Prof. Sławek: Władza chytrze wymyśliła nam wroga LGBT
Jeżeli mamy dziś kłopot z LGBT, to jest owoc tego, że od dawna mieliśmy kłopot z odrębnością - mówi prof. Tadeusz Sławek z Uniwersytetu Śląskiego, wybitny filolog, poeta, prozaik, eseista, tłumacz poezji angielskiej i amerykańskiej, jeden z najwybitniejszych reprezentantów współczesnej myśli humanistycznej w Polsce. Rozmawiamy o tolerancji.
Można odnieść wrażenie, że dla rządzącej partii i Kościoła katolickiego wrogiem publicznym numer jeden jest dziś środowisko inności seksualnych. Dlaczego? Przecież to znów nie jest „wróg” ani liczny, ani wpływowy, więc dlaczego mamy „stawiać tamę ideologii LGBT”?
Mnie nie dziwi sam fakt uprawiania polityki metodą wroga, bo historia zna ją od stuleci. Natomiast dziwi mnie i zatrważa, z jaką łatwością ulega tej retoryce bardzo widoczna część społeczeństwa; wierzy, że ten, kto został wskazany jako wróg, tym wrogiem faktycznie jest. Bardzo skurczyła się przestrzeń naszej refleksji nad tym, co jest nam przekazywane. Z punktu widzenia osoby, która taką retorykę uprawia, LGBT jest specyficznym przeciwnikiem, ponieważ ma walor wroga ukrytego, trudno go rozpoznać, a krąży wokół nas i przesycił już swoimi złymi prądami powietrze, którym oddychamy.
Na dodatek chce nam odebrać dzieci, niszczyć tradycyjną rodzinę, stać naprzeciw takim podstawowym przekonaniom, jak powinno wyglądać życie domowe każdego Polaka.
To jest przeciwnik niezwykle chytrze skonstruowany przez władzę i bardzo dla niej wygodny. Ma wzmóc naszą czujność. Znamy tę retorykę z propagandy w czasach PRL-u, kiedy mówiło się nam: „wróg nie śpi”, trzeba być czujnym. Ubolewam, że Kościół nie chce tego zrozumieć, że dołączył się do tego rodzaju retoryki i działania.
Metropolita katowicki abp Wiktor Skworc w liście na rozpoczęcie roku szkolnego właśnie apelował do rodziców o czujność, bo niektóre samorządy chcą wprowadzić zajęcia dotyczące „edukacji seksualnej i tzw. edukacji antydyskryminacyjnej”. Co może być złego w edukacji antydyskryminacyjnej?
Jestem tym listem bardzo poruszony. Mówiąc dyplomatycznie, jest on co najmniej niefortunny. Bardzo protekcjonalnie tratuje rodziców, jakoby byli ludźmi, którzy nie wiedzą, co dzieje się z ich dziećmi w szkole i dopiero teraz, napomnieni, wykażą stosowną czujność i roztropność. Jeśli ktoś byłby bardzo życzliwie nastawiony do listu arcybiskupa Wiktora Skworca, mógłby jeszcze z wielkim trudem i wyszukiwanymi argumentami odnieść się ze zrozumieniem do tej ostrożności wobec edukacji seksualnej. Natomiast nie potrafię sobie wyobrazić, jakie ktoś musiałby uprawiać sofistyczne łamańce, żeby usprawiedliwić ostrożność wobec antydyskryminacji. Jest to niezręczne i niedobre sformułowanie.
Trudno też pojąć, co złego ma być w edukacji seksualnej, skoro praktykuje ją cały cywilizowany świat.
Spieramy się o edukację seksualną, choć ten spór został przez władze rozstrzygnięty na jej niekorzyść, a wydaje mi się, że jest niezbędnie potrzebna. Jeśli byłaby dobrze prowadzona, a chcę wierzyć, że tak by się stało, bo mamy ludzi stosownych do tego przygotowanych, to uczyłaby też, jak mówić, w sposób sensowny, taktowny, niewulgarny, o swoim ciele i sprawach związanych z erotyką człowieka. To byłoby też ostrzeżenie i jakaś zapora przed szukaniem informacji w internecie. Chcę tylko przypomnieć, że dwunastolatka w Bielsku-Białej urodziła dziecko, choć pewnie dla wielu też jest to argument niewystarczający.
Nie tak dawno media obiegły zdjęcia 15-letniego chłopca, który stanął z wyciągniętym krzyżem naprzeciwko marszu równości w Płocku. Myśli pan profesor, że ten chłopiec sam sobie to wymyślił i nie był manipulowany?
Myślę, że mógł zostać zmanipulowany. Jeżeli ktoś używa wielkich symboli, a krzyż jest jednym z największych symboli, to właściwie mamy do czynienia z prowokacją do wojny. Wielkie symbole zawsze były używane w sytuacjach kryzysowych i krytycznych. To też jest bardzo przemyślany manewr; uderzmy wielkim symbolem - krzyżem, godłem narodowym, żeby pokazać, jaka jest stawka w grze i kto nam grozi. Grożą ci, którzy są przeciwko tym wielkim symbolom. Gdybym sobie zadał pytanie, co w takiej sytuacji powinien zrobić duchowy przywódca lokalnego Kościoła, to odpowiedziałbym, że tydzień przed marszem równości powinien zaprosić do siebie organizatorów marszu i z nimi porozmawiać. Powinien spytać, o co im chodzi, ale też uświadomić im, że pewne zachowania z ich strony również drażnią. Spróbujmy się porozumieć.
Przed sobotnim marszem w Katowicach też nie było gestów świadczących o chęci dialogu.
Rozmowa nie jest w modzie politycznej. Działa logika bezwzględnej większości, która miażdży wszystko, co chce, i robi, co chce. Nie ma żadnej próby rozmowy na żadnym szczeblu, byłaby to bowiem, w rozumieniu dzisiejszego sposobu uprawiania polityki, oznaka słabości. Byłaby to próba pokazania elektoratowi: popatrzcie, może trzeba jednak trochę ustąpić, a tego suwerenowi zrobić nie można. Dostajemy list z apelem o czujność, albo, jak w Białymstoku, wezwanie do obrony katedry, której nawet nikt nie chciał atakować.
W Białymstoku przeciwko uczestnikom sierpniowego marszu równości poleciały kamienie. Na drodze marszu równości w Lublinie, który jest zaplanowany na koniec września, mają stanąć żołnierze Brygady Obrony Terytorialnej. Brzmi groźnie?
Dla mnie to jest bardzo niebezpieczne, ale nie dziwne. Jeżeli cały czas uprawia się retorykę, widoczną zwłaszcza w wydaniu władz, retorykę podziału, wroga - często ukrytego, podstępnego, a nawet działającego za obce pieniądze - to jest naturalną tego konsekwencją, że w końcu trzeba postawić tzw. siły zbrojne. Po co? Po to, żeby tę sytuację parawojenną jeśli nie rozstrzygnąć, to bardzo mocno zamanifestować: gdzie kto stoi. Musimy jednak pamiętać, że w tego typu procesach zwykle obie strony usztywniają się w swoich stanowiskach i w konsekwencji stają na kolizyjnym szlaku. Jeśli jedna strona się okopuje, to druga okopuje się równie mocno i następuje eskalacja. Kto wie, czy nie o to w gruncie rzeczy chodzi.
Partia rządząca niewątpliwie podsyca wojnę kulturową, w której linię podziału wyznacza już nie stosunek do zasad demokratycznego państwa prawa i tego, czy łamana jest konstytucja, lecz stosunek Polaków do Kościoła i ruchów LGBT. Można powiedzieć, że LGBT to wróg zastępczy?
Ale bardzo wygodny z punktu widzenia władzy. Rządzący zawsze lekceważyli to, z jakim odzewem w społeczeństwie spotyka się łamanie praworządności. Przykładów na to jest wiele, a ostatnio marszałek Sejmu Ryszard Terlecki bagatelizował zachowanie byłego wiceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka, mówiąc: „Głupstwo. Co to obchodzi wyborców”. Ludzi w Polsce obchodzi 500 plus. O ile jeszcze władza może powiedzieć, że praworządność interesuje tylko pseudoelitę, garstkę ludzi, to sprawami Kościoła, ale też LGBT, interesują się wszyscy, ponieważ to jest uderzenie, w ich mniemaniu, w serce naszych wartości, naszej wiary. Z punktu widzenia władzy tu nie ma nic przypadkowego.
Podczas niedawnej debaty „Śląsk jest dla wszystkich” mówił pan profesor, że zapomnieliśmy o kształceniu wrażliwości. To prawda, ale jak może ktoś w XXI wieku mówić publicznie i świadomie, że homoseksualizm „jest chorobą, którą mogą się zarazić również dzieci”, albo: „Moje dziecko bało się iść do sklepu, bo je porwie pedał i gej”. Dlaczego brakuje w społeczeństwie tak elementarnej wiedzy?
