Prof. Zbigniew Mikołejko: Śmierć stała się bardziej wszechobecna, ale nadal jest nieoswojona
- Jest śmierć, z którą musimy się pogodzić, bo wszystko, co żyje, musi umrzeć. Natomiast jest taka śmierć, na którą nie ma zgody. To znaczy śmierć, która rodzi się w wyniku szaleństwa politycznego, militarnego, w wyniku imperialnego zamachu na rzeczywistość - mówi prof. Zbigniew Mikołejko, filozof religii, historyk religii, eseista, poeta, pedagog
Panie profesorze, przerażają nas obrazy z wojny w Ukrainie: te ciała leżące na ulicach, te relacje torturowanych, gwałconych, te widoki niszczonych, bombardowanych miast. Strasznie na to patrzeć.
Strasznie na to patrzeć, zawsze jest strasznie w takich razach. Wcześniej przy tym mieliśmy do czynienia z wojnami, które były daleko, były odległe. I istniały jakby bardziej poprzez przekaz medialny niż rzeczywiście. A teraz mamy do czynienia z czymś, co jest właściwie bezpośrednim doświadczeniem także i Polaków. Owszem, mamy to dzięki przekazowi medialnemu, ale ów przekaz medialny jest znacznie bardziej bliski i „gęsty”, bardziej dojmujący niż w innych wojnach. W związku z tym nasze znieczulenie tym wszystkim jest o wiele mniejsze, zwłaszcza że łączy się też z poczuciem bezpośredniego zagrożenia. No i właśnie z poczuciem bliskości. Przecież - niezależnie od rozmaitych perypetii dziejowych, od brutalnych i krwawych historycznych przesileń - nasze i ukraińskie losy splątały się, złączyły się w jakąś jedność. Rozmaicie z tym oczywiście bywało w przeszłości, ale jednak były też w niej całe epoki wspólnoty, powiązania i budowania, współistnienia i przenikania się kultur w jednym wieloimiennym państwie. Wydawałoby się ponadto, że po obaleniu komunizmu wkroczyliśmy na nową drogę, że mimo rozmaitych perturbacji zmierzamy ku jakiejś jaśni, a tymczasem wyłoniła się ta apokalipsa z moskiewskiego nadania - i to jest przerażające.
Zastanawiam się, skąd w ludziach, myślę tu o rosyjskich żołnierzach, tyle okrucieństwa? Pan sobie czasami nie zadaje takiego pytania?
To jest bardzo złożony problem. Jasne, że w każdej zbiorowości istnieją ludzie, którzy są jak gdyby zrodzeni do okrucieństwa… Ale w przypadku Rusi Moskiewskiej odpowiedź - najprostsza, jaka mi się rysuje- jest taka, że ci ludzie są od pokoleń, od stuleci ofiarami niesłychanego masowego okrucieństwa, niesłychanej masowej bezlitosności. Nie mają więc w sobie w skali powszechnej i w stopniu choćby elementarnym tego czegoś, co jest współczuciem, empatią, zrozumieniem cierpienia. Towarzyszy temu taki pokorny i mroczny fatalizm: ot, takaja sud’ba, no, taki los. Nie wszyscy rzecz jasna w Rosji są tacy: są i tam grupy społeczne, środowiska, które stanowią niestety mniejszość, które, nierzadko heroicznie, temu się sprzeciwiają. Które tego zachłyśnięcia złem i tej nieczułości na cierpienie w sobie nie mają. I nie mają też tego upodlenia, bo upodlenie Rosjan polega również na tym, że oni są nieczuli nie tylko na cudze cierpienia, ale i na swój sposób na cierpienie własne. Czasem zresztą nawet i masy się przeciwko temu buntują, ale bywa to wówczas bunt rozkiełznany i na swój sposób dziki, jak to się działo chociażby podczas chłopskich powstań XVII-XVIII wieku albo podczas rewolucji bolszewickiej. A to zarazem rodziło też szalone okrucieństwo władzy czy strony przeciwnej. Nie łudźmy się jednak, że to zjawisko wyłącznie rosyjskie. To krwawy mechanizm uniwersalny, znany choćby - także przez potworną symetrię