Prof. Roch Sulima: Mamy powrót do form prostych, tradycji
- Gwałtowne zmiany, katastrofy, wojny, przesiedlenia, pandemie czy jak dawniej mówiono zarazy, są dramatycznym testem naszej codzienności - mówi prof. Roch Sulima, antropolog i kulturoznawca
Słynne powiedzenie Grzegorza Schetyny mówi, że wybory wygrywa się w Końskich, a nie w miasteczku Wilanów. Jak bardzo jest ono aktualne? Długo jeszcze będzie?
Schetyna trafnie zdiagnozował sytuację na dziś. Nieprzypadkowo Tusk od jakiegoś czasu objeżdża małe miasta, miasteczka i gminy, a bardzo prominentni posłowie PiS-u, którzy mają biuro w mojej Iłży, starają się stale być w terenie. Nazwy: „Końskie” i „Wilanów”, przyjęły się dziś w języku polskiej polityki jako pewne symbole, które odnawiają utrwalone w naszej tradycji wzorce myślenia o społecznym usytuowaniu Polaków. Małe miasto, jak choćby dwudziestotysięczne Końskie czy inne „miasteczka”, to fenomen społeczny u nas mało rozpoznany, istotne dla niego mechanizmy znamy bardziej choćby z filmów o amerykańskiej prowincji. U nas to m.in. serial „Ojciec Mateusz”, w jakimś sensie także „Ranczo”, jego współtwórca Jerzy Niemczuk wydał właśnie powieść pt. „Królowa nieszczęścia”, która jest znakomitym studium „małego miasteczka”.
Czym różni się Polak z Końskich od Polaka z miasteczka Wilanów? Dwie różne planety czy dalej ten sam naród?
W PRL-u sieć wzajemnych powiązań między mieszkańcami, a w tym - lokalnymi elitami, miała charakter „poziomy”. Obieg informacji, zazwyczaj ustnych, był zamknięty. Prawie wszyscy wiedzieli o sobie wszystko. Istniały stałe „instytucje” wymiany informacji: kolejki pod sklepami, miejscowe knajpy, przysłowiowy magiel, jeśli był, to tracił na znaczeniu. Ale był np. fryzjer. Znam miasteczko, gdzie fryzjer zbierał i kolportował wiadomości jawne i niejawne, przychodzili do niego mieszkańcy, także lokalni liderzy, aby się dowiedzieć, do kogo „uderzyć” w powiecie, a nawet w województwie, aby coś załatwić. Wspomnianego fryzjera można uznać za prekursora nowego typu więzi, które zaczęły dominować po transformacji ustrojowej. Są to dziś więzi „pionowe”.
Jak to zmienia relacje?
Więzi „pionowe”, które organizują hierarchię prestiżu w małym mieście, dają dziś możliwość stosunkowo szybkiej mobilizacji elektoratów. W „miasteczku” liczą się ci, którzy mają „dostęp” i mogą go zaoferować, a więc mają kontakty (przyjacielskie, rodzinne, biznesowe) z centrami administracyjnymi, politycznymi tej czy innej władzy, albo wprost: mówi się o nich, że mają znajomego w ministerstwie. Dziś nie ma liczących się autorytetów. W „miasteczku” słabnie znaczenie dawnych autorytetów: nauczyciele, lekarze (najczęściej dojeżdżają z większego miasta), miejscowi urzędnicy, tzw. złote rączki . Inaczej też znaczy tradycyjny autorytet parafii. Poważanie mają natomiast właściciele hurtowni, sklepów, leśnicy, dobrze trzymają się np. myśliwi, wśród których można spotkać ludzi z większych miast, a nawet z samej Warszawy.
To są teraz nowe elity?
