Prof. Wawrzyniec Konarski: Ktokolwiek będzie następcą Borisa Johnsona, musi być aktywny, prewencyjny, wyprzedzający
Tym, co powinien obiecać następca Borisa Johnsona jest przede wszystkim zmiana sposobu funkcjonowania brytyjskiego premiera, ponieważ – trzeba to powiedzieć jasno i wyraźnie – Johnson tę pozycję mocno naruszył, a wręcz ją zepsuł. Jest typem oportunisty, a przy okazji lubi kłamać – mówi prof. Wawrzyniec Konarski, politolog.
Kto zastąpi Borisa Johnsona na stanowisku premiera i zamieszka na początku września przy Downing Street 10 w Londynie?
Chciałbym najpierw zwrócić uwagę na ciekawy aspekt, o którym mało się pisze, może z powodu poprawności politycznej. Otóż niezwykle interesujące jest pochodzenie etniczne osób, które są rozważane jako następcy Johnsona. Są wśród nich reprezentanci społeczności pochodzących z dawnych kolonii brytyjskich. Mamy tu zatem do czynienia z sytuacją, w której jako pełnoprawni uczestnicy życia politycznego w Brytanii pojawiają się ludzie będący naturalizowanymi Brytyjczykami. Taka ścieżka kariery zawodowej, w tym również politycznej w kraju ich obecnego zamieszkania jeszcze 30-40 lat temu wydawała się nierealna.
Ma Pan na myśli byłego kanclerza skarbu, ministra finansów…
… tak, mówię oczywiście o Rishim Sunaku; przykładem takiej kariery jest też burmistrz Londynu Sadiq Khan, który dobrze sobie radzi w tej roli. Mnie to osobiście jako etnopolitologa bardzo interesuje. A także wzbudza atencję, bo pokazuje, że można przy wykorzystaniu swoich zdolności i determinacji awansować w innym środowisku niż to, z którego pochodzimy. Jest to bardzo ciekawy signum temporis dla tego, co dzieje się w Wielkiej Brytanii.
Nie dotyczy to szefowej dyplomacji, Liz Truss.
Naturalnie, że nie. Dlatego na pierwszym miejscu wspomniałem o Sunaku, ponieważ to on wygrał w lipcu prawybory. Myślę jednak, że niezależnie od tego, iż tych głosów otrzymał wtedy nieco więcej od Truss, to jednak w finalnym rozdaniu ta ostatnie ma tu większe szanse. Jeśli bowiem przypomnieć tu jeszcze jedną panią, która też przecież była na wysokim miejscu czyli Penny Mordaunt, to podsumowując głosy otrzymane przez obie panie widać tu wyraźnie przesunięcie preferencji ku przywództwu płci, nominalnie tylko, słabej. Pod tym kątem partie polityczne, jeśli chodzi o stabilne demokracje zachodnie, też się zmieniają i coraz częściej kobiety dochodzą do głosu.
Co z tego wynika?
To bardzo interesujący przypadek, bo jeżeli pani Truss ostatecznie, zapewne przy poparciu głosów tych osób, które są zwolennikami Penny Mordaunt, wygra, to mielibyśmy trzeci przypadek kobiety u steru najważniejszego, w sensie praktycznym, urzędu w Wielkiej Brytanii, czyli stanowiska premiera. Osoba stojąca na jego czele odgrywa w modelu brytyjskim (oraz w państwach, które ten model zapożyczyły, jak Irlandia, Nowa Zelandia, Kanada) rolę konstytucyjnego dyktatora. Wynika to zarówno z tradycji, jak i przepisów prawa konstytucyjnego. Jeżeli więc Elizabeth alias Liz Truss stałaby się następczynią Johnsona, to fakt ten byłby ciekawym potwierdzeniem tendencji, że jednak panie mają coraz więcej do powiedzenia w polityce brytyjskiej.
