Prof. Dziatkowiak: nie bałem się oddać żony do Szpitala im. JPII
Żona miała chorą zastawkę. Powiedziała: „ty jesteś od spraw kardiologicznych, zdecyduj, czy mam iść na operację”. Bałem się o nią. Co innego wskazania, co innego - 64 lata małżeństwa. Prof. Antoni Dziatkowiak, legenda polskiej kardiochirurgii, opowiada o tym, jak w 1979 roku przeniósł się do Krakowa, by w szpitalu Jana Pawła II tworzyć nowoczesny ośrodek.
Prof. Antoni Dziatkowiak: Jeśli mamy rozmawiać, to chciałbym powiedzieć o podwójnym jubileuszu: Szpital Jana Pawła II obchodzi 100 urodziny; mija też 20 lat od poświęcenia nowej Kliniki Kardiochirurgii przez papieża.
To Pan Profesor w Krakowie tworzył nowoczesną kardiochirurgię, która wpłynęła na transformację Szpitala.
Tak! Z zespołem.
Przyjechał Pan do Krakowa w 1979 r. z Łodzi, gdzie u boku prof. Jana Molla, asystował Pan przy pierwszym w Polsce przeszczepie serca.
Łódź wówczas była wiodącym ośrodkiem kardiochirurgicznym w Polsce. Ja niedługo wcześniej wróciłem ze szkolenia kardiochirurgicznego w światowej sławy ośrodku w Houston, w Stanach Zjednoczonych. W Łodzi dużo operowałem. Po habilitacji wszedłem do tzw. w PRL-u klucza kadr. Zadzwonił rektor Akademii Medycznej w Krakowie, profesor Tadeusz Popiela. Mówi: „Panie docencie, proszę przyjechać. Tworzymy Instytut Kardiologii i Klinikę Kardiochirurgiczną. Chcemy Panu zaproponować kierownictwo”. Przyjechałem.
U prof. Molla był Pan jego zastępcą. Chciał Pan czegoś więcej?
Podjąłem to wyzwanie. Wiedziałem, że nie powinienem tej propozycji odrzucić. Na czerwonej chirurgii przy ul. Kopernika prof. Jan Oszacki pokazuje mi dwie sale operacyjne i mówi: „My tu panu wydzielimy 10 łóżek i dostęp do sal operacyjnych”. Odpowiadam: „Panie rektorze (bo on wcześniej był dwie kadencje rektorem), wy będziecie w nocy operować ostre wyrostki i ropowice, a ja w dzień, na tej samej sali, serce? To się na nowoczesną kardiochirurgię nie nadaje”. Natomiast w Szpitalu im. Doktor Anki (bo tak do 1990 r. nazywał się Szpital Jana Pawła II) było Centrum Torako-Kardiochirurgii - z przewagą szyldu nad treścią. Pojechałem do tego szpitala, patrzę przez okno, widzę wolną przestrzeń i myślę: tu można dobudować skrzydło diagnostyczno - operacyjne. Ale warunki lokalowe dla chorych i załogi, jakie tam zastałem, nie byłyby dzisiaj akceptowane. Wiedziałem jednak, że w Krakowie było to wówczas jedyne miejsce, gdzie można było marzyć o jakimkolwiek postępie inwestycyjnym i o rozwoju kardiochirurgii.
Ten szpital utworzono jeszcze na potrzeby wojsk austro-węgierskich.
Utworzono go w 1917 r. w czasie Wielkiej Wojny. To był lazaret wojskowy, ale też i miejsce izolowania chorych na gruźlicę i tyfus. Miał nazwę: Miejskie Zakłady Sanitarne. Po wojnie szalały w Europie choroby zakaźne, więc utworzenie tego szpitala było ogromnym postępem w ratowaniu dzieci ze szkarlatyną, ostrą chorobą reumatyczną, z gruźliczym zapaleniem opon mózgowo-rdzeniowych oraz dorosłych chorych na gruźlicę płuc i tyfus plamisty. Było tam sporo oddziałów zakaźnych: przeciwgruźliczych, szkarlatynowych, neuroinfekcji i innych. Poza izolacją, leczeniem farmakologicznym i klimatycznym do zwalczenia tych chorób przyczyniły się wdrożone wówczas szczepienia ochronne oraz wprowadzenie leków przeciwbakteryjnych - sulfonamidów, penicyliny i streptomycyny. Wraz malejącą zachorowalnością na choroby zakaźne, oddziały zakaźne przekształcano w oddziały pulmonologiczne. W latach 60. i 70. ubiegłego wieku zmieniła się w Polsce epidemiologia chorób: gwałtownie wzrastała liczba zgonów z powodu chorób układu krążenia, a zwłaszcza pozapalnych wad zastawkowych serca, miażdżycy i zawałów serca. Więc pulmonologiczne oddziały należało przekształcić w kardiologiczne. I tak się stało: w Instytucie Kardiologii Akademii Medycznej, w szpitalu im. dr Anki, utworzono trzy kliniki kardiologiczne.