Nie całkiem. Wyjątkową pozycję mają straże pożarne z nowoczesnymi remizami, a w otaczających „miasteczko” wsiach - koła gospodyń wiejskich, których występami „miasteczko” się chlubi w czasie licznych festynów. Trochę ze zdumieniem, ale też zadowoleniem, obserwuję przychylność lokalnej opinii publicznej dla liderów działań w sferze kultury, czy tzw. animatorów kultury. Na nich skupia się obowiązek rywalizacji z okolicznymi gminami na obszarze - dominującej tu - kultury festynów, które mają coraz częściej charakter turniejowy. Stąd w miasteczku niezbędny stał się okazały, zabetonowany rynek lub plac miejski.
Jaka przyszłość czeka małe miasta i miasteczka?
Małe miasto czy „miasteczko” (trzymajmy się tego określenia), wpisane jest w pejzaż Polski gminnej. Po roku 1989 zmieniło się ono, w sposób niezadekretowany, a więc nie tak, jak w czasach państwowego regionalizmu PRL, w dwóch wymiarach. Po pierwsze - dokonało zwrotu w stronę własnych lokalnych tradycji. Po drugie - nauczyło się korzystać z języka zglobalizowanego świata.
To nie sprzeczność?
Nie, te zmiany się dopełniają. Idea „małych ojczyzn” odsłoniła świat wartości małych wspólnot, ożywiła poczucie godności i podmiotowości. Choć Polska gminna, a szczególnie wieś, nie wypracowuje znaczącego procentu dochodu narodowego, choć stan jej infrastruktury jest niekiedy zaniedbany, to widzę tam istotny potencjał, który - jak sądzę - będzie w perspektywie przyszłych dekad, nabierał znaczenia kulturowego i politycznego. I nie chodzi w tym momencie o doraźne korzyści polityczne czy o taktyki pozyskiwania przez partie wyborców. Mówię raczej o pewnej prawidłowości współczesnych procesów społeczno-gospodarczych, którą nauki społeczne określają mianem „międzymieścia”.
Twórca tego pojęcia prof. Thomas Sieverts uważa, że taka hybryda miasta i wsi stanie się najbardziej popularnym miejscem do mieszkania dla klasy średniej. XXI-wieczny odpowiednik przedmieść, które się rozwinęły po II wojnie światowej.
Przy okazji wzrostu znaczenia międzymieścia opozycja centrum-peryferie, miasto-wieś traci na znaczeniu. Istotne dla życia społecznego stanie się międzymieście. Przejdzie ono raczej do przysłowiowych już dziś Końskich i tam będzie wielokierunkowo oddziaływać, Wilanów w międzymieściu będzie mógł budować swoje letnie czy tzw. drugie domy, instalować drugie adresy, rysować statystyczne lub narracyjne obrazy międzymieścia, składać mu oferty usług informatycznych, zapewniać przepływ globalnych innowacji.
Czy międzymieście sprawi, że małe miasteczka - w tej formie, w której ją znamy dziś - znikną? Staną się one miastami tylko w mniejszej skali?
Międzymieście będzie unieważniać odrębność prowincji, jest ono globalnym konceptem cywilizacyjnym. Także w naszej rzeczywistości zmienia optykę widzenia przyszłych procesów społecznych. Określenia: „zacofany”, „opóźniony” oraz „postępowy”, „nowoczesny” tracą walor diagnostyczny. W międzymieściu trudno o jakiś dominujący sposób życia. Rzeczywistość jest raczej „porowata”, posiada duży potencjał różnorodności, a dynamika sporów, nierzadko konfliktów, określa istotę tego miejsca, przez które przebiega transfer różnych wzorów i stylów życia, gdzie sąsiaduje ze sobą nowe i stare, swojskie i obce, lokalne i globalne. Łatwo tu świadomie pielęgnować „peryferyjność”, np. starą sadzawkę obrośniętą tatarakiem, uczynić kapitałem kulturowym, łatwiej tu instalować „nowinki” modernizacji. Reprezentatywną dla międzymieścia może być figura „sąsiedztwa” (sąsiedztwa różnych sąsiedztw), a także wielość estetyk, systemów wartości, praktyk językowych. Międzymieście to jest coś, co się wyłania. Polskie realia, z okolic Gór Świętokrzyskich, przybliża bogata także pod względem dokumentacyjnym książka Anny Wrony pod wymownym tytułem: „Migranci z miast oraz ich sąsiedzi. Swojskość, obcość, codzienność” (2020). Jest tam nieco o perypetiach przysłowiowego Wilanowa „sąsiadującego”, trwale lub sezonowo, z wsiami Łysogór.