Bardzo prawdopodobne, bo, jak piszą media, Liz Truss ma 90 procent szans na to, aby zająć miejsce Borisa Johnsona. Ale Rishi Sunak nie odpuszcza, Oboje składają obietnice wyborcze.
Tym, co powinni obiecać jest przede wszystkim zmiana sposobu funkcjonowania brytyjskiego premiera, ponieważ – trzeba to powiedzieć jasno i wyraźnie – Johnson tę pozycję mocno naruszył, a wręcz ją zepsuł. Jest typem oportunisty, a przy okazji lubi kłamać. Nie da się ukryć, że poprzez swoje postępowanie zepsuł wizerunek nie tylko samej partii, ale także przyjęte ścieżki awansowania funkcjonariuszy partyjnych i sposób wykonywania swoich obowiązków.
W jaki sposób dokona się wybór nowego premiera? Jak wyglądają wybory?
Przywołując choćby czas odejścia Winstona Churchilla z aktywnej polityki warto przypomnieć, że wśród najwyższych rangą konserwatystów brytyjskich istniały grupy nieformalne. Tak postrzegane linie powiązań między takimi czy innymi frakcjami wewnątrz partii były istotne, a osoby, które stawały się później przywódcami musiały być wrażliwe wobec interesów tych poszczególnych frakcji. Podkreślam często, że obserwując najwyższych rangą przywódców politycznych Wielkiej Brytanii w ostatnich kilkudziesięciu latach widać ciekawą prawidłowość: następca silnego lidera nie był w stanie podtrzymać skali popularności, którą dysponował ten pierwszy. To prawidłowość dotycząca liderów niemal wszystkich partii. Znakomitym przykładem jest tu następca Margaret Thatcher, czyli sympatyczny skądinąd, ale bez jej charyzmy, John Major.
To samo dotyczy Gordona Browna, który nie był w stanie udźwignąć skali popularności, jaką wcześniej dysponował Tony Blair i to niezależnie od zarzucanego mu politycznego efekciarstwa.
Jak będzie teraz?
Celowo wspomniałem o tym, że w historii Partii Konserwatywnej ważną rolę odgrywały grupy nieformalne mające swoich kandydatów na objęcie schedy po ustępującym przywódcy. Obecnie, jak wiemy, rozesłano karty do głosowania dla około 200 tysięcy członków brytyjskiej Partii Konserwatywnej, co ma stanowić dowód na istnienie demokratycznych procedur wewnętrznych.
Na ich odesłanie członkowie partii mają czas do 2 września.
Tak jest. Warto pamiętać, w poprzednich wyborach w 2019 roku, które wygrał Boris Johnson, głosowanie trwało dwa tygodnie. Dziś wiemy, że nazwisko nowego lidera ma zostać ogłoszone w pierwszej dekadzie nadchodzącego miesiąca, prawdopodobnie 5 września. Trzeba podkreślić, że wybory lidera oparte są na formalnie zakładanym masowym uczestnictwie członków partii. Proszę też pamiętać o tym, że specyfiką członkostwa w brytyjskich partiach politycznych jest wariant aktywnego lub zbiorowego członkostwa. Ten drugi dobrze obrazuje przypadek Partii Pracy, w której jej zbiorowymi członkami były również osoby należące do związków zawodowych. W nawiązaniu do tego obecnego głosowania każda z tych 200 tysięcy osób jest potencjalnie świadomym uczestnikiem tej gry jako zarejestrowany członek Partii Konserwatywnej. Te wybory są dlatego tak ważne, gdyż o wyborze lidera decydują w istocie osoby, które - mówiąc potocznie - wiedzą o co chodzi i mając swoje preferencje, biorą aktywny udział w procesie funkcjonowania swojej partii.
Z jakimi palącymi problemami będzie musiał się zmierzyć nowy premier już na samym początku?
Przede wszystkim będzie to sytuacja, którą kolokwialnie nazywam schedą po Brexicie. Wiadomo poniekąd, że Johnson „grał na dwa fronty”. Mateusz Mazzini przypomniał, że podobno miał przygotowane dwa przemówienia po głosowaniu brexitowym. Oba miały być entuzjastyczne niezależnie od wyniku. Scheda postbrexitowa jest uciążliwa dla Brytyjczyków, ponieważ wcześniejsze poparcie większości społeczeństwa dla opuszczenia UE przeistacza się w sceptycyzm, wyrażany szczególnie przez młodsze i zawodowo spełnione grupy społeczne. Obietnice polityków co do mającego nie sprawiać problemów Brexitu podlegają dziś negatywnej weryfikacji.
Dlaczego?
Nie da się ukryć, że Londyn był najważniejszym obok Frankfurtu centrum finansowym Unii Europejskiej, ale z powodu Brexitu nie może już nim być. Pamiętajmy również, że w londyńskim city zdecydowana większość osób pracujących jako menadżerowie, głosowała za pozostaniem w UE, gdyż zdawali sobie sprawę z tego, jakie to może mieć skutki finansowe, a także społeczne. Jeżeli tak znaczące gospodarczo państwo, jak Brytania ustawia się poza strukturą, która ma integrować Europejczyków, to oznacza to utratę korzyści gospodarczych, które z tego tytułu były jednak widoczne. A wówczas wzrasta poczucie frustracji. Dzisiaj gdybym miał enumeratywnie wymienić problemy, które staną (a przecież staną) przed nowym czy nową premier i zarazem szefem partii, to z pewnością jest to cały kompleks konsekwencji postbrexitowych. Naturalne jest pytanie, w jaki sposób Brytania ma się dalekosiężnie rozwijać na kanwie powiązań biznesowych i ułatwień na przykład podatkowych, skoro już nie jest członkiem Unii Europejskiej? A także co zrobić z gospodarczym, w tym fiskalnym statusem Irlandii Północnej?
I Truss, i Sunak są tu zgodni – chcą się wycofać z niektórych zapisów umowy handlowej z UE, dotyczących handlu z Irlandią Północną.
Pamiętajmy o tym, że dzisiaj Irlandia Północna jest obszarem, którego funkcjonowanie pokazuje w jakim stopniu Londyn może stać się swoistym zakładnikiem fundamentalnych reguł prawnych, które zostały przezeń tamtym mieszkańcom narzucone. Mam tu na myśli Ustawę Konstytucyjną Irlandii Północnej z roku 1973, wedle której tylko za wolą większości mieszkańców Irlandii Północnej dopuszczalne będzie zjednoczenie z Republiką Irlandii. Przez lata był to martwy przepis, ponieważ wiadomym było, że takie poparcie jest statystycznie niemożliwe. Wiedzieli to także zwolennicy unifikacji obu części Irlandii w postaci jednego państwa. Pokazał wynik referendum z marca 1973, kiedy to za pozostawieniem Irlandii Północnej w granicach Wielkiej Brytanii opowiedziało się 98,5 procent głosujących, co prawda przy absencji wynoszącej 60 procent. Jednakże, jak już wiemy, od tego czasu proporcje znacząco się odwróciły. Zawarcie Porozumienia Wielkopiątkowego w kwietniu 1998 r. nie było tylko udanym zakończeniem gorącej fazy konfliktu w Irlandii Północnej. Otwierało szansę i nowe możliwości ku temu, żeby zwaśnione grupy społeczne zaczęły poszukiwanie sposobu na pojednanie. I to się w zasadzie dokonało nie za pomocą pobożnych życzeń, bo nikt w takie rzeczy nie wierzy. Stało się tak dzięki działaniom pozwalającym na transgraniczną współpracę gospodarczą, tworzenie ułatwień podatkowych oraz kanwy ku łączeniu wcześniej rozbieżnych interesów grup sąsiedzkich, mieszkających w miastach, których dzielnice protestanckie stykały się z katolickimi, a także za sprawą powoływania ośrodków socjalno-kulturowych, w których spotykały się dzieci i młodzież z obu tych społeczności. Ci, którzy byli dziećmi blisko 25 lat temu dziś są ludźmi dorosłymi. I to oni kształtują oblicze tej prowincji, niezależnie od tego, czy są katolikami czy protestantami. Oczywiście wśród katolików sprzeciw wobec idei Brexitu jest dziś zdecydowanie lepiej widoczny. Ale także i wśród protestantów rośnie frustracja wynikająca z krytycznie ocenianych poczynań Londynu. Dlatego też osobiście zakładam, że niezwykle ważną dla tej nowej grupy przywódczej Partii Konserwatywnej będzie podjęcie konkretnych działań o charakterze gospodarczym, które będą mogły zapewnić Irlandczykom z Północy, a więc zarówno katolikom, jak i protestantom możliwość normalnego funkcjonowania na kanwie takich doświadczeń, jakie zostały nabyte przez te dwadzieścia kilka lat po zawarciu Porozumienia Wielkopiątkowego. Londyn musi to zrobić, bo jeśli nie, to - jestem o tym przekonany - nastroje separatystyczne wzrosną na większą skalę. Pisałem o tym w swojej książce o IRA stwierdzając, że powodzenie procesu pojednania zależy od konkretnych działań rządu nie w Dublinie, tylko przede wszystkim w Londynie. Londyn będzie musiał tu mieć tę świadomość, że jeśli tę sprawę zaniedba, a mechanizm, jaki ma dzisiaj miejsce miałby zostać wycofany, to skutki tego mogą być naprawdę bardzo złe. Na tym tle wypada wspomnieć, że istotnym wyzwaniem dla rządu brytyjskiego jest proces mobilizacji etnicznej na Wyspach Brytyjskich.
Co Pan konkretnie ma na myśli?
Myślę tu o Szkotach. Pierwsze referendum szkockie zostało przegrane przez zwolenników niepodległości, ale w sposób absolutnie ich niekompromitujący, tylko odwrotnie, tworzący przesłanki ku poprawie wyniku w przyszłości. Idea kolejnego jest dziś na porządku dziennym. Determinacja demonstrowana tu przez Nicolę Sturgeon, która, po odejściu z aktywnej polityki Alexa Salmonda, dość dobrze radzi sobie z przywództwem Szkockiej Partii Narodowej i ma plany, co zrobić ze Szkocją, będzie naprawdę istotnym wyzwaniem dla Londynu. Niepodległa Szkocja nie jest tylko spekulacją teoretyczną. Wydawało się, że granice europejskie po II wojnie światowej są niezmienne. Ale ponieważ nastąpił rozpad Jugosławii oraz powstało kompletnie nowe państwo – mam na myśli Kosowo – do czego swoją rękę przyłożył generalnie pojmowany Zachód, to nie możemy w tym momencie już wykluczyć absolutnie niczego. I to, co się wydawało tylko teoretyczne, może stać się w jakimś momencie praktyką także w Europie Zachodniej. Słynne zawołanie Szkotów, które było wcześniej podstawą kampanii referendalnej, czyli „It’s Scotland’s oil” (To szkocka ropa), jest hasłem, którego Szkoci się nie wyrzekli. I jest tak niezależnie od tego, że wróży im się trudną egzystencję, gdyby rzeczywiście chcieli stać się państwem niepodległym. Ale to jedna sprawa medalu. Drugą jest wszakże to, co można by nazwać kompromitacją rządów w Londynie na wypadek zwycięstwa referendalnego szkockich separatystów. Rząd brytyjski stałby się przykładem reputacyjnie skompromitowanym, bo nie potrafiącym w sposób koncyliacyjny uregulować trudnych wewnętrznych spraw, jakie składają się na etnopolitykę wewnątrz Brytanii. Uniknięcie takiej sytuacji będzie olbrzymim wyzwaniem dla nowego premiera.
