Prof. Jan Poleszczuk: Chwalmy się swoimi sukcesami, bo nikt tego za nas nie zrobi
Gdy słyszę od dawnych kolegów pytanie z podtekstem: „ A co tam w Białymstoku słychać?”, to mam kilka odpowiedzi, które pokazują im, że są ignorantami, że nie wiedzą co się u nas dzieje, że myślą stereotypami, a mimo to wypowiadają się na nasz temat - mówi prof. Jan Poleszczuk.
Czym dla Pana jest sukces?
Prof. Jan Poleszczuk: Z sukcesem jest podobnie jak ze szczęściem. Wszyscy go pragną, choć nie wiedzą czym jest. A jak już osiągną to, co miało dać szczęście, to się często zastanawiają, czy warto było. Zdarza się, że dochodzą do wniosku, że nie było warto. Bowiem sukces ma swoją cenę.
To co jest, a co nie jest sukcesem.
Musi on być wynikiem jakiejś zasługi, pracy, wyrzeczeń. Jak coś komuś przyszło ot tak, z przypadku, to wielkiego podziwu raczej nie wzbudzi. Z drugiej strony trzeba mieć odrobinę talentu, bo jak się go nie ma, to się sukcesu nie odniesie. Musi być też wymarzony, ma zaspokajać głębokie potrzeby. Proszę też zwrócić uwagę, że o sukcesie mówimy najczęściej z perspektywy efektu skończonego. Jest takie nawet piękne przysłowie: Nie chwal dnia przed zachodem słońca. Bo zawsze coś się może zdarzyć, że te wszystkie fajne rzeczy zdobyte do tej pory, nagle mogą okazać się nic nie warte.
To jak w tym kontekście wygląda Białystok? To miasto sukcesu?
Jeśli popatrzymy na Białystok w dłuższej perspektywie, to jest to miasto sukcesu, choć na sukces wcale nie było skazane. Stolicy Podlasia mogło nie być. II wojna światowa przyniosła potworne zniszczenia. Nie tylko infrastrukturalne, ale też kulturowe, demograficzne. Niewiele brakowało, by miasto przestało istnieć. Natomiast w czasach odbudowy powojennej Białystok stał się miejscem migracji z regionu. Bo z Podlasia można było wyjechać albo do Ameryki, albo właśnie do Białegostoku. Cała reszta była nieatrakcyjna. Można o tym mieście powiedzieć, że wszyscy tu są swoi, bo wszyscy są obcy. Białystok stał się takim środkiem ciężkości, skupiającym na sobie uwagę. Rozbudowała się infrastruktura. Minęło kilkadziesiąt lat i w ciągu ostatnich 15 lat zaczęto inwestować w infrastrukturę kulturową: teatry, muzea. Teraz być może otwiera się jeszcze nowa droga. Dziś już nie trzeba się industrializować przez brudne przemysły. Można przez technologię, naukę, rozwój myśli. Jeśli Białystok staje się dostępny komunikacyjnie, to nic nie stoi na przeszkodzie, by ten potencjał, który tu jest zaczął procentować.
Czyli nie trzeba wyjeżdżać z Podlaskiego, żeby odnieść sukces?
Jeśli Pani chciałaby zostać astronautą, to oczywiście trzeba pojechać do Ameryki. Tu wszystko zależy od tego, jakie są indywidualne ambicje. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Natomiast powiedzmy sobie otwarcie: nie ma obiektywnej miary sukcesu. Dla jednych może to być szczęśliwe życie, a nie wielkie pieniądze, sukces, który wszystkich oślepi swoim blaskiem i wzbudzi zazdrość. Wiemy dokładnie, że na sukces nakładane są jeszcze inne warunki: żeby był uczciwy, był zasługą moją, był elementem rywalizacji, ale nie takiej, że wszyscy biegniemy jak szczury. I to jest bardzo ważna cecha naszego regionu, że nie spolaryzował się społecznie na enklawę bogactwa i enklawę nędzy. Nie ma w Białymstoku kontrastów miedzy dzielnicami biedy, a bogaczy. To oznacza, że miasto rozwijało się w miarę równomiernie.
Może dlatego w rankingach jakości życia Białystok jest zwykle w czołówkach.