W swojej książce „Powidoki codzienności” używa pan zwrotu „mądrość prowincji” przeciwstawiając ją „mądrości Warszawy”. Jest między nimi różnica czy to raczej forma stopniowania wyrazu „mądrość”?
Prowincja bywa synonimem zapóźnienia i obciachu, szczególnie gdy idzie o sposoby zachowań, strój czy style życia. W demokracji szlacheckiej nie było prowincji, był król, dwór i cała reszta. Jan Kochanowski, urodzony w nieodległej od moich Małomierzyc pod Iłżą wsi Sycyna, był człowiekiem świata. Kiedy mówię o „niewzruszonej mądrości prowincji”, to mam dziś na myśli jej społeczną mitologię, która stawia opór ideologii nieuchronnych, gwałtownych i jednokierunkowych zmian, idei modernizacji za wszelką cenę, od której odchodzą nawet niektóre wersje współczesnego kapitalizmu. Na prowincji człowiek czerpie siłę z tego, że jest - jakby powiedział Gombrowicz - „niegotowy”, „niewykończony, mieszaniec, rozpięty między środowiskami (…) nie nastrojony na czystość typu, stylu”.
Można też powiedzieć po prostu „prowincjonalny” - choć w języku polskim to słowo nigdy nie jest komplementem.
Być może moje wcześniejsze określenia to promocja użytecznych, a nawet ocalających złudzeń, rodzaj progresywnej utopii, której obrazy pielęgnujemy w naszych głowach, wspomagani teraz przez dyrektywy i praktyki rzeczników ochrony środowiska naturalnego. Obrazy prowincji stają się figurami aktualizacji tradycji, która nie jest kulturowym skazaniem, lecz wyborem. Jest to próba odwołania się do czegoś pierwiastkowego, niewywrotnego, względnie odpornego na zmieniające się koniunktury. Jednocześnie jest to nawiązanie do mitologii uniwersum, mitologii domu, metafory gniazda, mrowiska, matecznika, a więc czegoś niewzruszonego nawet wobec kataklizmów, wojen czy gwałtownych zmian społecznych.
Zdecydowana większość Polaków - łącznie z mieszkańcami polskich metropolii - ma swoje prowincjonalne korzenie. Idealizujemy je?
Od paru dekad w literaturze polskiej obserwujemy swoistą modę na prowincję, powrót do konwencji baśniowych, powrót do krainy dzieciństwa, ale to już prowincja „wynaleziona”, może w nowy sposób odnaleziona, włączona w intensywne gry kulturowe. Prowincja to obecnie synonim „małych ojczyzn”. Dziś małą ojczyzną, z charakterystycznym dla niej „świętem”, może być ulica Smolna w Warszawie czy też Saska Kępa. Literacką wersję „małych ojczyzn” budowała szeroka recepcja m.in. „Doliny Issy” Czesława Miłosza, powieści „Bohiń” Tadeusza Konwickiego. Pisałem o tym w obszernym eseju „Małe ojczyzny” w książce „Głosy tradycji” (2001). Nowy lokalizm widzimy w lubianych serialach „U Pana Boga w ogródku”, wspomnianym wcześniej „Ranczu” i „Ojcu Mateuszu”, w cyklicznych emisjach „Górali” czy „Rolnicy. Podlasie”. Mamy więc cykliczny obraz tego, „jak się żyje u nas na Podlasiu”, ale nie mamy, choćby na wzór amerykański, obrazu: „jak się żyje u nas w Wilanowie”. Ma to niewątpliwie znaczenie dla medialnego obrazu polskich elektoratów i ich politycznej skuteczności.
