Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski: Putin potrzebuje sukcesu. Białoruś czy Gruzja są zagrożone
Amerykanie nie cofną się przed użyciem siły w Iranie, ale nie zdecydują się na pełnoskalową wojnę. Możliwe są punktowe bombardowania wybranych instalacji - mówi prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski, politolog z Uniwersytetu Łódzkiego.
Donald Trump nakazał atak na Iran - by po chwili się z niego wycofać. Mówimy o ćwiczeniach czy jesteśmy o krok od wojny?
Przede wszystkim mówimy o demonstracji. To, że ta informacja ujrzała światło dzienne, jest elementem presji psychologicznej na Iran. Chyba nikt nie ma wątpliwości, jaki byłby rezultat starcia tego kraju z USA. Teraz Waszyngton przypomina, że to realna perspektywa, więc nie należy lekceważyć tego, co on mówi - a tym bardziej nie należy go prowokować.
Wcześniej Iran zestrzelił amerykańskiego drona.
Ameryka nie może sobie pozwolić na to, żeby ktoś bezkarnie zestrzeliwał ich sprzęt wojskowy - bo za chwilę podobne zdarzenia mogą mieć miejsce w innych częściach świata.
Zareagować na takie zdarzenie jak zestrzelenie drona można na różne sposoby, tymczasem Trump wybrał jeden z najbardziej radykalnych. Jak daleko jesteśmy od prawdziwej wojny?
Na razie wiemy, że zapadła decyzja o rozpoczęciu konfliktu - ale później szybko się z niej wycofano. Nie wiemy natomiast, czy ta informacja jest prawdziwa, czy nie - czy rzeczywiście poderwano samoloty do ataku, czy tylko nam powiedziano, że to miało miejsce.
Sam fakt, że tego typu informacja wyszła, nie oznacza, że wojna jest blisko? Jak u Czechowa - gdy w pierwszym akcie strzelba wisi na ścianie, to w trzecim musi wystrzelić.
Nie, bez przesady. Na takie zdarzenie USA nie mogły zareagować miękko. Poza tym Trump ma image polityka nieobliczalnego. Ale uważam, że on takie sytuacje kalkuluje na chłodno. Jeśli tak, to za uprawniony uważam wniosek o tym, że to była tylko gra, forma presji - a o wojnie nikt nawet nie myślał.
Tylko jeśli teraz zagrał w ten sposób, to co zrobi następnym razem? Zwykle kolejne posunięcie jest mocniejsze od poprzedniego.
Najpierw poczekajmy na reakcję Iranu. Choć niewykluczone, że jeśli następnym razem Teheran zdecyduje się zestrzelić amerykański sprzęt, to USA zdecydują się odpowiedzieć zbrojnie.
Czyli sytuacja jest poważniejsza niż pan to teraz rysuje.
Odpowiedź zbrojna też może być różna. Jest cały szereg możliwości. Może to być demonstracja zbrojna, na przykład punktowe bombardowanie wybranych instalacji. Może też być wojna na pełną skalę - chęć całkowitego ukarania Iranu poprzez zmianę rządzącego w nim reżimu.
Dwa skrajne scenariusze.
Bardziej prawdopodobny jest ten pierwszy. Amerykanie pewnie nie cofną się przed użyciem siły, ale jednocześnie nie zdecydują się na pełnoskalową wojnę. Trump kończy swoją kadencję, musi myśleć o reelekcji. Gdyby teraz zdecydował się na prawdziwą wojnę, wysłanie w rejon Iranu kilkuset tysięcy żołnierzy, to zapewniłby sobie właściwie klęskę w wyborach.
Klęskę?
Jeśli dojdzie do trzeciej wojny w zatoce, to Amerykanie tego nie zaakceptują. Proszę pamiętać, że USA są demokracją będącą w stanie wojny od 18 lat.
Od zamachów 11 września 2001 r.
Najpierw w Afganistanie, później w Iraku, następnie pojawiły się różne mniejsze operacje. W tym czasie miliony amerykańskich obywateli jako żołnierze przeszły przez wszystkie fronty na Bliskim Wschodzie. To potężna masa niezadowolonych wyborców - tym bardziej że żadna operacja wojskowa nie pomogła zakończyć procesu politycznego.
I w Afganistanie, i w Iraku, i w Syrii cały czas kipi.
Mimo że za każdym razem USA triumfowały pod względem wojskowym. Amerykanom wydawało się, że skoro udało się wprowadzić demokrację w tak odległym kulturowo kraju jak Japonia, to uda się też gdzie indziej. Okazało się jednak, że to się nie udaje. Wydaje mi się, że USA tego złudzenia już nie mają. Dlatego zadają sobie pytanie: rozbijemy struktury władzy w Iranie i co dalej?