przemocy - z powstania Spartakusa i powstania chłopów angielskich w 1381 roku, z węgierskiego powstania Dózsy i wojny chłopskiej w Niemczech, z powstania tajpingów (1851-1864) w Chinach oraz buntu sipajów (1857-1859) w Indiach, a u nas z powstań kozackich czy też rabacji chłopskiej w Galicji w 1846 roku. Problem w tym jednak, że od samych początków państwowości moskiewskiej, a zwłaszcza od czasów Iwana Groźnego po obecną epokę ten ekscesywny, brutalny spektakl stał się trwałym, głęboko przyswojonym i niemalże mistycznym sposobem sprawowania władzy oraz jej komunikacji z czymś, co nazywa się tam narod, a co nie jest ani społeczeństwem, ani nawet ludem. Słowem, z niezróżnicowaną rzeszą, której jedynym spoiwem jest oparta na „carskosławiu” - bo nie na prawosławiu - imperialna „idea rosyjska”, z jej grabieżczym konceptem „zbierania ziem ruskich”. Dość szczególnym, bo jak z brutalną ironią powiedział w 2016 roku główny kremlowski zbrodniarz: „granica Rosji nie kończy się nigdzie”. Tak, nie ma tu żadnych granic - także tych moralnych, także tych wynikłych z rozumu.
Wcześniej walczyliśmy z pandemią, śledziliśmy relacje ze szpitali, w których umierali ludzie. Dużo ostatnio przeżywamy, prawda?
Tak. Nastąpiło zgęszczenie kataklizmów o rozmiarach niemalże apokaliptycznych. A musimy z tym żyć jakoś. Mamy wrażenie, że poza wszelką grozą, poczuciem nieszczęścia, katastrofy, tragedii ludzkiej - a na to jeszcze się składają czynniki ekonomiczne - słowem, poza tym wszystkim doznajemy czegoś takiego, co można by było nazwać spopieleniem krajobrazu duchowego, moralnego, metafizycznego.
To znaczy?
To znaczy, że świat jak gdyby wypłowiał. Barwy tych nieszczęść, które na nas spadły są tak jaskrawe, że - jak to się mówi potocznie - „nie idzie z tym wytrzymać”, że nie da się z tym żyć, więc odruchowo staramy się te jaskrawości przytłumić, osłabić w takim mentalnym, wewnętrznym wymiarze: trochę to zatem zepchnąć za jakąś przesłonę, za jakąś mgłę, za jakiś ekran. Nie tracimy ich z oczu, rzecz jasna, ale robimy wiele w indywidualnym i zbiorowym wysiłku, żeby jakoś, mimo wszystko, iść dalej. I trochę jakby mimo. Tworząc rozmaicie jakieś filtry, jakieś przesłony.
Jak na przykład?
Każdy czyni to indywidualnie. Dostrzegam jednak, że dość powszechnie wytłumiamy w sobie poczucie tej jaskrawości, że staramy się zacierać jej ostrość - bo ona jest nie do zniesienia. Czasem jest to bierne i mimowolne. Czasem też jest objawem ucieczki. Ale oczywiście możemy osłabiać na przykład grozę wojny, wszelką grozę zniszczenia i śmierci poprzez śmiech, żart, satyrę. To jest inna jeszcze recepta na takie apokalipsy - ukazywanie groteskowego, karykaturalnego wymiaru okrucieństwa, które się dzieje. Sami Ukraińcy zresztą, żeby to przeżyć, tak robią od początku moskiewskiego najazdu. I to właśnie - szyderstwo, śmiech, groteska, memy i anegdoty - staje się zarazem bronią przeciwko najeźdźcy, przeciwko okrutnikowi. Rosja ową wojnę przy tym przegrywa. I to jest wbrew pozorom bardzo ważny aspekt zmagania, bo i osłabia morale, i nie sprzyja budowaniu sojuszy. Wręcz przeciwnie, ośmiesza kraj, który pretenduje do tego, aby być mocarstwem globalnym, ukazując karykaturalną, choć złowieszczą nędzę i systemu, i człowieczeństwa, który w nim tkwi. Tak, nie tylko struktur politycznych, społecznych, ekonomicznych, militarnych, ale także zwykłego człowieczeństwa. To jest to, o czym pani mówiła, pytając, skąd w Rosjanach tyle okrucieństwa.