Tych wyzwań jest więcej w samej Wielkiej Brytanii. Bank Anglii ostrzega, że recesja jest nieunikniona. Inflacja rośnie. Liz Truss obiecuje, że obniży podatki.
Każdy klub ma to do siebie, że z jednej strony każe płacić składki, ale z drugiej strony roztacza też pewnego rodzaju opiekę nad swoimi członkami. Skoro Wielka Brytania przestała być członkiem takiego klubu, to z oczywistych powodów może podejmować decyzje niezależnie, ale jest to łatwiejsze wtedy, gdy panuje dobra tendencja gospodarcza na świecie, a zupełnie inaczej wówczas, kiedy panuje recesja. Jeżeli pomysły gospodarcze, jakie nowa osoba na stanowisku premiera będzie musiała przeforsować, okazałyby się nieudane, to praktycznie całe odium spadnie na Londyn, nie na Brukselę. W związku z tym to jest bardzo trudna gra. Wszystkie te pomysły, które pani wymieniła, będą musiały mieć miejsce, ponieważ bez tego nie będzie szansy na to, żeby przetrzymać ciężkie czasy i wrócić do koniunktury.
Na jakie obszary musi zwrócić uwagę nowy premier, jeśli chodzi o relacje z Unią Europejską. Dwie główne partie Wielkiej Brytanii mówią, że powrotu do UE nie będzie.
Jako politolog uważam, że nie ma mowy o przyjęciu jednej opinii czy interpretacji raz na zawsze. To, że tak mówią o tym elity partyjne wynika z reguły, która istnieje w bardzo wielu państwach. Zarówno tych, które są stabilnymi, jak i niestabilnymi demokracjami. Nazywam ją obsesją reelekcji. Jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że generalnie politykom zależy na ponownym wyborze - bo im się należy, bo się czują doświadczeni - to w celu uzyskania możliwości tejże reelekcji są w stanie bardzo dużo obiecać. Natomiast realia, które się toczą poniekąd niezależnie – mówię o okresie powyborczym – zawsze modyfikują postępowanie polityków. Jeżeli dzisiaj główne partie brytyjskie tak uważają, to jest to … logiczne. Nie mogą bowiem mówić nic innego, ponieważ i one przyłożyły rękę do Brexitu. Natomiast nie wykluczam, że jeżeliby brytyjska sytuacja gospodarcza stała się szczególnie trudna, a także ruchy separatystyczne dotyczące Irlandii północnej i Szkocji stałyby się statystycznie mierzalnym zagrożeniem, wówczas mogłoby dojść do weryfikacji poglądów ww. partii. Dodajmy do tego nieprzewidywalne tendencje migracyjne. Wszystko to stwarza mozaikę potencjalnych problemów wpływających na zmianę poglądów wśród uczestników gry politycznej. Stanowi zarazem poważne wyzwanie nie tylko dla tych którzy rządzą, ale również i dla opozycji, która będzie musiała zaproponować sensowne wyjście z tej sytuacji.
Boris Johnson nie miał wyjścia i musiał zrezygnować ze stanowiska?
Myślę, że przeszedł pewną cienką czerwoną linię. Przypomnę tu określenie, którego użył kiedyś nieżyjący już dziennikarz radiowy, Jacek Kalabiński. Mając na myśli pewnego polskiego polityka, aktywnego w latach 90 powiedział, że wielu amerykańskich dziennikarzy widzi go jako „great wrapping nothing inside” (wielkie opakowanie, nic w środku). Otóż Johnson jest tu podobną ilustracją tego określenia, przykładem osoby publicznej, dla której liczyła się głównie forma, a nie treść. On ze swoją dynamiką, aktywnością w mediach, ciągłym demonstrowaniem, że jest silny, odporny na krytykę i autorytatywny, stworzył przykład polityka-aktora, który zdaje sobie świetnie sprawę z tego, że jest bezustannie obserwowany. A zatem musi być właśnie taki, nie okazywać przygnębienia czy swoich problemów. Ma być uśmiechnięty, mówić w sposób dobitny, a słucha się go ciekawie, bo operuje bardzo dobrym angielskim. Innymi słowy, jest właśnie przykładem polityka głównie skupionego na formie, a nie treści, przy czym te ostatnie i tak wątłe treści już się wyczerpały. Kiedy okazało się, że Pincher jest osobą zachowująca się w sposób niemoralny, a premier udał, że o tym nie wie, wówczas ten właśnie przerost formy mu nie pomógł.