Nie miał pan przeszkód w organizacji nowych jednostek kardiologicznych?
Oczywiście, że miałem. Każde radykalne zmiany organizacyjne i personalne budzą sprzeciw. Ale w latach osiemdziesiątych przekroczyliśmy zaczarowaną w Polsce granicę tysiąca operacji na otwartym sercu rocznie. W trzech, adoptowanych z pokoi chorych, salach operacyjnych bez klimatyzacji. Dziś nie do pomyślenia.
Dlaczego?
Dziś każda sala operacyjna w Polsce musi być, zgodnie z unijnymi standardami, klimatyzowana i idealnie jałowa. W powietrzu sali operacyjnej nie może być ani jednej bakterii, grzybów i wirusów. Bardzo droga i skomplikowana klimatyzacja tłoczy z sufitu strumień jałowego powietrza na pole operacyjne, a to „stare” z drobnoustrojami powietrze wydmuchuje na skraj posadzki i wysysa na zewnątrz. Co godzinę pobiera się próbki i gdy w powietrzu znajdą się bakterie, to zaraz taka sala musi być zamknięta. A wtedy, w latach 80.? Wtedy okna się otwierało, żeby był dopływ świeżego powietrza. A w otaczającym nas powietrzu zawsze są grzyby, bakterie i wirusy. My, w naszym klimacie, się uodporniliśmy na te drobnoustroje. Operowaliśmy chorych z otwarciem klatki piersiowej, a w sali operacyjnej nie było klimatyzacji i chorzy zdrowieli, bo mieli nabytą odporność. Ale niestety, zdarzały się ropienia ran pooperacyjnych. Na całym świecie tak było i nadal jest. Bowiem operowany chory jest rezerwuarem własnych bakterii, które mogą stać się chorobotwórcze.
Nie warto wspominać, ale nie mieliśmy nowoczesnej aparatury do znieczulenia, monitorów, aparatów do krążenia pozaustrojowego. W PRL-u i w stanie wojennym były wielkie braki w każdej dziedzinie. Moja córka Wanda Jarosik, która też jest lekarzem, po dwuletnim szkoleniu w kardiochirurgii w Holandii wdrożyła w Krakowie nowy system i metodę krążenia pozaustrojowego. Brakujące urządzenia i sprzęt przywoziliśmy jako dary od przyjaciół z klinik z Europy Zachodniej.
Jakie operacje wówczas wykonywaliście?
Operowaliśmy głównie pozapalne wady zastawkowe, wrodzone wady serca i tętniaki dużych tętnic, przede wszystkim aorty piersiowej i brzusznej. Choroby wieńcowej jeszcze wtedy się nie operowało, bo nie mieliśmy angioskopów, czyli sprzętu Rtg do kontrastowego filmowania tętnic wieńcowych. Obecnie zwężoną tętnicę poszerzamy, cewnikiem z balonikiem, co nazywa się angioplastyką, po czym wprowadzamy stent (metalową sprężynkę), który „podpiera” rozfragmentowane zwapniałe blaszki miażdżycowe w miejscu poszerzenia tętnicy wieńcowej. Jeżeli tętnice wieńcowe są niedrożne w kilku miejscach, to operujemy i zakładamy by-passy, czyli takie „objazdy” omijające niedrożny odcinek tętnic. Fachowo nazywamy je pomostami aortalno-wieńcowymi; pobieramy żyłę z podudzia i zespalamy z drożną obwodowo za zatkaniem tętnicą i łączymy z otworkami w aorcie wstępującej. Ale to już jest era angioskopów, które pojawiły się dopiero w drugiej połowie lat 80.
Dawniej, gdy chory przyjeżdżał do szpitala z zawałem, co się z nim działo?
Kładło się go do łóżka na internie, najczęściej na korytarzu na dostawce, bo szpitale w Polsce były przewlekle przepełnione. Jeżeli pacjent miał szczęście i w przebiegu zawału nie wystąpiły niebezpieczne dla życia komorowe zaburzenia rytmu, lub ostra niewydolność lewej komory albo pęknięcie serca w miejscu martwicy - to przeżywał. Wówczas zawały mogliśmy leczyć tylko zachowawczo. W latach 60. i 70. śmiertelność szpitalna u pacjentów z zawałem serca - to znaczy wśród tych, którzy zdążyli dojechać do szpitala i trafić na oddział - wynosiła 30 procent. A dzisiaj, niech pani zgadnie, ile?
Akurat to wiem. Trzy procent.
Tak. 10 razy mniej! Jeśli pacjent poczuje za mostkiem silny ból promieniujący do żuchwy - a wie, że cierpi na chorobę wieńcową - i nitrogliceryna nie pomaga, i w ciągu „złotej godziny” dojedzie do szpitala, to tam już czeka na niego osiem angioskopów oraz zespoły doświadczonych kardiologów. Pacjent natychmiast trafia na stół do koronarografii. Lekarze znajdą zamykający tętnicę skrzep, usuną go, poszerzą miejsce zwężenia, założą stent i do zawału nie dochodzi. Pacjent otrzymuje leki przeciwzakrzepowe, następnego dnia wychodzi do domu i wraca do pracy. Bo zawał się nie dokonał. I to jest, społecznie nieuświadamiany, gigantyczny sukces krakowskiej kardiologii i kardiochirurgii. Że w ciągu tych 30 lat śmiertelność w stanach zawałowych zmalała dziesięciokrotnie.
W 1988 roku w Krakowie wykonaliście pierwszy przeszczep serca
U 47-letniego pacjenta. 13 lat żył z nowym sercem. Do 2001 roku, gdy przeszedłem na emeryturę, przeprowadziliśmy ponad 500 transplantacji serca. Jeden pacjent żył z obcym sercem 24 lata. Operowaliśmy coraz więcej chorych, bo takie były potrzeby. W starym poszkarlatynowym pawilonie było coraz ciaśniej. Przekonaliśmy władze miasta, że musimy dobudować skrzydło diagnostyczno-operacyjne. Początkowo to miał być mały, parterowy budynek. I doraźnie by nam to wystarczyło, ale trzeba myśleć perspektywicznie, na 50 i więcej lat do przodu. Dzisiaj w 100-lecie naszego szpitala zdajemy sobie sprawę z obiektywnych ograniczeń perspektywicznego myślenia i działania naszych antenatów w planowaniu inwestycyjnym. Więc powiększyliśmy ten projekt budowlany do przewidywanych oczekiwań przyszłych pokoleń - udało się powiększyć projekt dziesięciokrotnie. Powstał projekt techniczny 7-kondygnacyjnego gmachu o kubaturze 60 tys. metrów sześciennych. Ale w 1989 roku - kiedy na budowie koparki już wykopały ogromną dziurę w ziemi i postawiono fundamenty, z powodu braku pieniędzy wstrzymano budowę. Dramat! Zbliża sie zima i mrozy, ławy fundamentowe rozsadzi lód i wykop się zapadnie. Co by pani zrobiła?
Prawdopodobnie bym się poddała.
Więc z inżynierem Karolem Paluchem, któremu wcześniej wszczepiłem sztuczną zastawkę aortalną, stwierdziliśmy, że się nie poddamy. We czworo, z naszymi żonami, postanowiliśmy utworzyć fundację rozwoju kardiochirurgii Cor Aegrum - Chore Serce. Ale co nam z fundacji, jeśli nie mamy mocnych sojuszników? Poszedłem więc do ks. kard. Franciszka Macharskiego, który był częstym gościem w naszej klinice; odwiedzał tu operowanych biskupów, księży, zakonników, swoich podopiecznych. Pomógł nam. Do obsługi fundacji sąd przydzielił Bank Przemysłowo-Handlowy. Poszedłem do prezesa jego krakowskiego oddziału. Wytłumaczyłem, że chodzi o ratowanie ludzkiego życia. Po tygodniu otrzymaliśmy konto, a na koncie 250 milionów ówczesnych złotych, które wpłacił ten bank. Wówczas było to mnóstwo pieniędzy. Skrzydła nam urosły, zaczęliśmy chodzić po różnych instytucjach, przedsiębiorstwach i prosić o finansowe wsparcie.