Parę lat temu było przepiękne hasło elitarnego klubu ludzi bogatych: podziel się swoim sukcesem. Ludzie obserwują osoby, którym udaje się odnieść sukces. Podziwiają ich, trochę im zazdroszczą, ale nie jest to zawiść (pomijam sytuacje, które są pokłosiem podejrzeń o nielegalną działalność). Zresztą ta lekka zazdrość jest bardziej pozytywna społecznie, trochę napędza do działania. Jeśli ta rozbieżność przekroczy granicę, społeczność traci spójność. Niektórzy czują się oszukani, wykluczeni. I to jest najgorsze co może spotkać lokalną społeczność. Tego nie ma w naszym regionie.
To nasz sukces?
Na pewno.
Jakie są Pana pierwsze skojarzenia po połączeniu słów Białystok i sukces?
Muszę się przyznać, że tutaj odzywa się moje skrzywienie zawodowe. Socjolog nigdy nie myśli w kategoriach indywidualnych wydarzeń czy ludzi. Myśli o procesach. Z indywidualnymi przypadkami jest tak, że jutro oceny mogą się zmienić. Pewne procesy są za to nieodwracalne, pozostawiają ślad.
Na przykład
Już od kilku lat prowadzę działalność akademicką. Jej częścią jest promowanie doktorów. Zapraszamy do Białegostoku przedstawicieli nauki z całego kraju. I uderzył mnie bardzo charakterystyczny zwrot: otóż pierwszą rzeczą, którą mówią po przyjeździe: a ja to w Białymstoku byłem 20 lat temu. To jak to? Przez 20 lat nie było okazji, żeby tu przyjechać? Dlaczego? A to dlatego, że teraz właśnie rozwija się ta infrastruktura naukowa, jest coraz więcej konferencji, kwitnie życie akademickie. I jak oni tak patrzą na ten Białystok to są zdziwieni standardem infrastruktury miejskiej, nowoczesnością, wystrojem wnętrz. Przykład? Można spędzić miły wieczór w restauracji, która mogłaby być w każdym wielkim mieście europejskim. Tylko jak wyjrzy przez okno i zobaczy Rynek Kościuszki to wie, że jest w Białymstoku. Inaczej nie mógłby się zorientować.
Czyli aż tak zmieniliśmy się na lepsze?
Ludzie są naprawdę zdziwieni tym, że w ciągu 20 lat tak dużo się zmieniło. Natomiast jest też pewna pięta achillesowa naszej polityki. Otóż my się nie chwalimy swoimi sukcesami, a nas nie będą chwalić, bo właśnie nie wiedzą. I proszę zwrócić uwagę jak to działa. Nie ma idealnych społeczności. W każdej znajdą się dewianci, chuligani. Jak się w Białymstoku coś takiego trafi, to już w Warszawie i okolicy mówi się o symptomie głębokiej choroby. Jak coś takiego się zdarzy tam, to mówi się, że to chuligański wybryk. W Polsce centralnej i każdej innej każdy ma swój Białystok, (nawiązanie do słów Jacka Żakowskiego - przyp. red.), tyle że w swojej głowie. A to nie jest ten Białystok, w którym my żyjemy. I to trzeba pokazać. Inaczej nas nie docenią.
Czyli zaczynamy się chwalić miastem, regionem?
Tylko żebyśmy z tym nie przesadzili oczywiście. Nasz sukces trzeba mierzyć naszą miarą. Ważne jest z kim się gra. Jeżeli będziemy mówili o własnym sukcesie i porównywali się z Warszawą, to może być różnie.
A jak Pan chwali się Białymstokiem?
Chwalę się bardzo prostymi rzeczami. Idę na spacer z moimi gośćmi i nie muszę nic mówić. Oni sami, idąc przez Rynek Kościuszki, przez miasto, chłonąc nastrój, pogodę, dźwięki, klimaty, są zadowoleni. A wtedy nie trzeba się chwalić.
A można się chwalić Jagiellonią, Zenkiem Martyniukiem, naszymi obiektami jak opera, czy kampus?