Panie profesorze, myśli pan, że przez te ostatnie dwa, trzy lata bardziej oswoiliśmy śmierć?
Śmierć? Nie, nie sądzę. Żyjemy z nią wprawdzie, ona stała się bardziej wszechobecna, ale nadal jest nieoswojona. Tyle tylko, że spychamy ją i tę apokalipsę na raty, która się właśnie dzieje, za przesłonę mentalną, że próbujemy zmieniać i tłumić barwy rzeczywistości - mamy w końcu do czynienia z czasem, który się właśnie rozprzęga z wszystkimi tego skutkami. W związku z tym jaskrawość śmierci w naszym widzeniu staje się mniej dojmująca. Ale to nie jest oswojenie. Nie, nie sądzę, żeby to było oswojenie, zwłaszcza że przychodzą coraz to nowe brutalne doznania. Oswojenie ze śmiercią, czy takie otępienie, które się z tym wiąże, może nastąpić, i owszem, w sytuacjach jeszcze bardziej krańcowych. Widzieliśmy to w obozach koncentracyjnych, zwłaszcza w przypadku tak zwanych obozowych „muzułmanów”, którzy znaleźli się jak gdyby na granicy człowieczeństwa - między człowieczeństwem a nie-człowieczeństwem, między życiem a śmiercią, i było im wszystko jedno, czy przeżyją, czy nie. Weszli bowiem w taką szczególną otchłań - w narkotyczność samozagłady. My na szczęście tego nie doświadczamy.
Próbuje pan powiedzieć, że to dobrze, jeśli się ze śmiercią nie godzimy?
Jest śmierć, z którą musimy się pogodzić, bo wszystko, co żyje, musi umrzeć. Natomiast jest taka śmierć, na którą nie ma zgody. To znaczy śmierć, która rodzi się w wyniku szaleństwa politycznego, militarnego, w wyniku imperialnego zamachu na rzeczywistość, na świat tak naprawdę. Bo to nie jest zamach tylko na Ukrainę, to jest zamach na cały świat. Skutki tej wojny są rozległe, sięgają wszystkich już właściwie kontynentów, dotykają chociażby ubogich ludzi gdzieś w Afryce czy w Azji. Angażują też różne potęgi, także niecne, cyniczne reżimy, które kierują się tylko wyrachowaniem. Zostało zatem powiedziane takie globalne „sprawdzam”. Ta wojna jest więc moralnym sprawdzeniem wartości różnych bytów państwowych, różnych kultur i religii, lecz także i osób.
Ale mam wrażenie, że ludzie nie godzą się także na tę śmierć naturalną, na tą, która musi przyjść.
To jasne, że się na nią nie godzimy. Ale cóż innego możemy zrobić?
Panie profesorze, ale z czego wynika to nasze niegodzenie? Przecież wiadomo, że kiedyś przyjdzie koniec, więc po co wierzgać, wyrywać się, po co szaleć? Pan się śmierci boi?
