Proces rodziców "Chłopczyka z Cieszyna" dobiega końca [LINIA CZASU]
Biegli twierdzą, że gdyby „Chłopczykowi z Cieszyna” została udzielona pomoc medyczna, jeszcze w dniu jego śmierci, to miałby szansę na uratowanie życia. Zaskakująca opinia lekarzy z Gdańska: A jednak to matka uderzyła synka w brzuch?
Proces rodziców "Chłopczyka z Cieszyna" dobiega końca. Oskarżeni przyznali się, że jego ciało porzucili w stawie, ale Szymek wciąż leży w bezimiennym grobie.
Tuż przed piątą rocznicą śmierci dziecka jego matka, Beata Ch. prosi sąd o zgodę na wyjazd na grób w Cieszynie. Od blisko trzech lat siedzi w areszcie. Jej dziecko pochowano w bezimiennym grobie, z tabliczką: "Chłopczyk, żył około dwóch lat". W telewizji widziała jego pogrzeb, gdy jeszcze była na wolności, ale na grób nie pojechała. Przez ponad dwa lata miała na to czas, gdy policja bezskutecznie szukała rodziców odnalezionego w stawie chłopca. Podobno nie pozwalał jej na to konkubent, czyli ojciec dziecka, Jarosław R., tak samo, jak ona, oskarżony o zabójstwo syna.
Przyznali się, że razem porzucili dziecko w stawie. "Chłopczyk z Cieszyna" ma na imię Szymon, zmarł 27 lutego 2010 roku w domu w Będzinie. Jak doszło do jego śmierci? To pytanie fundamentalne w tym procesie. Są sprzeczne wyjaśnienia rodziców, kto uderzył dziecko w brzuch i same poszlaki.
Nie był to płacz tylko krzyk
Zdaniem biegłych lekarzy z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, którzy dla katowickiego sądu przygotowali ostatnią opinię, bardziej prawdopodobne jest, że to matka wymierzyła dziecku cios. Na skutek tego urazu doszło do stłuczenia i pęknięcia ściany jelita cienkiego, a w konsekwencji - zapalenia otrzewnej i śmierci dziecka.
Ta opinia pozostaje w sprzeczności z aktem oskarżenia. Prokurator przyjął, że to ojciec uderzył dziecko, oparł się na wyjaśnieniach matki chłopca uznając, że są bardziej wiarygodne. Jarosław R. wrócił z pracy w złym nastroju, a Szymek płakał, bo był dzieckiem płaczliwym, do tego znów ssał palec. Ojciec postanowił się z nim rozmówić.
Beata nie wiedziała, co Jarek robi z Szymkiem. Usłyszała tylko głośny płacz dziecka, a potem na jego ramionach i buzi zobaczyła czerwone plamy i odbite palce Jarka. Gdy chwilę później zmieniała Szymkowi pampersa, dostrzegła odbitą dłoń na boku pleców chłopca. Tak wyjaśniała prokuratorowi, a potem przed sądem. Była środa wieczór. Szymek zmarł w sobotę przed południem.
Nie ma innych świadków tego zdarzenia, a ojciec twierdzi, że to matka uderzyła syna i w ogóle biła go często, najczęściej w tyłek przy zmianie pampersa, bo znów zrobił kupę. Kolejny raz uderzyła go w czwartek poprzedzający tragiczną sobotę.
Szymek leżał na tapczanie, bo Beata szykowała go do kąpieli. Gdy zobaczyła, że w pampersie jest kupa, wymierzyła mu klapsa. Chłopiec zaczął płakać. "Wtedy ona obiema rękami ścisnęła mu buzię, by nie krzyczał" - wyjaśniał ojciec dziecka. Gdy zwolniła uścisk, Szymon zaczął zsuwać się w dół. "Kiedy był na krawędzi kanapy, mając wypięty brzuch, Beata uderzyła go raz ręką w brzuch. Słyszałem odgłos tego uderzenia, bo brzmiało, jak odgłos uderzenia w bęben. Wydaje mi się, że uderzenie nastąpiło otwartą dłonią, myślę, że nie była to pięść. Po tym uderzeniu Szymon zaczął mocno krzyczeć. Nie był to płacz tylko krzyk. Po uderzeniu Beata krzyknęła do Szymona, żeby spierdalał do łazienki".
W piątek zauważył na twarzy syna sińce po palcach Beaty.
Bardziej prawdopodobna jest wersja podana przez ojca dziecka niż przez matkę. Tak napisali w opinii biegli: dr hab. med. Zbigniew Jankowski, kierownik Katedry i Zakładu Medycyny i prof. dr hab. med. Piotr Czauderna kierownik Katedry i Kliniki Chirurgii i Urologii Dzieci i Młodzieży z tego samego Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego.
Charakter obrażeń wskazuje, że dziecko zostało uderzone w brzuch co najmniej 1-3 dni przed zgonem - stwierdzili. I te obrażenia mogło spowodować silne uderzenie "otwartą dłonią" w wypięty do przodu brzuch, gdy dziecko doznało pęknięcia ściany jelita, a wtedy objawy zapalenia otrzewnej rozwijają się w ciągu pierwszych kilku godzin. Możliwe też jest, że uraz spowodował stłuczenie ściany jelita, krwiak miejscowy i dopiero w drugim etapie doszło do perforacji. A wtedy przebieg choroby jest rozciągnięty w czasie. Lekarze mówią o dniach, od jednego do trzech dni, bo zdolności obronne organizmu małego dziecka są ograniczone.
A więc nadal nie wiadomo, czy Szymek dostał od ojca w środę, jak mówi matka, czy dostał w czwartek od matki, jak twierdzi ojciec.
Biegli ponad wszelką wątpliwość wykluczyli, by Szymek mógł sam się uderzyć w czasie zabawy, albo jelito pękło z powodu ukrytej choroby. Pękło na skutek urazu mechanicznego godzącego z dużą siłą w przednią ścianę brzucha dziecka, tu lekarze nie mają wątpliwości. Wykluczyli "z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością", że chłopiec doznał tego urazu w czasie zabawy ze starszą siostrą, gdyby założyć, że siadła mu na brzuch. Byłoby to raczej pęknięcie wątroby lub śledziony.
Biegli z Katowic, którzy w tej samej sprawie przygotowali opinię dla prokuratury, sugerowali, że choroba mogła rozwijać się dłużej, nawet pięć dni, ale ostatecznie przychylili się do opinii lekarzy z Gdańska.
Jak się zachowywał Szymek w czasie tej choroby? Czy rodzice mogli nie zauważyć, co się z nim dzieje?
Biegli lekarze z Gdańska uznali za "nieprawdopodobne" te wyjaśnienia oskarżonych rodziców, kiedy przekonywali, że dziecko nie ujawniało przed śmiercią żadnych objawów, spożywało normalnie posiłki, samodzielnie się poruszało w zwykły sposób.
To jest trudny proces
- Ból towarzyszył dziecku przez cały czas, narastał, to nie była szybka śmierć - wyjaśniał już wcześniej katowicki biegły, dr hab. Tomasz Koszutski, chirurg dziecięcy.
Z protokołów z przesłuchania oskarżonej matki wynika, że chłopiec już od czwartku wieczora nie zachowywał się jak dziecko zdrowe: nie zjadł kolacji, wypił tylko trochę mleka. W piątek "jak kazałam mu zjeść śniadanie, to zaczął płakać. Po wyglądzie jego oczu widziałam, że jest chory, ale nie miał gorączki, nie mierzyłam mu temperatury. Przez cały piątek Szymon był płaczliwy, nie chciał jeść ani się bawić, tylko chciał być noszony na rękach i przytulany".
Dla lekarzy najważniejszy jest opis nocy z czwartku na piątek, poprzedzającej zgon. Beata tak ją opisała: Szymon cały czas się budził i płakał. Ten płacz nie był taki silny, jak płacz ze środy po incydencie z Jarkiem. Był to taki jego normalny płacz. Nie sygnalizował, że go coś boli, jedynie nie chciał się położyć do łóżka, chciał być na kolanach i przyjmował pozycję skuloną. Miał przykurczone nogi, z tego co pamiętam, jego kolana sięgały do wysokości jego klatki piersiowej. Nawet próbowałam mu wyprostować nogi, by było mu wygodnie i by go położyć do łóżka, ale nie pozwolił na to".
Przyjmowanie pozycji skulonej i podkurczanie kolan (brzuch mniej napięty mniej boli), brak apetytu, apatia to są typowe objawy zapalenia otrzewnej. Zdaniem lekarzy proces zapalny zaczął rozwijać się w piątek wieczorem lub w nocy z piątku na sobotę.
W sobotę rano nie było lepiej. Około godziny 9.00 Szymon siedział na podłodze. "Powiedziałem do niego, by wskakiwał na fotel, ale on przecząco pokiwał głową. Posadziłem go na fotelu, wtedy przymykał oczy, jakby zasypiał, ale nie płakał. Położyłem go spać. Odwrócił się na bok i zasnął" - wyjaśniał oskarżony ojciec. Wszedł do pokoju syna około godziny 12.00-13.00. Szymon leżał na plecach, oczy miał półotwarte. "Próbowałem go reanimować, ale jego oczy pozostały martwe" - dodał śledczym.
- Gdyby dziecku została udzielona pomoc medyczna w sobotę, to dziecko miało szansę na uratowanie życia - powiedział dr hab. Zbigniew Jankowski. - Zapalenie otrzewnej było o niewielkim nasileniu, ale bez pomocy medycznej w stu procentach prowadzi do zgonu.
Do tego dziecko było odwodnione, bo od kilku dni miało biegunkę. Dlatego Szymek zmarł dość szybko. Dlaczego rodzice nie szukali pomocy lekarza? Szpital w Będzinie znajduje się 400 m od ich mieszkania. Szymek miał sińce na twarzy i plecach. Biegli podejrzewają, że dziecko musiało być w przeszłości wielokrotnie i długotrwale maltretowane. - Szymek raczej był smutnym dzieckiem - zeznawała babcia Zenobia. Proces, który toczy się przed katowickim Sądem Okręgowym od września 2013 roku, jest bardzo trudny. - Czy jest możliwe, że oboje rodziców mówią prawdę? - pytał lekarzy prokurator Arkadiusz Jóźwiak.
- To jest najbardziej możliwe - odpowiedział prof. Piotr Czauderna. - Nie wiemy, kto i kiedy zadał ten uraz. Wersja ojca, że uderzyła matka w czwartek bardziej pasowała do sekwencji czasowej. Nie wiemy dokładnie, co stało się w środę. Oczekiwana od wakacji opinia biegłych lekarzy z Gdańska nie rozwiała wszystkich wątpliwości. Kto uderzył, a może bili oboje? Wszystkie te wątpliwości działają na korzyść oskarżonych. Sąd zapowiedział, że na następnej rozprawie ewentualnie uprzedzi strony o możliwości zmiany kwalifikacji prawnej czynu. Co to może oznaczać? Rodzice Szymka są oskarżeni o zabójstwo. Surowszej kwalifikacji już raczej przypisać im nie można.
Spóźnione łzy
Dlaczego Szymon leży wciąż w bezimiennym grobie na cmentarzu komunalnym w Cieszynie? - Nie otrzymałam dotąd żadnego oficjalnego pisma, że w archiwach cmentarza mogę zmienić status tego grobu i wpisać nazwisko dziecka - wyjaśnia Karina Żyłka, kierownik cmentarza. Kto miałby z takim pismem wystąpić? Prokurator, sąd, rodzina?
Nagrobek chłopcu ufundował jeden z miejscowych kamieniarzy. "Chłopczyka z Cieszyna" pokochała cała Polska. - Ciągle jest kochany, bo stale na jego grobie pojawiają się nowe kwiaty i zabawki - dodaje Karina Żyłka. Beata Ch., matka dziecka już raz prosiła sąd o zgodę na wyjazd do Cieszyna. Rok po jej aresztowaniu zapragnęła stanąć przy grobie Szymka. Sąd dał jej taką możliwość, podobnie jak teraz. Wtedy jednak nie pojechała do Cieszyna w obawie przed mediami. Śmiercią chłopczyka i jego porzuceniem w stawie wciąż żyła cała Polska. Jednak myśl, że dotąd nie była na grobie syna - uzasadnia - nie daje jej spokoju w dzień i w nocy.
W czasie tego procesu rodzice Szymona wylali sporo łez. Nie wiadomo tylko, czy były to łzy nad sobą, czy nad swoim zmarłym dzieckiem.