W „Powidokach…” zwraca pan uwagę, że redefinicja codzienności, naruszenie stałych obyczajów następuje w obliczu wielkich zdarzeń, np. wojny. Wskazuje pan, że pandemia wywołała retradycjonalizację. Teraz wojna na Ukrainie ją pogłębi?
Gwałtowne zmiany, katastrofy, wojny, przesiedlenia, pandemie czy jak dawniej mówiono zarazy są dramatycznym testem codzienności. Wtedy ją zauważamy, odsłania się ona w osobniczym przeżyciu i zbiorowym doświadczeniu. Pojawia się wówczas w sposób niespekulatywny, ale cielesno-zmysłowy problem „życia” i trwania. Przybliżamy się do tego: czym jest życie, jakie są jego elementarne ramy. Odkrywamy, czym rzeczywiście są w czasie tej próby dom, rodzina, wspólnota, jak wydolne jest państwo i jego instytucje. Tradycyjne wartości, które znamy ze słowników symboli, z opowieści o życiu, zostają wcielone wprost w naszą egzystencję. Z innym nastawieniem patrzymy na naszą kuchnię, lodówkę, okoliczne sklepy, drogę do pracy, ale też przekazy telewizyjne, komunikaty rządowe. Jak zwykle w takich sytuacjach powstają plotki, rozchodzą się pogłoski, fake newsy, mnożą się teorie spiskowe, a to rodzi zbiorowe psychozy, wyruszają przebłagalne pielgrzymki. Praktykowanie codziennych zajęć, przypominanie, jak to się robiło zawsze, co nam podsuwa w tym przypadku tradycja i obyczaj, a także samo myślenie o codzienności, która była wczoraj i będzie na przekór wszystkiemu jutro, jest rodzajem azylu, przypomina jakąś, funkcjonującą w zasięgu ręki, instancję „opiekuńczą”. Bardzo przekonujące były dla mnie obrazy w „Pamiętniku z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego, tak jak - stylizując nieco na język Mirona: - „podłogowość”, „pierzynowatość”, „tobołowatość”.
Tym językiem można teraz opisywać to, co widzimy w Donbasie czy Mariupolu.
Nieustannie mam te wyrazy w pamięci, gdy oglądam relacje z Ukrainy. Z drugiej wojny, jak przez mgłę, pamiętam pobojowiska. Natomiast pandemia covidowa stała się dla antropologa, prawdziwym laboratorium, uczyniła nas wszystkich antropologami codzienności, o czym wspominam w „Powidokach”, komentując m.in. badania socjologów na ten temat. W codziennych zachowaniach odnajdują oni proces retradycjonalizacji form życia, powrót do form prostych, elementarnych, sankcjonowanych przez tradycję.
Czym właściwie jest retradycjonalizacja? Polska - na tle innych krajów UE - i tak jest krajem mocno tradycyjnym. Jakie mogą być dalsze zmiany?
W społeczeństwach takich jak nasze pojawiało się, np. przekonanie, że wywary z polskich ziół albo mocny samogon mogą spełniać rolę „barw ochronnych” przed covidem. Próba wykorzystania „tradycyjnych środków” dawała jakąś nadzieję, poprawiała samopoczucie, ale nie mogła zrównoważyć skuteczności zachodniej służby zdrowia i stopnia medykalizacji tamtych społeczeństw. Ze skutkami pandemicznego „tąpnięcia” próbowaliśmy sobie radzić sami, chroniąc się w odsłoniętą przez pandemię naszą codzienność. Nasze „zapóźnienie”, szczególnie Polski powiatowej i gminnej widoczne jest z perspektywy idei „modernizacji”, która narodziła się w świecie zachodnim. Opór zmianom, innowacjom stawia przede wszystkim kształt świata materialnego naszej egzystencji i skorelowane z nim wzorce mentalne. Świat materialny nie ma charakteru wyspecjalizowanego, nie jest rozbity przez użytkowe funkcje, wydaje się wciąż jakąś naturalną całością. Widać to choćby w strukturze agrarnej, która od stuleci niewiele się zmieniła. Podobnie sposób organizacji przestrzeni np. niedowład przestrzeni publicznej, wspólnej. Działa wciąż zasada: „to je moje”, co odciska się m.in. na naszej kulturze automobilowej, kłopotach w tworzeniu przejrzystej infrastruktury drogowej.