No pewnie! A właściwie główne uczucie, jakie mi towarzyszy, kiedy o niej myślę, to żal życia, jakie by ono nie było. Przecież to życie, oprócz okrucieństwa, ma w sobie urodę. Czasem ta uroda bywa niepokojąca, czasem podważają ją i niszczą różne dramaty i nieszczęścia. Ale jednak zawsze ona jakoś jest, jakoś się objawia. Poza tym nawet w najgorszym nieszczęściu, pomijając sytuację wspomnianego „muzułmana” obozowego, nie tracimy nadziei, że wyjdziemy z niego cało. Poranieni, poobijani, ale cało. Tymczasem śmierć jest utratą wszystkiego, także i tej nadziei na poprawę losu, jest utratą wszystkiego. Nasza śmierć to śmierć świata po prostu - i koniec. To jest nasza prywatna apokalipsa, z której nie ma wyjścia. Więc wiemy, że ten moment kiedyś przyjdzie, a w niegodzeniu się na to kryje się nasza najgłębsza, bezradna rozpacz. I nie godzimy się na wejście w studnię, w nicość bez dna. Bo to nie jest tak, że tracimy tylko siebie - tracimy świat.
Dla osób wierzących śmierć nie musi oznaczać końca.
Jasne. Ale żyjemy w świecie, w którym przeświadczenie, także wierzących, o życiu pozagrobowym słabnie. Poza tym przybiera formy niekoniecznie takie, o jakich mówiło się wcześniej - z obrazami nieba, piekła, czyśćca i czego tam zechcemy. Dzisiaj często pojawiają się także wśród żyjących teologów chrześcijańskich koncepcje, które mówią o tym, że to niekoniecznie tak jest, iż nasze istnienie będzie przedłużony w taki właśnie sposób, że nie zatracimy formy osobowej. Krótko mówiąc, nie oczekujmy takiego istnienia, jakiego nas uczyła tradycyjna wyobraźnia religijna, ta istniejąca jeszcze przed oświeceniem. Nie ma już mowy o czymś takim. Te wizje zaświatów rozsypały się tak jak wiele innych składników wyobraźni religijnej. Poza tym wiara w życie pozagrobowe, nawet w przypadku osób wierzących, jest zawsze i była zawsze nacechowana niepewnością. Nawet jeśli ktoś ma mocne przekonanie, że jest jakieś piekło, jakieś niebo, to też nie wie….
Gdzie trafi.
Właśnie. Owszem, pocieszamy się i w tej materii również tym, czym możemy się pocieszać, czyli anegdotami na ten temat. Przecież każdy ma świadomość, nawet głęboko wierzący i z gruntu uczciwy, że coś tam w życiu nabroił. A nawet czyściec - w przypadku katolików - nie jest przyjemnym miejscem pośmiertnej egzystencji: to miejsce oczyszczenia, a więc i bólu. Więc wyobraźnia religijna związana z zaświatami jest dziś niepewna i słaba. Nie daje nam mocnej nadziei, nie mówiąc już o gwarancjach.
Czujemy się trochę bezradni wobec śmierci naturalnej, tego, co dzieje się w Ukrainie, czy wcześniej działo się podczas najbardziej dramatycznych fal pandemii, prawda? Bezradni i bezsilni.
Bezsilni, chociaż oczywiście pewnych rzeczy związanych z minimalizacją śmierci w przypadku pandemii można było uniknąć. Wystarczyło, żeby ludzie zechcieli się szczepić w skali bardziej poważnej, w sposób odpowiedzialny, z troską o siebie i o innych. W przypadku wojny wiadomo, że można było jej jakoś zapobiec, gdyby kraje Zachodu kierowały odpowiedzialną politykę wobec Moskwy. Nie działo się tak, wiemy to doskonale i boleśnie - i dzisiaj zbieramy tego skutki. I naiwności, i cynizmu, bo polityka Zachodu wobec Kremla przez długie dziesięciolecia - ba, przez stulecia - charakteryzowała się i naiwnością, i cynizmem. I potrzebą zysku - cóż z tego, że brudnego i krwawego?
Smutne i frustrujące, że decyzja jednego człowieka, być może trochę szalonego, może zmienić życie milionów ludzi. Pana to nie przeraża?
