Twiter to narzędzie jednostronne. Dlatego tak bardzo podoba się politykom. A przy okazji pozwala im zachować przekonanie, że są w centrum świata - tłumaczy medioznawca prof. Wiesław Godzic.
Politycy pokochali Twitter. Można nawet powiedzieć, że to narzędzie stało się dla nich ważną, polityczną bronią. Pan też obserwuje to zjawisko?
Obserwuję. Mam konto na Twitterze i śledzę wpisy różnych osób, także polityków i dziennikarzy. Podglądam, na przykład, Radosława Sikorskiego i Tomasza Lisa. Nie dlatego że ich tweety są najlepsze, tylko dlatego że są najbardziej wyraziste. Specyfika Twittera to krótko, szybko, wyraziście. A my żyjemy w czasach kultury krótkich impulsów. Męczą nas więc długie wypowiedzi. Nie potrafimy już słuchać. Nie lubimy pytać. I niestety, nie potrafimy też w precyzyjny sposób mówić. Jeśli już mówimy, to często bajdurzymy. Więc te 140 znaków, których nie można przekroczyć na Twitterze, z jednej strony nas dyscyplinuje. Ale z drugiej działa ahumanistycznie. Bo przy takiej liczbie znaków nie można przedstawić zagadnienia, używając słów: tak... ale. Prawdziwe komunikowanie polega jednak na widzeniu tematu z różnych stron. Tymczasem na Twitterze nie ma na to miejsca. Jest to więc narzędzie oczywiste i jednostronne, a tym samym groźne.
W tych 140 znakach też może się pojawić bajdurzenie.
To są raczej banały. I jest ich niemało. Co mnie obchodzi składanie życzeń z okazji Dnia Kobiet przez jednego z dziennikarzy? To właśnie banał. Albo że świeci słońce, jest pięknie i ktoś się opala. I co z tego? - pytam. Twitter powinien być zarezerwowany dla prawdziwych newsów.
Są politycy, którzy właściwie ograniczają się tylko do wypowiedzi na Twitterze. Prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump w ten sposób komunikuje się najchętniej. Prezydent Andrzej Duda w mniejszym stopniu, ale również „ćwierka”. Nie zawsze szczęśliwie. Zwłaszcza kiedy rozmawia z nastolatkami o wdzięcznych nickach „dzika foczka” czy mniej wdzięcznych - „ruchadło leśne”. Dlaczego politycy siedzą na Twitterze?
Bo są leniwi i sądzą, że dzięki temu przypodobają się także młodym. Mogą mówić krótko i robić to bez większego wysiłku. Ale trzeba uważać na to, kto nas obserwuje, komu odpisujemy. Bo historię z „ruchadłem leśnym” media boleśnie wykorzystały. Polityk powinien pamiętać o zasadzie - pokaż mi swoich przyjaciół, pokaż mi, kogo śledzisz, a powiem ci, kim jesteś. Ale politycy są tak czasami podekscytowani wpisami, że nie zwracają na to uwagi.
A może polityk myśli - po co mam ściskać setki dłoni, skoro mogę teraz ściskać swój smartfon? To tani i szybki sposób na promocję.
Bezpośredni i może od razu zachęcić miliony. Ale to sposób, który bierze się z przekonania - oto ja jestem w centrum świata. I to mój sposób na prowadzenie polityki otwartości. Być może minął już czas, kiedy politycy spotykali się przy okrągłym stole i debatowali. Obecnie rzeczywiście wymieniają się, czy nawet przerzucają tylko tweetami. Ale to przykre. Bo ginie sztuka konwersacji twarzą w twarz. Z wielu badań wynika, że większość młodych ludzi nie umie i nie chce rozmawiać ze swoimi przeciwnikami, adwersarzami twarzą w twarz. Twitter jest dla nich zasłoną dymną. Dla polityka dzisiaj taki krótki wpis to klasyczny shake hands. Ale niebezpieczny, bo prowadzi do infantylizacji. Można się śmiać z tych bzdur, które czasami wypisują, obśmiewać tę gonitwę za lajkami. Poza tym tweety nas już zalewają, mimo że żyją przez chwilę i za moment blakną.
Mimo to potęga tweeta w polityce nie słabnie.
Jest jeszcze jedna ważna rola tweetów, widoczna w walce politycznej. To dotyczy zarówno umawiania się na imprezy, wiece, spotkania, jak i wyrażania swojej postawy wobec zagadnienia. #yesfortusk wskazuje na grupę sympatyków Tuska. Gdy śledzimy ten wątek, to wyraźnie widać cechy kultury partycypowania-uczestnictwa: kto za Tuskiem, kto przeciwko. Już nie jest tak, że ktoś coś robi za nas/dla nas, a my przypatrujemy się i lękliwie wchodzimy w zagadnienie. Wprost przeciwnie: polityka i kultura to my, każdy z nas, kto zada sobie trud tweetowania. Tygodnik „Time”, umieszczając przed laty lustrzaną folię na pierwszej stronie, potwierdził, że YOU jest najważniejszy i rządzi. Minęło trochę lat i moja rozedrgana (i płynna - rzecz jasna) świadomość wizualna podrzuca pomysł wyborczy: zmierzmy się na tweety. Kto ma więcej ciekawych, ten wygrywa. Tylko kto to bezstronnie oceni?