Nie tylko można, ale wręcz trzeba. Przy czym warto zastanowić się, w jakim kontekście chcemy to pokazywać. Weźmy Jagiellonię. Jestem kibicem bardziej telewizyjnym. Ale jak sobie popatrzę, co się dzieje na tym stadionie dziś, to po prostu jestem zdumiony. To jest święto, to jest feta, to są śpiewy. Oczywiście był okres burd, ale teraz mamy zupełnie inny świat. To, że Jagiellonia jest teraz na podium i ma szansę na mistrzostwo Polski to fajnie, ale trzeba pokazać czym Jagiellonia jest dla naszego miasta, dla kibiców. Zresztą proszę przypomnieć sobie wielką fetę na placu Uniwersyteckim, kiedy białostocka drużyna znalazła się w czołówce ekstraklasy. Było głośno, ale fajnie. Następnego dnia włączam telewizor i co widzę? Poznań, wraki podpalonych samochodów itp. Oni też świętowali sukces w ekstraklasie. Ta sama nagroda, niby ten sam biznes, ale całkiem inny sposób świętowania.
Jest osoba związana z naszym regionem, która zrobiła na Panu szczególne wrażenie w ostatnich latach?
Ponieważ jestem melomanem, to zawsze interesowała mnie muzyka poważna. Dlatego w kategoriach ogólnych to, co ma do zaproponowania Opera i Filharmonia Podlaska to wspaniała rzecz. Natomiast z osób, które są bardzo ważne to oczywiście Jerzy Maksymiuk. To postać nie tylko w sensie muzycznym, ale takim osobowościowym niezwykła. Pewnie gdyby rozmawiała Pani z przedstawicielem biznesu czy innej dziedziny, to pewnie wymieniliby swoich liderów.
UwB też jest sukcesem tego regionu?
Tak. Ten uniwersytet powstał w 1968 roku jako filia Uniwersytetu Warszawskiego. Był niewątpliwie zasilony najlepszą kadrą. Później się usamodzielnił, dając zaspokojenie potrzeb elitotwórczych. Proszę zwrócić uwagę , że politechnika to głównie kadry inżynieryjne, uczelnia medyczna to także wyspecjalizowany rynek, natomiast nie było w regionie dużej placówki kształcącej filologów, pedagogów, ekonomistów. Była więc potrzebna i do dziś funkcjonuje. Patrząc na różne rankingi jesteśmy wagi średniej wśród uniwersytetów.
Czy w osiąganiu sukcesów przeszkadzają nam nasze podlaskie kompleksy: Polska B, prowincja?
Takich kompleksów nie mam. Pochodzę z tego regionu, ale większość swojego życia spędziłem w Warszawie. Od kiedy zamieszkałem tutaj, to dwie rzeczy mnie ożywiają. Pierwsza, o którą mogę się pokłócić z moimi dawnymi kolegami, to takie pytanie z podtekstem: a co tam o Białymstoku słychać? Ja wtedy mam przygotowanych kilka odpowiedzi, które pokazują im, że są ignorantami, że nie wiedzą co się u nas dzieje, że myślą stereotypami, a mimo to wypowiadają się na nasz temat.
Wywyższają się?
To raczej jest taka manifestacja ignorancji. Natomiast jest coś innego. To my mamy w sobie taką skłonność do tego, by przejmować rolę Polski B, Polski prowincjonalnej. Bardzo łatwo się wycofujemy, nie podejmujemy polemiki, żeby nie narazić się na śmieszność itd. Niektórzy ludzie po prostu wycofują się, gdy ktoś ich zaatakuje. Z jednej strony to cecha pozytywna, że nie jesteśmy agresywni, z drugiej powoduje, że utrzymują się stereotypy. To dla mnie było wprost niezwykle, że dobrze wykształcony człowiek, w miarę rozeznany w świecie, jak stracił na chwilę kontrolę, to wyszło mu, że każdy ma swój Białystok. To właśnie wychodzi w sytuacjach, kiedy się człowiek zapomni, kiedy mu słoma z butów wyjdzie tak na dobrą sprawę. Z tym powinniśmy walczyć.
Prof. Jan Poleszczuk, dyrektor Instytutu Socjologii i Kognitywistyki, kierownik Zakładu Metodologii Badań Społecznych i Statystyki Uniwersytetu w Białymstoku.