Osobiście Pan to robił?
Z inżynierem Karolem Paluchem, jak dwaj jałmużnicy. Codziennie między 7.30 a 9 rano byliśmy na rozmowach. Wracałem do szpitala wprost na operacje. Jak już ludzie widzieli, że budowa ruszyła i szkielet gmachu rośnie, to chętniej wpłacali pieniądze. Nie tylko zresztą pieniądze. Udałem się na przykład do dyrektora Huty z prośbą o wsparcie, a on odpowiada mi: „Ja pieniędzy panu nie mogę dać, bo by mnie załoga na taczce wywiozła. Ale mogę za to dać Panu beton, stal zbrojeniową i inne kątowniki”.
Mimo tych postępów w 1993 roku końca budowy nie było widać. Ale dowiedziałem się, że w czerwcu 1997 r. we Wrocławiu odbędzie się VIII Kongres Eucharystyczny. I, że zgodnie z pragmatyką Watykanu, kongres zamyka papież. Ta wiadomość mnie ucieszyła, bo już wcześniej w 1990 r. szpital zmienił patrona na Jana Pawła II. Rozmawiałem z metropolitą wrocławskim ks. kard. Henrykiem Gulbinowiczem i z naszym ks. kard. Franciszkiem Macharskim, że będzie okazja, żeby zaprosić papieża do Krakowa, by odwiedził szpital swego imienia i poświęcił nową klinikę kardiochirurgii. Gdy ta informacja dotarła do wojewody Jerzego Millera, to co miesiąc przyjeżdżał do szpitala na budowę i rygorystycznie egzekwował wykonawstwo. Udało się! Dzięki temu przyśpieszyliśmy budowę i uruchomienie nowej kliniki co najmniej o kilka lat. 9 czerwca 1997 r. papież Jan Paweł II poświęcił nową Klinikę Kardiochirurgii.
Od 1997 roku przewinęło się przez nową kardiochirurgię wielu pacjentów?
Przez 22 lata nieprzerwanej działalności przeprowadziliśmy w klinice kardiochirurgii ponad 30 tysięcy operacji. Dziś Szpital ma 10 supernowoczesnych sal operacyjnych, które są obiektem podziwu gości z całej Europy. Osobiście dwa razy, mając zatkane tętnice biodrową i udową, poddałem się w tym szpitalu zabiegowi udrożnienia i stentowania.
Miara zaufania?
Tak. Ale największą miarą zaufania do tego szpitala jest to, że niedawno namówiłem swoją żonę Hannę na operację serca: wszczepiono jej aortalną zastawkę biologiczną w serce metodą zwaną TAVI (tę mini inwazyjną metodę implantacji zastawek biologicznych serca po raz pierwszy w Europie wprowadzili, kilka lat temu, nasi specjaliści: prof. Jerzy Sadowski i prof. Dariusz Dudek, a kontynuuje prof. Bogusław Kapelak).
Widzi pani, w jakiej moja żona jest formie?
Dobrej.
A zabieg odbył się zaledwie miesiąc temu. Przed nim już nie mogła chodzić, takie miała duszności.
Żona, profesor medycyny, bała się tej operacji?
Bała się, ale jeszcze bardziej bałem się ja. I większą czułem odpowiedzialność. Bo żona powiedziała mi: „zrobię tak, jak ty mi doradzisz, bo ty się na kardiologicznych rzeczach lepiej znasz”.
Wahał się Pan, co jej doradzić?
Nie było to proste. Światowe standardy wskazań do operacji są ustalone, ale emocje i wzajemne relacje po 64 latach małżeństwa, to zupełnie coś innego. A gdyby odeszła? Bo w medycynie nie ma stuprocentowej pewności! Zostałbym sam! Czy mógłbym to sobie wybaczyć?
Był Pan przy operacji?
Nie na sali operacyjnej, żeby nie peszyć kolegów. Ale patrzyłem przez szybę sali hybrydowej i czuwałem. Łudziłem się, że gdyby coś poszło nie tak, to mógłbym jakoś poradzić. Aczkolwiek nie było takiej konieczności, bo oni (w tym zespole był prof. Andrzej Gackowski, dr Jarosław Trębacz i dr Robert Sobczyński) są lepsi ode mnie.