Prof. Joanna Zajkowska: U niektórych koronawirus niesie za sobą burzę immunologiczną. Nie jesteśmy w stanie jej wyhamować
Jak bardzo koronawirus zaskoczył naukowców i czy czeka nas druga fala zakażeń? Profesor Joanna Zajkowska z Kliniki Chorób Zakaźnych i Neuroinfekcji Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku, podlaski wojewódzki konsultant do spraw epidemiologii, mówi o przebiegłej naturze wirusa i jego mutacjach.
Jaką naturę ma koronawirus? Bo emocjonalnie jest obojętny.
Bardzo ekspansywną. Na pewno bardzo szybko się rozpowszechnia. Znalazł sobie miejsce w górnych drogach oddechowych, naszych nozdrzach, znajduje się u osoby zakażonej w wydychanym powietrzu w trakcie kichania, kaszlu. Przy bliskim kontakcie łatwo zakaża kolejne osoby.
I chyba przez to jest perfidnie inteligentny. Bo to nie tylko chodzi o odległość, ale także o to, co wirus pozostawia na przedmiotach. W zależności od tego, z czego są wykonane, to czas przeżycia koronawirusa może dochodzić do kilku dni.
Najdłużej ma się dobrze na plastiku. Ale nie zakazimy się nim dotykając takich przedmiotów. Nastąpi to dopiero, gdy nieumytą ręką dotkniemy do twarzy, potrzemy w okolicach nozdrzy czy spojówki. W takich przypadkach nasza twarz staje się swoistymi wrotami zakażenia.
To chyba już jest powszechna wiedza, którą większość z nas sobie przyswoiła. A jak bardzo w ciągu tych dwóch miesięcy, od kiedy nastąpiła eksplozja epidemii w Wuhan, zmieniło się spojrzenie naukowców na wirusa?
Wiemy, że w większości przypadków reakcja odpornościowa jest prawidłowa. Reagujemy bezobjawowo, czyli nasza immunologia radzi sobie z eliminacją wirusa w taki sposób, że tego nawet nie odczuwamy. W pewnej grupie przypadków pojawiają się jednak takie objawy jak gorączka, kaszel. Tym samym włączają się nasze mechanizmy obronne. Natomiast w kilku czy kilkunastu przypadkach rozwija się tzw. przegrzanie układu immunologicznego. To jest przyczyną niewydolności wielonarządowej i zgonów pacjentów. Ten mechanizm, którego nie jesteśmy w stanie wyhamować, tzw. burza immunologiczna, nadal pozostaje dla nas nieznany. W przeszłości był on czasami obserwowany po infekcjach wirusowych w postaci tzw. zespołu hemfagocytarnego. Natomiast teraz wpisany jest w przebieg bardzo ciężkich przypadków COVID-u.
Czy w jego przypadku mamy powtórkę ze słynnej hiszpanki, grypy sprzed stu lat, w czasie której osoby zaatakowane wytwarzały zbyt silną reakcję obronną? Do chodziło do tego, że system odpornościowy stawał się bezbronny. Tym między innymi tłumaczono tak dużą liczbę zgonów wśród osób młodych, w średnim wieku. Gdy przejrzymy dane, które teraz spływają z takich krajów jak Australia, Nowa Zelandia, czy nawet ostatnio Rosja, to okazuje się, że nawet jedna piąta zakażonych to osoby do 30. roku życia.
Trudno powiedzieć, z czego to wynika. Być może osoby młode częściej się spotykają i tym samym bardziej narażone są na zakażenie. Seniorzy mimo wszystko są bardziej wycofani z życia społecznego, a przez to mniej eksponują się na kontakt z wirusem. To osoby młode podróżują, wracają z zagranicy, gromadziły się na stadionach podczas rozgrywek piłkarskich. Być może to jest ten czynnik, który spowodował, że w tej grupie wiekowej mamy tak duży odsetek osób zakażonych. Myślę, że dopiero badania retrospektywne pozwolą nam wyciągnąć bardziej jednoznaczne wnioski.
Włoscy naukowcy prowadzą teraz badania w jednej z miejscowości w Lombardii, w samym centrum epidemii, w której mieszka tysiąc osób. Są to ludzie starsi, ich wiek nie odbiega od przeciętnego, który jest podawany przy ogólnej liczbie ofiar w tej włoskiej prowincji. Okazuje się, że w tej miejscowości nikt nie został zakażony. Jak to wytłumaczyć?
Niewątpliwie jest to bardzo zastanawiające. Być może jakieś predyspozycje genetyczne odegrały decydującą rolę albo sposób zachowania się mieszkańców, czyli odizolowanie zbiorowe, jak i indywidualne. Z niecierpliwością będę czekała na wyniki tych badań.
Jak wytłumaczyć to, co wydarzyło się we Włoszech, Hiszpanii czy nawet w USA. Masowa skala zakażeń, która przełożyła się na niewyobrażalną wydawałoby się jeszcze do niedawna, liczbę ofiar w czasach pokoju.
Bardzo znaczącą rolę odegrał tu czynnik społeczny, związany ze stylem życia, bezpośredniością w kontaktach. Być może jeszcze jakieś inne czynniki, z których w tej chwili nie zdajemy sobie sprawy.
Ale wirus zaatakował, przynajmniej we Włoszech, najbardziej rozwinięty, najbogatszy, także pod względem medycznym, region kraju.
I z najbardziej zanieczyszczonym środowiskiem we Włoszech, co jest pokłosiem uprzemysłowienia. Do tego bardzo zagęszczony, z dużą migracją turystów. Być może są też nieznane do tej pory czynniki populacyjne, które przekładają się na taki dramatyczny wzrost zachorowań. Ale też na pewno zbyt późno wprowadzone zostały zakazy w kontaktowaniu się. W sumie złożyło się na to kilka elementów. Niemniej skala tego, co się wydarzyło, jest zaskoczeniem. Sytuacja, którą obserwujemy wygląda dramatycznie.
Czy koronawirus może mutować w zależności od miejsca, kraju, kontynentu?
Nie ulega wątpliwości, że mutuje. W populacjach nietoperzy, które są ogromne, bo składają się z kilkunastu tysięcy osobników, wirus nieustannie krąży. Ponieważ to jest duży wirus, bo ma 30 tys. par zasad, a mechanizmy naprawcze przy powielaniu wirusa nie są idealne, dlatego powstają mutacje. Natomiast głównie są one generowane w środowisku zwierzęcym, co przełożyło się na pojawienie SARS-u, MERS-u, czy teraz COVID-u. Wyodrębniła się jakaś mutacja, która spowodowała, że wirus nabrał nowych cech i stał się groźny dla człowieka. Bo ulokował się w najbardziej dostępnym miejscu, czyli górnych drogach oddechowych.
Większość państw w walce z pandemią przyjęła strategię izolacji społecznej. Nawet Wielka Brytania, której premier początkowo optował za jak najgłębszym wpuszczeniem do populacji wirusa, by nabrała ona odporności. Przy tym wzorcu pozostała Szwecja. Jest jeszcze Białoruś, której prezydent najwyraźniej w swoim stylu ignoruje koronawirusa. Ale w przypadku Szwecji to dość odważna decyzja.