Jak na nie odpowiadają?
Zdaje się, że mają świadomość, że nic w to miejsce stworzyć nie dadzą rady.
Mamy więc sytuację z cyklu: złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma. Przecież Iran wie, że USA mają skrępowane politycznie ręce - dlatego pozwalają sobie na prowokacje.
Nie każdą prowokację USA puszczą płazem. Gdyby nagle zginęła istotna liczba amerykańskich żołnierzy, to pojawi się publiczna wola zemsty.
A poparcie dla wojny w Iranie nagle wzrośnie.
Na pewno będzie powszechne zrozumienie tego, że potrzebna jest kontrreakcja - bo inaczej prestiż Stanów Zjednoczonych załamie się na całym świecie.
Czyli wojna nie jest jednak całkiem wykluczona.
Żadnej ze stron ta wojna się nie opłaca - ale historia ludzkości pełna jest przykładów nieracjonalnych decyzji politycznych. Nie mamy więc żadnej gwarancji, że wojna jednak się nie wydarzy.
Wojna też nie powinna wybuchnąć w 1914 r. - ale wtedy tak wielu przywódców testowało granice wytrzymałości innych, że w pewnym momencie cały proces wymknął się spod kontroli. Teraz nie mamy podobnego zachowania?
Rzeczywiście, widać pewne podobieństwa, ale też jedną zasadniczą różnicę - w 1914 r. nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, czym może być wojna w erze przemysłowej, jaką skalę strat ona przyniesie. Teraz każdy to świetnie rozumie.
Czyli jesteśmy teraz w 1914 r., ale skoro pamiętamy, co się wtedy wydarzyło, więc Sarajewo się nie powtórzy.
Jeszcze jedna różnica. Do I wojny światowej doprowadziły sprzeczne interesy ówczesnych wielkich mocarstw. Teraz tego nie ma, Iran można uznać co najwyżej za mocarstwo regionalne, na pewno nie za państwo równorzędne wobec Stanów Zjednoczonych.
Pytanie, czy Iran gra sam. Gdy w Warszawie odbyła się konferencja bliskowschodnia, w tym samym czasie w Soczi spotkali się przywódcy Iranu, Rosji i Turcji.
Rosjanie nie wystąpią przeciwko USA w otwartej wojnie. Choć niewykluczone, że Moskwa będzie inspirować do tego Teheran - a w tym samym czasie spróbuje przeprowadzić własną operację gdzieś w swoim otoczeniu, na przykład w Gruzji, na Ukrainie czy na Białorusi. Najchętniej pewnie w Gruzji, bo to blisko Iranu, a regionem i tak będzie trzęsło. Generalnie każde uwikłanie Ameryki w konflikt jest Rosji na rękę - z wyjątkiem sytuacji, gdy jest konflikt przeciwko Rosji.
Mówi pan, że wojny nie będzie - ale też wskazuje kolejne obszary, gdzie coś się wydarzyć może.
To powiem tak: na pewno rośnie poziom eskalacji. I każde kolejne starcie o kilka procent podnosi ryzyko, że dojdzie do pełnej wojny. Na pewno nie nastąpi to od razu, w jednej chwili. Ale nie da się wykluczyć, że taki proces będziemy obserwować.
Komu może najbardziej zależeć na destabilizacji sytuacji? Kto najwięcej na tym zyska?
Rosji jak zwykle zależy na tym, żeby sytuacja była możliwie jak najbardziej rozchwiana. Ale - wracając do wcześniejszego pytania - nie zakładałbym jej trwałej współpracy z Turcją. Te kraje są tradycyjnymi rywalami w regionie jeszcze od czasów osmańskich.
I nigdy się nie zdołają dogadać?
Nie mają złudzeń odnośnie siebie. Trzeba też pamiętać o tym, że Iran jest naturalnym liderem szyitów w świecie arabskim - tak, pamiętam, że Persowie Arabami nie są. Tymczasem cały wschód Arabii Saudyjskiej jest szyicki. Rok 2011 pokazał nam, jak łatwo zmienia się rządzące reżimy na Bliskim Wschodzie. Amerykanie pamiętają, jak łatwo rewolucja islamska obaliła szacha w Iranie w 1979 r. i zamieniła ich najważniejszego sojusznika w głównego wroga w regionie.
Ten stan rzeczy trwa do dzisiaj.
Natomiast rolę najbliższego sojusznika USA w regionie przejęła Arabia Saudyjska. Ale Ameryka ma świadomość, że gdyby w tym kraju nagle wybuchła rewolucja szyicka, to może ona niemal w jednym momencie stać się ich wrogiem. Jednocześnie Iran dąży do uzyskania broni jądrowej.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień