Prof. Tadeusz Gadacz: Jak przetrwać epidemię koronawirusa i z niej wyjść? Pielęgnujmy solidarność i dobromyślność, wspierajmy się nawzajem
Powinnością ludzi wykształconych jest dziś tłumaczenie współobywatelom, że jako ludzie żyjemy po to, by w harmonii ze światem wspierać się nawzajem - radzi w czasie zbiorowej kwarantanny prof. Tadeusz Gadacz, filozof
Kwarantanna to jest chyba wymarzony okres dla filozofów: tyle czasu na rozmyślanie!
No, niekoniecznie. Bo filozof jest też ojcem siedmiolatka, który zazwyczaj spędza sporo czasu w przedszkolu, któremu trzeba zorganizować życie, naukę, zabawę… Co jest trudne w sytuacji, kiedy nie można wyjść ani do lasu, ani do parku, ani na spacer, ani na rower – bo to ryzykowne. Do tego dochodzi praca zdalna, która bardziej absorbuje czasowo niż normalny wykład uniwersytecki.
Samo życie…
Samo życie. Ale wszyscy jesteśmy w jakiś sposób dotknięci pandemią.
A to ma znaczenie, że wszyscy?
To zależy, czy będziemy ją przechodzić ze sobą czy – obok siebie. Razem czy osobno.
Strategia walki polega na tym, żeby nie być razem.
Ależ możemy i powinniśmy być – przy wykorzystaniu wszelkich dostępnych narzędzi. Szczęśliwie je mamy. Wiem, że osobom ze świata naukowego jest dziś łatwiej, bo w normalnych warunkach i tak spędzają dużo czasu w świecie duchowym, swych myśli, książek. Ale tak naprawdę każdy człowiek, także filozof, potrzebuje równowagi między światem wewnętrznym a zewnętrznym. Kryzysowe sytuacje to odkrywają…
Bo?
Bo normalnie człowiek wraca po pracy zmęczony do domu i ten dom jest miejscem odpoczynku, kontaktu z bliskimi, rozmowy. Ale jak to za długo trwa, to nam zaczyna brakować…
Świata?
Tak. Relacji społecznych, rozmów z innymi ludźmi i tak dalej.
Teraz te nasze relacje są utrudnione, bezpośrednich nie ma, bo nie wolno, bo strach. A tu idą święta, które zarówno wierzący, jak i ci mniej religijni zwykli przeżywać wspólnie. Wykształciliśmy obrzędy, symbole, tradycję ludnych zgromadzeń, procesji, rezurekcji. Nawet niewierzący uznają rytuały za część tradycji i tożsamości. Teraz zostaliśmy bez nich. Wielki czwartek, wielki piątek, wielka sobota, Wielkanoc- w kwarantannie. Pan sobie to wyobraża?
Nie ma sobie co wyobrażać, tylko trzeba się konfrontować z rzeczywistością.
Zyskaliśmy niezwykle cenną okazję do przemyśleń, co jest istotą tych świąt, a może nawet szerzej: co jest istotą chrześcijaństwa. I uświadomić sobie, że nie jest nią tylko i wyłącznie liturgia i że cały ten opisany przez pana symboliczny wymiar religijny, choć ważny, ma tak naprawdę znaczenie drugorzędne. Istotą chrześcijaństwa jest dobroć w relacjach międzyludzkich.
Nasze polskie chrześcijaństwo stało się zbyt zrytualizowane. Dla wielu ludzi podstawowym obowiązkiem chrześcijanina jest pójście do kościoła. Owszem, ono jest ważne, ale nie może być najważniejsze. Nie jest dobrze z człowiekiem, gdy priorytetem staje się dlań zrealizowanie pewnego rytuału, a brakuje w nim zainteresowania bliskimi, sąsiadami, kolegami, znajomymi, innymi ludźmi. A takie – pełne czułości - zainteresowanie to esencja chrześcijaństwa.
Wielkanoc to jest dobry czas na taką refleksję?
Bardzo dobry. Wielu ludziom może brakować tego, że nie mogą pójść i ucałować krzyża w kościele. Ale mogą sobie w zamian uświadomić, że ten krzyż jest przecież w każdym umierającym człowieku, w każdym dziecku, w każdym dorosłym. Tu jest Bóg. Obecny wśród nas.
A nie gdzieś wysoko, rozparty w niebiańskim fotelu, zsyłający plagi za grzechy?
Przywołam księdza Tischnera: Bóg nie jest siedzącym sobie wygodnie w zaświatach strażnikiem wielkich idei. Zszedł do naszego świata i stał się człowiekiem, by żyć ludzkim życiem w całym jego dramatyzmie, do końca. To istota Wielkanocy. Spróbujmy ją zrozumieć. Tischner mawiał, że chrześcijaństwo jest dopiero przed nami. Długo tego nie rozumiałem: bo jak to, celebrujemy kolejne stulecia naszej wiary! A on miał na myśli to, że my wciąż nie pojęliśmy, co jest esencją chrześcijaństwa: że Bóg jest w człowieku. Teraz mamy szansę to przemyśleć.
Jak by to miało wyglądać w praktyce?
Prosto. Zastanówmy się, jaki jest nasz stosunek do innych. Do bliskich. Do potrzebujących pomocy.
Dla wielu ludzi problemem jest dziś nie tylko to, że nie mogą ucałować krzyża, ale i to, że nie mogą w święta – i w ogóle - ucałować mamy czy babci. Nasze bezpośrednie kontakty zostały przerwane w konsekwencji przedziwnej wojny, jaką malutki wirus wypowiedział ludzkiej cywilizacji. Jeszcze parę tygodni temu przeciętny człowiek był przekonany, że może ze światem zrobić wszystko. I nagle, w liczbie jakichś czterech miliardów egzemplarzy, chowa się po domach w strachu przed czymś, czego nie widać. Trudno o coś bardziej symbolicznego.
Od dłuższego czasu zastanawiam się nad sensem istnienia ludzkiego gatunku. Nie jesteśmy, oczywiście, żadnym gatunkiem zwierzęcym, ponieważ natura nie wyposażyła nas w instynkt na tyle silny, by pozwolił nam przeżyć. Jak mawiał Kant, nie mamy ani kłów tygrysa, ani pazurów orła, ani siły tura. Zostaliśmy w ten sposób zmuszeni do rozwoju intelektu. Z jego pomocą przezwyciężaliśmy wszystkie naturalne deficyty: potrafimy latać, jak ptaki, poruszać się szybciej niż najszybsze zwierzęta, stworzyliśmy wielce skomplikowane technologie, jesteśmy w stanie dokonywać manipulacji genetycznych...
Dzięki temu ludziom - choć jest nas tak wielu – żyje się dziś lepiej niż kiedykolwiek. Obszary nędzy i głodu stale się kurczą.
Ale ten sam intelekt stał się symbolem panowania. Wiedza równa się władza.
Żaden gatunek zwierząt nie stworzył obozów koncentracyjnych. Poszliśmy za daleko w przekraczaniu granic własnego rozwoju. Nie pomyśleliśmy zawczasu o tym, że perspektywa antropocentryczna nie jest w świecie jedyna. Bardzo pięknie mówiła o tym w swoim wykładzie noblowskim nasza Olga Tokarczuk: nie jesteśmy panami świata, jesteśmy tylko jego częścią i musimy w harmonii z tym światem żyć. Teraz dostaliśmy uderzenie ze strony natury.
I się opamiętamy?
Są dwie możliwości. Jedna pesymistyczna. Nie można wykluczyć, że ktoś zechce wykorzystać wirusy lub inne patogeny jako broń biologiczną służącą zwiększeniu panowania nad światem. Można sobie wyobrazić tworzenie wirusów odpornych na szczepionki i ich wypuszczanie w celach politycznych. To radykalnie zmieni sposób myślenia o polityce, może doprowadzić nawet do powstania biowładzy. Proszę spojrzeć, co już się dzieje: ludzie gotowi są zawiesić działanie demokracji, ograniczać swoje prawa i wolności. Tylko po to, żeby przeżyć, zapewnić bezpieczeństwo sobie i bliskim. Zapewne wielu polityków będzie próbowało to wykorzystać.
Jak?
Władza ma wiedzę i może ją dawkować, my tej wiedzy nie mamy. Nie wiemy, ilu jest naprawdę zakażonych, gdzie oni są, ilu umarło i umiera, w efekcie nie mamy pojęcia, jaka jest realna szkodliwość wirusa, a z drugiej strony – jakimi środkami dysponujemy w walce z nim. To jest zarazem wielki test rzeczywistej kondycji społecznej. Przykładowo w Szwecji inaczej rozwiązuje się ten problem, bez tak drastycznych ograniczeń, a więc i skutków dla ludzi i gospodarki. Jest to możliwe dlatego, że obywatele mają tam duże zaufanie do władzy. U nas takiego zaufania do władzy i siebie nawzajem dotąd nie wypracowaliśmy. Pandemia uwypukla owe pozytywne i negatywne cechy społeczeństw – i nas samych.
Nie ufamy władzy, nie ufamy sobie, ale to nie oznacza, że wyzamykaliśmy się w domach i biernie czekamy na koniec.
To prawda.
Jest absolutnie wspaniałe, że tylu Polaków skrzyknęło się, by pomagać innym, choćby szyjąc maseczki czy robiąc zakupy. Z drugiej strony są ci, którzy próbują żerować i zarabiać na kryzysie…
Obserwujemy też wybuchy nienawiści. Choćby wobec potencjalnych „roznosicieli zarazy”, w tym chorych lekarzy oraz rodaków powracających z zagranicy…
Właśnie. Ale te różnice widać także w domach. Jedni się cieszą, że mają trochę więcej czasu dla bliskich, dla dzieci, dla współmałżonka, a gdzie indziej wzrasta przemoc, bo nagle okazuje się, że małżonkowie mijający się na co dzień w tzw. normalnym życiu, zaaferowani mnóstwem własnych spraw - muszą teraz ze sobą niemal na okrągło być. A nie potrafią.
Po niektórych hekatombach ludzkość wyciąga wnioski i zmierza, jak się wydaje, w dobrym kierunku. Tak było po II wojnie światowej. Ówczesne autorytety przekonały wszystkich, że po doświadczeniu Auschwitz jedyną możliwą ścieżką rozwoju jest współpraca. Na tym fundamencie powstała wspólnota europejska… Czy ona się na naszych oczach rozpada z powodu epidemii, czy też raczej dzięki tej epidemii wszyscy po raz kolejny dostrzegą, że przywracając podziały, zamykając granice, grzęznąc w narodowych egoizmach – cofamy się, zmierzając z powrotem w kierunku Auschwitz?
Oczywiście, wolałbym, by zwyciężył wariant współpracy. Pewne symptomy tego są, choćby w globalnym wyścigu o pozyskanie szczepionki na koronawirusa. Polski naukowiec z Wrocławia udostępnia wyniki swoich badań, choć mógłby je opatentować i zarabiać na tym. Podobnie robią inni naukowcy na świecie. Pokazuje to, że potrafimy myśleć kategoriami dobra ogólnoludzkiego. Ale to może pójść także w inną stronę, czyli - jak po I wojnie światowej. Obudziły się wtedy liczne nacjonalizmy. Teraz mamy symboliczne zamykanie granic, „narodowe” strategie walki z tą epidemią… To niebezpieczne. Może zaowocować brakiem wzajemnego zaufania.
To zagrożenie widać to nie tylko w relacjach międzynarodowych, ale takich codziennych, międzyludzkich.
Owszem. Ludzie mijają się na ulicach czy w sklepach zachowując odległość minimum dwóch metrów. Z podejrzliwością, czy przez tego drugiego coś im się nie stanie.
Wszyscy jesteśmy jakby zadżumieni i trędowaci, tylko że w czasie dawnych pandemii widzieliśmy, kto jest chory...
Kiedyś pandemie faktycznie przebiegały inaczej. Tu nie tylko wirus jest niewidoczny, ale też wielu przechodzi infekcję bezobjawowo, pozostając nosicielami. Większość ludzi czuje lęk przed niewidzialnym wrogiem.
U jednych fizyczne oddalenie jest przejawem tego lęku. Ale dla innych stało się ono wyrazem troski. To z troski i miłości nie podajemy ręki, nie odwiedzamy starych rodziców, nie chodzimy do kościoła.
Szczęśliwie mamy telefony, internet, media społecznościowe. Możemy się kontaktować, spotykać inaczej, zacieśniać kontakty. Moi koledzy spotykają się przez skype’a, rozmawiają, piją wino. Wspólnie. Najistotniejsze jest to, by w tych relacjach zachować i pielęgnować coś, co nazywam dobromyślnością.
Czyli?
Czynić dobro w sposób przemyślany. Można próbować robić dobro, z którego wyniknie większe zło, np. odwiedzić starych rodziców na święta z opłakanym skutkiem. Musimy mieć na względzie konsekwencje swych czynów. Z naszego działania musi wynikać maksymalne dobro – indywidualne i społeczne. W tym wypadku trzeba po prostu zrobić wszystko, by być z tymi rodzicami możliwie blisko – w inny sposób.
Jednak w fizycznej przestrzeni publicznej więzi z innymi ludźmi, takie choćby, jak między wiernymi w kościele, zostały pozrywane lub nadwątlone. To nie jest problem?
Jest. Bo niezależnie od motywacji, ów obowiązkowy dziś dystans może w nas pozostać. Nawet długo po ustaniu epidemii. Może się tak stać zarówno w wymiarze czysto ludzkim, jak i politycznym. To zamykanie granic jest tu dla mnie symboliczne. I zarazem – bardzo bolesne. Ja długo nie mogłem z Polski wyjechać, starałem się bezskutecznie o paszport…
W PRL większość z nas miała ten problem.
Właśnie. Więc dla nas możliwość swobodnego przekraczania granic, poruszania się, jest fundamentalnym doświadczeniem.
Prawem?
Tak.
Jednak chwilowo (?) jesteśmy na wojnie. Przyjrzyjmy się naszemu uzbrojeniu. Mamy bomby i elektrownie jądrowe, mamy F35 i Airbusy, smartfony i superkomputery, mamy Facebooka i YouTube, Tindera i TikToka. Ale czy te narzędzia i bronie sprawiają, że jako ludzie umiemy sobie lepiej radzić duchowo z kataklizmami? Weźmy zwykłą śmierć. Ona jeszcze za czasów mojej babci towarzyszyła życiu, podobnie jak narodziny. Dziś narodziny są w szpitalu i śmierć jest w szpitalu. W świecie kultywującym wieczną młodość dom stał się świątynią naszej prześnionej nieśmiertelności.
Pascal określił człowieka jako trzcinę myślącą. Nawet zwykła kropla wody potrafi nas zabić, jeśli się nią zachłyśniemy. Może nas zniszczyć jeden podmuch wiatru. Jest teraz okazja, by o tym pomyśleć. Ta śmierć gdzieś koło nas chodzi, warto się więc zastanowić, co jest naprawdę wartościowe. Które potrzeby są istotne, a które zbędne.
Czy musimy mieć tyle urządzeń, sprzętów, czy musimy mieć tak rozbuchaną konsumpcję. To pytania aktualne: pandemia pojawiła się w momencie, gdy wielu z nas zaczęło poważnie myśleć o kryzysie klimatycznym, ryzykach wynikających ze wzrostu temperatury, topnienia lodowców itd.
Tego problemu nie rozwiążemy w pojedynkę, każdy w swoich granicach i na swoim poletku. Z pandemią też nie poradzimy sobie każdy z osobna. I na pewno nie podźwigniemy się z zapaści ekonomicznej, w którą popadamy. Czy ludzie mają tę świadomość? Ludzkość ma?
Wszystko zależy od kondycji życia politycznego. Unię Europejską zakładali ludzie będący wielkimi autorytetami politycznymi. Dzisiaj takich autorytetów nie ma. Jeśli w poszczególnych krajach górę wezmą egoizmy narodowe, to jako ludzkości – i wszystkim z osobna – nam się nie uda. Jeśli zwycięży zbiorowa mądrość społeczna – która przecież w nas jest – to zrozumiemy, że ścisła współpraca jest jedyną opcją. Skoro stworzyliśmy globalną gospodarkę i cywilizację przekraczającą granice, to nie mamy innego wyjścia. Alternatywnym rozwiązaniem jest okopanie się w swoich granicach, zerwanie więzi, rozpoczęcie produkcji wszystkiego w myśl zasady każdy sobie, odrzucenie globalnej ekonomii. Trzeba by też przestać podróżować.
Wydaje się to niemożliwe.
Owszem, ja nie widzę innego wyjścia, jak myślenie w kategoriach wspólnoty, współpracy oraz dobrostanu natury i dobrostanu społecznego. Tylko nie widzę też jeszcze, jakie podmioty mogłyby takie myślenie wcielić w czyny. Unia Europejska nie zdała w pełni egzaminu, podobnie ONZ i inne ciała. Na razie każdy myśli o sobie. Być może musi się narodzić coś nowego. Być może do polityki muszą przyjść całkiem nowi ludzie.
Pewne jest, że nic nie będzie takie samo. Że trzeba na nowo przemyśleć stosunek do natury, do konsumpcji, do naszych własnych potrzeb. Do służby zdrowia, do badań naukowych…
Doświadczył Pan sytuacji granicznej, jaką jest śmierć dwójki dzieci. To dla większości ludzi niewyobrażalne. Czy takie doświadczenie uodparnia na kryzysy, jak dziś? Wyposaża w osobistą tarczę? Czy odwrotnie?
Tutaj nie ma jednoznacznej odpowiedzi, uniwersalnej recepty. Jedni po takich doświadczeniach całkowicie się załamują, zapadają, nie potrafią się pozbierać przez wiele, wiele lat. Są też tacy, którzy znajdują w sobie siłę nadziei. U mnie się ta nadzieja spełniła, bo mam kochaną rodzinę, cudownego syna, który jest moją radością. W gruncie rzeczy to jest jednak darem.
Da się nań zasłużyć?
Trzeba starać się żyć, pracować zgodnie z powołaniem. Nadzieja to nie jest przylepiec z opatrunkiem przykładany zewnętrznie do bólu. To jest coś, czemu trzeba wychodzić naprzeciw, nie myśląc o tym, co teraz, ale o tym, co za pół roku, za rok. Dlatego dziś pracujemy, uczymy studentów, kształcimy dzieci, staramy się utrzymać pracowników w firmach… To wynika z nadziei i z tego wynika nadzieja.
Jak ulał pasuje tu anegdota, jaką opowiedział mi profesor Tischner. W górach brakło deszczu, ogromna susza przez to była, więc górale poszli do księdza zamówić mszę w intencji opadów. Chodzili tak od poniedziałku do piątku, coraz bardziej rozczarowani i wątpiący, a proboszcz w piątek rzecze do nich: „Nie będzie lało, bo nie macie nadziei”. Oni oburzeni: „Jak to nie mamy, skoro chodzimy codziennie do kościoła?!”. On: „Jakbyście mieli nadzieję, to byście przynosili parasole”.
Pan po tych tak strasznej tragedii nosił parasol?
Tak. Każdy jest po coś na ziemi, ma pewien potencjał i powinien go w sobie rozpoznać – by zostawić po sobie dobro. Zacząłem stawiać sobie pytania: właściwie po co ja jestem. Mógłbym kopać rowy, albo zajmować się czymkolwiek innym, ale wtedy zmarnowałbym to, co otrzymałem. Tak jest w życiu, że jak się realizuje to, co się powinno, to pojawiają się różne znaki wsparcia. Pokazujące, że to jest właśnie TA droga.
Na ile ważna w takich chwilach jest obecność drugiego człowieka?
Fundamentalna. My się tym różnimy od przedmiotów, że przedmioty istnieją, a ludzie są obecni. Żyjemy wobec i dla innego człowieka. Ja tak też rozumiem dom: że to nie jest miejsce snu i odpoczynku, tylko miejsce bycia dla kogoś. To jest istotne, wszystkie inne kwestie są o wiele mniej ważne.
O tym jest przecież niemal cała dobra literatura, cała filozofia… I one w kryzysach zdają się wracać na należne miejsce. Wszyscy rozmawiają dziś na skype, teams, zoomie na tle regałów z książkami. Czy to zwiastuje nowe oświecenie? A może po epidemii suweren wyklei sobie salony bibliofilskimi fototapetami, uznawszy, że to modne?
Obawiam się, że nawet nie wyklei. Wywiadów, o których pan wspomniał, udzielają mediom uczeni, fachowcy: lekarze, prawnicy, politolodzy, psychologowie, dziennikarze… Biblioteka jest ich naturalnym środowiskiem. Ale dla większości ludzi nie jest. I dlatego powinnością absolutnie każdego intelektualisty, człowieka wykształconego, jest dziś edukowanie, informowanie, tłumaczenie, tłumaczenie, tłumaczenie gdzie się tylko da – nie tylko tego, co się aktualnie dzieje w związku z koronawirusem i towarzyszącymi mu ograniczeniami, ale przede wszystkim tego, co wynika z naszego rozpasania konsumpcyjnego, niekontrolowanego rozwoju kapitalizmu, egoizmu politycznego. Trzeba próbować przebić się do mas z przekazem, że jako ludzie żyjemy po to, by w harmonii ze światem wspierać się nawzajem.
„W harmonii ze światem wspierać się nawzajem”. Piękne. I stare jak chrześcijaństwo. Czy suweren zechce tego słuchać? Zawierzy intelektualistom? Zreflektuje się, że wszystkie zdobycze cywilizacji, z jakich korzysta i jakimi się posługuje – od praw człowieka i długiego życia po elektroniczne gadżety i media społecznościowe – zawdzięcza garstce ludzi niezwykłych, dobrze wykształconych?
José Ortega y Gasset w klasycznym „Buncie mas” pokazał, jak przyspieszony rozwój miast i uprzemysłowienia gospodarki powodował pojawienie się w kręgach nie tylko ekonomii, ale i kultury ogromnych mas społecznych, które były nieprzygotowane intelektualnie i kulturowo, a zaczęły dominować, atakując wartości, wysokie wzorce moralne, kulturowe, hierarchie. Odnoszę wrażenie, że dzisiaj mamy do czynienia z drugim buntem mas, związanym z kolejną rewolucją – cyfrową. Każdy może być fachowcem od medycyny, dziennikarzem, komentatorem politycznym i gospodarczym – tylko dlatego, że ma dostęp do internetu.
Upadają autorytety. I łatwo napuszczać masy na fachowców: prawników, nauczycieli, czy - jeszcze niedawno – lekarzy.
Ale być może obecne doświadczenie nami wstrząśnie. Niestety, u wielu ludzi opamiętanie pojawia się wyłącznie wtedy, gdy trafią na bruk, tracąc radykalnie bezpieczeństwo zdrowotne i finansowe.
Smutne.
Prawdziwe. Dopiero po wybuchu pandemii wielu ludzi przestało się interesować, co mają do powiedzenia i czym żyją celebryci, a zaczęło wsłuchiwać się w głos ekspertów: lekarzy, prawników, ekonomistów… Czyli tych wszystkich, od których tak naprawdę zależy, czy będziemy żyć w społeczeństwie dobrze, racjonalnie zarządzanym, w spokoju współpracując ze sobą, socjalnie bezpieczni.
I Pan myśli, że to z nami zostanie, to zasłuchanie mas w głos ludzi wykształconych?
Nie wiem. Ale na wszelki wypadek noszę parasol…
Niecałe dwa lata temu ukazała się Pana książka „Uniwersalne prawdy i prawa życia dla mądrych ludzi na trudne czasy”. To dobry poradnik – na dziś?
Słyszę, że to się czyta, więc chyba tak. Właśnie złożyłem w wydawnictwie kolejną książkę „O cnotach i wadach: od altruizmu do życzliwości”. Uważam, że trzeba przypomnieć znaczenie słów, które zniknęły zupełnie z przestrzeni społecznej , z naszego języka, albo ich sens został wypaczony, jak bliska sercu ks. Tischnera solidarność. Jak bezinteresowność, prawość, prostomyślność, dobroduszność, życzliwość. Bez nich nie ma dobromyślności.