Niektórzy próbują ośmieszać tych ćwierkających, poprzez ćwierkanie. Wracam jeszcze do prezydenta Trumpa, który poinformował, jakżeby inaczej, na Twitterze, iż był w kampanii podsłuchiwany przez byłego prezydenta Baracka Obamę. Strollował go pisarz Stephen King, żartując: „Trump powinien wiedzieć: Obama nigdy nie opuścił Białego Domu. Jest w szafie! I ma nożyczki!”. Albo inny jego tweet: „Obama podsłuchiwał Trumpa osobiście, a Michelle stała wtedy na czatach. To smutne”.
Te żarty są konieczne, bo to one tak naprawdę pokazują miałkość tych informacji, tych niby ważnych newsów jeszcze ważniejszych osób. Ale ja widziałbym pewne miejsce dla Twittera, gdzie te wpisy mogłyby odgrywać niebagatelną rolę. A sam twitting miałby do zrobienia coś konkretnego i ważnego. Mieliśmy już zresztą przykłady. Dwie minuty po trzęsieniu ziemi w Japonii to tweetujący wskazywali bezpieczne miejsca, gdzie można się było schronić. To rola nie do przecenienia. Wcześniej podobną rolę podczas konfliktu bałkańskiego odgrywał Facebook.
Ostatnio polityk Jacek Saryusz-Wolski, który był w centrum uwagi, unikał mediów. Ale nie Twittera. Jeden z jego wpisów: „Wysiadam z Platformy na przystanku Polska” rozpalał emocje. Ale dowiódł, jak skutecznie można tym narzędziem manipulować, czyli - mówię, co chcę.
Przypomnę słowa McLuhana, że forma danego medium kształtuje treść danego medium. Wydaje mi się, że Saryusz-Wolski tego, co zatweetował, nie powiedziałby, gdyby miał stanąć przed dziennikarzami i przed kamerami. Gdyby musiał spojrzeć w światła kamer, jego grymas twarzy, ruchy ciała zdradzałyby go. I może by popłynął w słowach, mówiąc kolokwialnie. Przecież widzieliśmy, jak dziennikarze przyłapali go w windzie. Wtedy mówił jedynie: no comments. Ale łatwo nie było. A za tweetem można się schować. To jednak jest przygnębiające. I niebezpieczne. Bo możemy się już całkiem oduczyć komunikacji twarzą w twarz i przyjmiemy zasadę, że napisanie jednego zdania załatwi sprawę wielomiesięcznych negocjacji. Wówczas nasza kultura po prostu by spsiała.
To polityczne narzędzie, ale też narzędzie, które niczego nie zapomina. Jest kopalnią kuriozalnych wypowiedzi. Ot, jak choćby tej posła Dominika Tarczyńskiego z PiS, który miał swoje pięć minut sławy, kiedy do Lecha Wałęsy napisał: „Zapraszam Cię na solo, bydlaku”. Myśl się wyrwała jak serce z plecaka.
No właśnie, bo inaczej się mówi, kiedy ma się człowieka przed sobą. I trzeba mu to powiedzieć prosto w oczy. Wtedy już tak łatwo nie jest. Nie czujemy się raczej zwolnieni z bycia grzecznym i eleganckim. Inaczej, kiedy piszemy jedno zdanie. W rozmowie na żywo pewnie nie byłoby tego bydlaka. Ale jak się czuje izolację, to bydlak nam się sam wpycha. Ta szybkość, jaką wymusza na nas Twitter, powoduje, że nie zastanawiamy się nad tym, co odpowiedzieć, co napisać. Dostajemy tweeta, zagrają emocje, a my natychmiast odpowiadamy. Zanika sztuka dyplomacji. A to zabójcze w polityce. Przecież do tej pory radziliśmy politykom: przeczytaj wiadomość, prześpij się z nią, pogadaj o niej i wtedy odpowiedz. Ta szybkość może doprowadzić nawet do jakiegoś konfliktu. Czy można wypowiedzieć wojnę przez Twitter? Nie wiem. Ale jesteśmy krok od tego, żeby wzniecać niepokoje i agresywne zachowania. W każdym razie tu może być początek. Ktoś czegoś nie doczyta, ktoś nie zrozumie jakiegoś słowa. I wystarczy. Czasami można odnieść wrażenie, że ta ćwierkająca usługa internetowa nami rządzi.
Twitter istnieje 11 rok i przez ten czas dorobiliśmy się prawdziwego śmietnika informacyjnego.
Posprzątać tego nie można. Słusznie pani zauważyła, że to już na zawsze zostaje. Pytanie jest inne - jak to zrobić, żeby na Twitterze zamieszczano naprawdę istotne i ważne newsy, a nie jakieś bzdury? Oczywiście są ludzie, którzy mają sposoby na przebieranie w tych śmieciach i znajdują jakieś perełki. Ale coraz mniej chętnie chce się szukać. Bo to pędzi z zawrotną prędkością, i to przeciwko nam, a nie dla nas.
Moje ogromne zdziwienie wywołała informacja, że w 2016 roku najczęściej udostępnianym tweetem na świecie był wpis... „Limonada”, czyli lemoniada. Niemal natychmiast polubiło to milion osób. O co chodzi?
O świadomość bycia razem? Ale to tylko pozór, że tworzy się jakąś grupę, rodzinę na Twitterze. Bo każdy tu jednak gra na siebie. Broni własnej bramki. Jest zupełnie osobny. Mną wstrząsnęła inna informacja - że w każdej sekundzie powstaje około 400 tweetów na świecie. Jeszcze trochę, a nas to naprawdę zaleje. I już wtedy na pewno będzie trudno odcedzić to, co ważne, od tego, co jest bzdurą.