Jeszcze bardziej to widać w stylu jazdy polskich kierowców.
Można zaryzykować tezę, że „zapóźnienie” Polski małomiasteczkowej to odłożone aktywa „na wszelki wypadek”, jak się mówi - „na gorsze czasy”. Widać to w sposobie urządzenia obejścia, nawet gdy urządza się je wg wzorów z katalogu. W Polsce małomiasteczkowej zostały jeszcze piwnice, strychy, spiżarnie, nie jesteśmy skazani wyłącznie na lodówki i zamrażarki. Choć nasycenie nowoczesnymi urządzeniami zbliża się do standardów europejskich, to pamięć „gorszych” czasów, które były, i które mogą nadejść, nakazuje mieć inicjatywę w zakresie samoaprowizacji, być zapobiegliwym, nie wyrzucać rzeczy, które mogą się przydać. Dodam, że niedobory cukru, makaronu czy olejów jadalnych były u nas przejściowe, gdy mieszkańcy Berlina wciąż zmagają się z reglamentacją. Znam dom, w którym obowiązkowo musi być - jak się tam mówi - „pół metra cukru”. Grzechem jest wyrzucać rzeczy niemodne, lekko zużyte, które jeszcze działają. Z mojej wsi śmieciarka bardzo rzadko wywozi tzw. gabaryty. Inaczej jest w metropoliach. Rzeczy odłożone mogą się przydać. Na Zachodzie takie przedmioty mogą trafiać na wyprzedaże garażowe albo do muzealnych kolekcji. U nas rzeczy stare dość bezkolizyjnie mogą sąsiadować z nowymi, nie mamy wobec nich dystansu, jak do pamiątek.
Polacy generalnie lubią swoją codzienność? Lubią zmiany w swojej codzienności czy wolą, gdy dni były jak najbardziej podobne do siebie?
Pandemia i wojna na Ukrainie sprawiły zasadnicze „pęknięcie” w obrazie naszej codzienności. Odsłoniły elementarny, pełen surowych konieczności, poziom egzystencji, natomiast kultura popularna i konsumpcyjna (m.in. reklama) stara się lokować w naszej codzienności szczęśliwe okoliczności, marzenia o pięknym świecie. Jednak zbiorowe psychozy przesłoniły nieco charakterystyczne dla ponowoczesności melancholie i nostalgie. Codzienność jest zawsze „czyjaś”, nie ma jednej codzienności Polaków.
Gdzie tkwią główne różnice?
Inaczej wygląda ona na wsi, inaczej w metropolii, co widać choćby w sztuce przyrządzania posiłków, dietach, reżimach sanitarnych i zdrowotnych. Codzienność, jakiej doświadczamy, coraz wyraźniej zakrada się do sfery sacrum. Kościół odnosi się do jej powabów. W 2021 roku w mediach społecznościowych udostępniono fragment homilii biskupa Jana Szkodonia pod wymownym tytułem „Modlitwa o świętość życia codziennego”. Oto jej fragment: „Święty Janie Pawle, uproś nam łaskę, byśmy oparli się pokusom szatana, duchowi materializmu, pychy i zmysłowości. Pomóż być nam świętymi”. Wzorce estetyzowanej codzienności płyną głównie z Zachodu, nie znamy jej wzorców np. z Czukotki, nie ma jej w popularnych, globalnych przekazach. Popkultura, na zachodnią modłę, zaciera różnicę między świętem (np. niedziela) a dniem powszednim, o kształcie którego decydowała powinność pracy.
Na ile codzienność jest swoistym meczem między polskim obyczajem a przyniesionymi z zagranicy nowościami? Przez ostatnie 30 lat polska obyczajowość zmieniła się bardzo mocno, właściwie na każdej płaszczyźnie. W jaki sposób ta zmiana jest wprowadzana? To terapia szokowa czy raczej metoda kropli drążącej skałę?