Tak naprawdę to jest decyzja zbiorowa, decyzja systemu. Rosja przez stulecia wytworzyła bowiem system imperializmu ludowego, w którym car, Putin występuje obecnie w tej roli, jest tylko zwornikiem i szczytem pewnej całości. Więc i owszem, widzimy Putina w jego nieodpowiedzialności, w jego apokaliptycznym rozbuchaniu, okrucieństwie i cynizmie, ale on jest ledwie produktem doświadczenia duchowego, kulturowego, politycznego, militarnego Rosji, które się budowało i nawarstwiało przez wieki. Astolphe markiz de Custine w swoich „Listach z Rosji”, najlepszej do tej pory książce, jaka powstała o tym kraju, stwierdził, że car jest najwyższym niewolnikiem systemu. Więc ów system musiał z diabelską zaiste konsekwencją zrodzić i wyhodować kogoś takiego jak Putin.
Nie boi się pan, że wojna w Ukrainie i pandemia sprawią, że przyzwyczaimy się do śmierci, do pewnych obrazów, że nam one spowszednieją?
Nie boję się, bo jak powiedział kiedyś Carl Clausewitz, najwybitniejszy z teoretyków wojny, oświeceniowy generał pruski, wojna trwa do wyczerpania przeciwnika. W pewnym więc momencie każdy przeciwnik się wyczerpuje. Ten, który tę wojnę wszczął i prowadzi w sposób najokrutniejszy, musi zaprzestać działań. Zresztą już widzimy, jak Rosja traci zasoby. Oczywiście mamy w głowach gdzieś tam świadomość, że ginący potwór może zadać cios bronią atomową, którą tak lubi straszyć. To prawda. A ta sytuacja, nie mam złudzeń, jest gorsza niż w czasach Związku Sowieckiego, pomijając epokę stalinowską. Jednak w Związku Sowieckim po śmierci Stalina, niezależnie od pozycji sekretarza generalnego Komunistycznej Partii, władza była kolektywna. W Biurze Politycznym debatowano zatem nieraz ostro, wiadomo to z rozmaitych świadectw, z rozmaitych dokumentów historycznych - decyzje podejmowano jednak ostatecznie kolektywnie. Putin tymczasem to nie jest człowiek, który toczy debatę. Otoczył się zresztą ludźmi, którzy nie są dla niego żadnymi partnerami - zbrodniarzami, ludźmi bez skrupułów, cynicznymi aż do szpiku kości. Ale ludźmi małymi i tchórzliwymi. On sam jest zresztą małym człowieczkiem. I tacy są najbardziej niebezpieczni, bo w człowieku, który ma w sobie poczucie swej małości, rodzi się pragnienie tak zwanej autotranscendencji, czyli samoprzekroczenia, wybicia się ku znaczeniu i wielkości. W przypadku ludzi, którzy są pozbawieni talentów, umiejętności, rozumu, kręgosłupa moralnego ta autotranscendencja, to samoprzekroczenie, przybiera formy zbrodnicze, zbójeckie, barbarzyńskie, apokaliptyczne. I nie zna żadnego hamulca.
Panie profesorze, myśli pan, że te ostatnie lata nas jakoś zmieniły?
Tak, bez wątpienia. Oczywiście są ludzie, którzy zawsze powiedzą: „Moja chata z kraja, co to mnie obchodzi”, tacy zobojętniali. Ale oni nie obojętnieją w wyniku takich doświadczeń, oni po prostu mają to w sobie. Nauczyli się żyć swoim małym, osobnym życiem, cynicznie często, trzymając się od wszystkiego z daleka, mówiąc: „A co to mnie obchodzi? Mam swoje sprawy, swój własny los”. Jednak większość z nas jest tym wszystkim poruszona. I będzie. Gdyby tak nie było, to reakcja świata byłaby inna. I mówiono by: „A co tam jakaś Ukraina! Nie będziemy umierać za Kijów”, Przecież słyszeliśmy kiedyś: „Nie będziemy umierać za Gdańsk!”, a później przyszło umierać za Paryż i Londyn.
Myśli pan, że czegoś się nauczymy, że wyjdziemy z tych lekcji mądrzejsi, lepsi?