Skandynawowie zakładają, że większość populacji przechoruje wirusa. Zresztą podobnie jak w Polsce. Tyle że biorąc pod uwagę możliwości naszej służby zdrowia i jej wydolność staramy się poprzez dystansowanie spłaszczyć przebieg epidemii. Nie zmniejszymy liczby przypadków zachorowań. Bo te osoby, które pozostają w izolacji, nadal będą wrażliwe. Jak się ona skończy i spotkają się z wirusem mogą dalej zachorować. Ale to spowolni epidemię i rozciągnie ją w czasie, a przez to da możliwość udzielenia pomocy w warunkach szpitalnych tym, którzy będą jej potrzebować. Być może Szwedzi mają lepsze możliwości logistyczne. Zalecają, ale tylko zalecają, pozostanie w domach osobom starszym i tym najbardziej narażonym. Zakładają, że osoby młode, wydolne, przechorują, nabiorą odporności. I że ten odsetek ciężkich przypadków nie naruszy wydolności systemu ochrony zdrowia, który poradzi sobie z opieką nad nimi. Czy ta strategia jest dobra? Trudno mi odpowiedzieć. Na pewno widać, że nie boją się piku w przyroście zachorowań, który sparaliżowałby służbę zdrowia. Chociaż te zalecenia mogą się zmienić.
Kiedy u nas wystąpi szczyt zachorowań?
Prognozy oparte są na modelach matematycznych, orientacyjnie przewidują, że nastąpi to wtedy, gdy pojawi się 100 przypadków zachorowań na 100 tys. osób. Tyle że my mamy różne rozmieszczenie ludzi, ich zagęszczenie. Nie da się jednak ukryć, że prognozowany szczyt może wypaść na połowę kwietnia.
Czy to, że Podlaskie w jakimś stopniu jest takim właśnie mało zagęszczonym województwem przekłada się na to, że w dalszym ciągu jesteśmy regionem z najmniejszą liczbą zakażonych?
Na pewno jest to jeden z elementów. Nie jesteśmy taką aglomeracją jak warszawska czy śląska. Do tego dochodzi samodycyplinowanie się mieszkańców. Natomiast okres świąteczny wiąże się z migracjami. Być może wprowadzone we wtorek kolejne zakazy spowodują znaczne ograniczenie w przemieszczaniu się.
Dla nas z jednej strony ratunkiem jest izolacja, a z drugiej chyba modlitwa o to, by zrobiło się jak najcieplej. Gdy rośnie temperatura, to wirusy w zasadzie powinny zaginąć. Z COVID-em jest tak samo? Czy temperatura, a może niska wilgotność, przyjdzie nam z odsieczą?
Wilgotność nie ma wpływu na wirusa, ale na utrzymywanie się aerozolu w powietrzu. Gdy zrobi się cieplej szybciej drobinki pary z obecnością wirusa będą wysychały i szybciej dojdzie do jego neutralizacji. Ale to tylko tyle, bo sama temperatura bezpośredniego wpływu na żywotność koronawirusa nie ma. Są przecież zachorowania w krajach, w których jest zdecydowanie cieplej niż u nas.
Czeka nas druga fala jesienią, jeśli rzecz jasną tę obecną przetrzymamy?
Wszystko zależy od tego, czy nadal będą osoby, które będą zakażały. Jeśli ta wolna transmisja będzie się utrzymywać, to wraz z jesiennym ochłodzeniem może się nasilić. Wszystko jednak zależy od tego, ile osób zachoruje teraz, wiosną. Czy uda się je zidentyfikować i czy uda się izolować osoby, które stanowią źródła zakażenia.
Czy COVID zaskoczy jeszcze naukowców swoją nieprzewidywalnością?
Myślę, że nie, ale w środowisku krąży masa wirusów, również z grupy koronawirusów. Cały czas są one w rezerwuarze zwierzęcym, w tych koloniach nietoperzy, jeszcze nie ujrzały światła dziennego. Nikt nie wie, co może się wydarzyć. Wirusy gorączki Lassa czy Eboli również krążyły w środowisku zwierzęcym, a w kontakcie z człowiekiem okazały się bardzo niebezpieczne. Zresztą człowiek sam coraz bardziej agresywnie ingeruje w to środowisko i mam wrażenie, że je ignoruje. Tyle że my nie wiemy, co w nim jeszcze drzemie.