Codzienności doświadczamy świadomie, a nawet refleksyjnie, gdy o niej raportujemy, a więc mówimy, piszemy, pokazujemy w internecie scenki i filmiki, które mają zazwyczaj posmak niezwykłości. Publikujemy selfie. Zamilkli tak liczni u nas pamiętnikarze wszystkich „stanów” społecznych, skurczyły się kręgi bezpośrednich rozmów o życiu, opustoszały ławeczki pod blokami i przy wiejskiej drodze, na której mieszkańcy mojej wsi pozdrawiają się mrugnięciem świateł samochodowych. Codzienność osadziła się w smartfonach, w internecie. Przedwieczorna pora zarezerwowana była dawniej na pogwarki, a dziś wypełniają ją liczne pasma seriali. Seriale, choćby przez zanurzenie nas w telewizyjnym czasie emisji, ostatecznie imitują bycie w codzienności, stanowią rodzaj - jakże potrzebnego dziś lustra - w którym chcemy się zobaczyć.
Czyli naszą codzienność najbardziej zmienia fala modernizacji.
W tym przypadku codzienność metropolitalna, małomiasteczkowa oraz wiejska się różnią. Inaczej korzysta się z telefonu komórkowego. Na wsi, a także w miasteczku, telefon jest powszechny, ale używany jak narzędzie. Użytkownicy nie są do niego przyrośnięci jak moi studenci. Służy do załatwiania konkretnych spraw, jego używanie nie pełni funkcji przydrożnej ławeczki. Uogólniając nieco, ci, którzy mają smartfona w ręku i dostęp do mediów społecznościowych, wprost „nurzają” się w codzienności, bawią się codziennością. Wystarczy spojrzeć na fejsbuka. O poranku, obojętnie czy zaczyna się on ok. godziny 7 lub 8, czy koło 11, mamy przywitanie z kotkiem, pieskiem przed spacerem, czasem zobaczymy kwiatek w ogródku lub ptaka za oknem. Następnie selfie, sprawozdanie, gdzie jestem. Później, raporty z codzienności zdają się milknąć, choć trafiają się scenki z pracy, zajęć czy przemieszczania się. Nadchodzi wreszcie pora na seriale oraz komentarze o nich. Popkultura, ze swoimi - mówiąc najogólniej - zachodnimi formatami odciska wyraźne piętno na kształcie naszej codzienności, ale elementarny jej wymiar zakotwiczony jest w materialnym substracie polskiej tradycji, obyczaju, a to daje jakieś poczucie niewywrotności świata.
Na ile trwałe są te prozachodnie przemiany w Polsce? Już zawsze będziemy jeść „lunch” i jeździć na „city break” czy może jednak kiedyś usiądziemy do „obiadu”, a potem zrobimy wypad za miasto?
Codzienność metropolitalna jest w gruncie rzeczy tożsama z jej globalnymi wzorami. W rodzinie nie mogę zniechęcić do zmiany słownictwa, do tych lanczów i branczów czy city break. Tradycyjny ład rodzimych obyczajów zaburzony został m.in. przez wpływową „kulturę weekendu”, zmieniła się zasadniczo waloryzacja dni tygodnia. Ale na wsi i w miasteczku nie mówi się: „byle do piątku”, albo „piąteczku”. Czas Kościoła ma tu jeszcze znaczenie. Obyczaje związane były z jego cyklem, był gwarantem ich sankcji. Odróżniam obyczaj i zwyczaj. Można powiedzieć, że codzienność ugruntowuje się w zwyczaju, gdyż mamy „w zwyczaju” ranne bądź późne wstawanie, kawę lub herbatę, wstawanie prawą nogą, punktualność itp. Zwyczaje są jakby „bliżej” życia, tworzą elementarne formy codzienności, która - powtórzę za moją książką „Powidoki…” - to ta chwila, która jest ciągle przed nami. Codzienność wychylona jest w przyszłość.