Myślę, że tak. Bo co by nie jednak powiedzieć, II wojna światowa dała nam na 70 lat, aż do tej chwili, nam - Europejczykom, nam - Zachodowi i w pewnej mierze światu, ale już w mniejszym stopniu, poczucie jakiego takiego spokoju i dobrostanu. Niezależnie od rozmaitych traum, które się zdarzają i będą zdarzać. Takim produktem dla nas fundamentalnym stała się Unia Europejska. Wszyscy więc, którzy przeciwko Unii wierzgają, powinni się złapać za głowę. Albo inaczej - powinni położyć sobie lód na rozpalone głowiny. Kiedy teraz rozmawiamy, w Wielkiej Brytanii odbywają się wielkie demonstracje przeciwników brexitu. Widać bowiem, jak kraj się chwieje w wyniku tej decyzji - zagrożony rozpadem, doznający mocno kryzysu ekonomicznego. Co by więc nie powiedzieć, Unia Europejska - ze swoimi zasadami i regulacjami - jest największym organizmem gospodarczym świata i doniosłym czynnikiem jego stabilizacji. Przecież pomysł na nią był odpowiedzią na traumę, na nieszczęście II wojny i Zagładę. Jasne, nie we wszystkim skuteczną, ale jednak.
Panie profesorze, myśli pan, że nad grobami bliskich zapomnimy o tym, co się dzieje, czy wręcz przeciwnie - będziemy jednak o tym myśleć i spojrzymy na śmierć inaczej?
Nad grobami bliskich w Polsce patrzy się w zupełnie innej perspektywie. To nie jest doświadczenie globalne, to jest doświadczenie - powiedziałbym -spotkania wszystkich pokoleń rodzinnych. Tych, które były, które są i które nadejdą. Taka jest polska tradycja. Oczywiście jest także rozpoznania się w tej wspólnocie cmentarnej jako wspólnocie narodowej, wspólnocie wiary, wspólnocie symboli, przeżycia, losu. Poza tym jesienna uroda tego święta jest niekłamana - nostalgiczna, ale jednak pełna światła. Rzecz jasna, te święta będą podminowane niepokojem, ale niekoniecznie będzie się on tak ujawniał, jak ujawnia się na co dzień. Poza tym mamy też wejście w święto, bo tutaj „pracuje” także jego „natura”. Święto zawsze ma zatem to do siebie, że jest wyjściem z czasu liniowego - historycznego, ale też codziennego z jego problemami, znużeniem. Jest zawieszeniem zwykłego biegu dni, jest wejściem w czas święty, który jest czasem nieruchomym, czasem powrotu do inicjalnego, początkowego i jakby „wiekuistego” momentu w wymiarze osobistym, rodzinnym i wspólnotowym. Nie będziemy więc rozmawiali o apokalipsie - może po powrocie do domu, ale to jest już wyjście z przestrzeni świątecznej. Ale nie nad grobami. Będzie i krzątanina, i pamięć, i światła, i spotkania z bliskimi - i żywymi, i pomarłymi -i nadzieja. To jest zupełnie inny porządek i ja bym tych dwóch porządków nie mieszał.
Tylko szybko nam przyjdzie wrócić do tej niezbyt wesołej rzeczywistości, prawda?
No tak, ale tak zawsze jest ze świętem. Zawsze jest powrót do rzeczywistości, ale święto zawiesza jednak - symbolicznie i rzeczywiście - traumy zwykłego biegu rzeczy. Jest taki obraz, na osnowie którego powstała jedna z piękniejszych pieśni Jacka Kaczmarskiego - obraz Malczewskiego „Wigilia zesłańców na Syberii”, gdzie w tych zesłańczych okowach, na tym wygnaniu w lodowe piekło, jednak się świętuje.
Więc pozwólmy się sobie zawiesić na ten jeden dzień i przestańmy myśleć o rzeczywistości. Może to dobry pomysł?
Oby tak było, oby to było błogosławione. Trochę jasności nam się w tych okropieństwach należy. Paradoksalne przy tym, że jasność wiążemy ze świętem, które jest związane ze śmiercią.