Pincher był wierzchołkiem góry lodowej. Johnson stał się też bohaterem tabloidów przez covidowe imprezy organizowane w pandemii.
Johnson złamał reguły i to niejednokrotnie. Na początku patrzył na nową sytuację spowodowaną przez covid z pewnym lekceważeniem. Potem, gdy okazało się, że sam ciężko zachorował i cudem z tego wyszedł dzięki lekarzom, to jego wiarygodność wzrosła. Dokonał własnej ekspiacji ubolewając, że się mylił. Podobnie było u nas z Aleksandrem Kwaśniewskim, który zachorował na „chorobę filipińską”, a wszyscy wiedzieli, że „chorobę filipińską” ma wiele milionów dorosłych Polaków. To paradoksalnie buduje politykowi dobrą reputację, ociepla polityka. Tylko że Johnson okazał się recydywistą, gdyż dokonując ekspiacji w jednej dziedzinie „zapomniał”, że organizował imprezy covidowe. No i był człowiekiem, który chronił Pinchera. Miał wielkie ambicje, żeby zostać bohaterem narodowym, zwłaszcza mam tu na myśli jego nadaktywność w chwili ataku Rosji na Ukrainę. To wszystko powoduje, że ktoś, kto jest tak swoiście turbulentny, co chwila żyje jakimiś nowymi ideami i nie umie w sposób stabilny budować swojej pozycji politycznej, staje się politykiem niepoważnym, nie mającym uporządkowanej skali wartości, wedle której stara się na co dzień postępować. Ostatecznie oznacza to, że czara goryczy się przelała i ktoś taki w polityce staje się niewiarygodny. Coś takiego właśnie spotkało Johnsona. Stosując w bieżącej pracy „fajerwerki” pokazał wielokrotnie, że nie jest zdolny do żmudnej, codziennej, pozytywistycznej pracy i że jest głównie efekciarzem.
Co się wydarzy w Wielkiej Brytanii za trzy lata? Głośno o tym, że pierwszy raz od 2005 roku wybory ma szansę wygrać Partia Pracy.
To pytanie profetyczne. Nikt z nas nie wie, co stanie się za pół roku, biorąc pod uwagę, że wojna na wschodzie Europy trwa. O tym, co się może stać, wskażą decyzje podejmowane przez następcę bądź następczynię Johnsona. A muszą to być decyzje bazujące na strategii długofalowej. Boris Johnson był politykiem czysto taktycznym – nie myślał o tym, co będzie kiedyś. Był politykiem reaktywnym. Najchętniej chciałby, aby to wszystko, co stało się jego grzechem, nie ujrzało światła dziennego. Naturalnie, jak już ujrzało, to musiał reagować. Ale to oznacza, że nie był w stanie w sposób aktywny wyprzedzać potencjalne ataki. Zawsze reagował reaktywnie, zawsze musiał się z czegoś tłumaczyć. Jeśli polityk na dłuższą metę pokazuje, że chce coś ukryć, a potem się tłumaczy, często nieudolnie, wówczas się kompromituje. Ktokolwiek będzie jego następcą, musi być aktywny, prewencyjny, wyprzedzający. Musi mieć strategię funkcjonowania, która będzie realizowana krok po kroku w postaci przemyślanych działań taktycznych. Plan stworzenia przeciwwagi wobec tego, co się może stać i jakie mogą być potencjalne zagrożenia jest absolutnie nieodzownym zadaniem osoby, która zastąpi Borisa Johnsona.