Nie było nigdy okazji, żeby mówić w sposób rozumny i nie pod presją polityczną o inności w ogóle. Jeżeli mamy dziś kłopot z LGBT, to jest owoc tego, że już od dawna mieliśmy kłopot z odrębnością. Jednak w 2015 roku rządząca partia odkryła to jako fantastyczne paliwo polityczne. Proszę sobie przypomnieć, co Jarosław Kaczyński mówił o uchodźcach, którzy mogą do nas przynieść „pasożyty, pierwotniaki” i inne przerażające rzeczy. Lęk przed obcością, innością był bardzo cynicznie i skutecznie wykorzystywany przez polityków. To jest jedno ze źródeł naszych problemów. Teraz do tego dołożono inność seksualną.
Inność, która wymaga uregulowań prawnych, ale związków partnerskich też się boimy.
Niektórym to nawet pachną siarką, bo uważają, że takie uregulowania prawne zachwieją całą konstrukcją społeczną. Oczywiście, to nie jest prawda, nie zachwieją, ale argument wyborczy, niestety, jest skuteczny.
Abp Marek Jędraszewski, metropolita krakowski, nie mówił o wiernych, o inności, tylko o „tęczowej zarazie”. I wciąż dostaje za to aplauz. Dlaczego?
Wrócę do początku naszej rozmowy: zatrważająca jest nie tyle retoryka wojny, bo w polityce nie jest obca, ale łatwość, z jaką przyjmujemy definicję przeciwnika. Nie zastanawiamy się, skąd on się bierze, jak na potrzeby władzy został skonstruowany. Nie ma, moim zdaniem, żadnych sposobów racjonalnego objaśnienia słownictwa: „zarazy”, którym się posługuje część Episkopatu Polski. Czy konsekwencją tego rodzaju retoryki mają być zabiegi, które powinny zmierzać do położenia kresu zarazie, izolacji ludzi zarażonych, czyli odsunięcia ich na margines, mniej lub bardziej drastycznie? Nie chcę w tej chwili dramatyzować, ale przecież historia zna przypadki, jak są straszne konsekwencje tego, jeśli się używa języka wojny, a zwłaszcza jeśli w ten język wojny wpuszcza się jeszcze język choroby.
Arcybiskup Marek Jędraszewski tłumaczył swoje słowa o tęczowej zarazie, że mówił wówczas „o ideologii, a nie o ludziach tę ideologię głoszących”.
Przecież to jest hipokryzja. Nie ma choroby bez jej nosiciela. Jeżeli używamy języka „zarazy”, to, oczywiście, mówimy o tym, kto jest zarażony, bo inaczej nie byłoby problemu dżumy, jakby nie było tych, którzy ją przenoszą. Ksiądz arcybiskup brnie dalej i nabiera nas w sposób nie bardzo uczciwy.
Czy marsze równości, ale także w obronie praworządności, ludzi niesprawnych mają sens, bo zaprowadzą nas ku oświeceniu?
To wymagałoby długiej pracy przygotowawczej, trochę takiej pozytywistycznej pracy u podstaw, która by wyjaśniła, o co w tym oświeceniu ma chodzić. Skoro postawiłem się w sytuacji hipotetycznego metropolity, tak postawię się w sytuacji hipotetycznego przywódcy ruchu LGBT, organizatora marszu równości. Co ja bym zrobił? Uwypukliłbym te elementy równościowe, które niekoniecznie mają coś wspólnego z LGBT, ale od których zależy jakość naszego życia. Myślę o osobach głęboko upośledzonych oraz ich rodzinach, którzy zostali przez władze potraktowani straszliwie, poniżej wszelkiej godności. Myślę o ludziach starszych, pozostawionych samych sobie. Pewnie organizatorzy marszów równości mają świadomość tych problemów, ale za bardzo są teraz usztywnieni po reakcjach, z jakimi się już spotkali, z kamieniami i krzyżem.
Czy Śląsk jest tolerancyjny i gościnny, jak chcą regionaliści, czy może budujemy nadmiernie upiększony obraz tego miejsca? Na drodze sobotniego marszu równości w Katowicach zapowiadają się kontrmanifestanci.
Z mojego osobistego doświadczenia mogę pokazać prawdziwość tej opinii o gościnności Śląska. Dwukrotnie przygarnął i udomowił moją rodzinę z Małopolski - najpierw w 1921 roku, a potem w 1945 roku. Chciałbym, żeby Śląsk posłużył teraz jako taka lekcja do opamiętania. Chcę wierzyć, że może taką rolę odegramy.