u siebie. Poczuć się Europejczykiem jest bardzo przyjemnie, to powinien być luksus i przywilej każdej Europejki, każdego Europejczyka. Jest się Polakiem w Europie. Reprezentujesz ojczyznę. Nie tracisz więc przy tym poczucia więzi z własnym gniazdem. Z twoją kolebką. Teraz na przykład jestem na Syberii i reprezentuję tu sztukę austriacką i polską. I tak jest dobrze.
- Na co dzień mieszka Pan w Wiedniu, który został uznany za miasto, gdzie żyje się najszczęśliwiej. Dlaczego?
- Nie wiem, czy żyje się najszczęśliwiej, ale z pewnością nie najgorzej. Jasne, że i tu jest wiele problemów (tam gdzie występuje gatunek ludzki, tam są problemy). Jeżeli uznasz w Wiedniu za stosowne umrzeć z głodu, to musisz to zrobić na własne życzenie. Wszelkie bowiem organizacje społeczne, religijne oraz liczne osoby prywatne nie pozwolą ci na to.