Rozmowa z prof. nadzw. dr hab. Anną Siewierską-Chmaj, politologiem z WSIiZ w Rzeszowie.
PiS nagle i nieoczekiwanie wycofał się z projektu nowej opłaty paliwowej. Pytanie, czy od początku był to temat zastępczy, który miał przykryć „reformę” wymiaru sprawiedliwości, czy to efekt społecznych protestów?
Na pewno tego rodzaju bomby, czyli wszelkiego rodzaju podwyżki, nowe podatki, wprowadza się właśnie podczas wakacji, kiedy ludzie mniej oglądają telewizję, więcej podróżują. Jeśli tego typu zmiany miałyby przejść w miarę gładko, to najlepiej wprowadzać je właśnie na wakacjach. Dlatego myślę, że była to raczej próba przeforsowania bardzo niepopularnej społecznie decyzji niż poszukiwanie tematu zastępczego. A akurat ten konkretnie projekt mocno godził w wizerunek prezesa Kaczyńskiego. Jest co najmniej kilka nagrań z różnych konferencji, na których prezes wyraźnie mówi, że benzyna jest zdecydowanie za droga, że akcyza na poziomie prawie 50 proc. to kradzież w biały dzień itd. W momencie kiedy media przypomniały wszystkie te wypowiedzi, a dodajmy, że były przytaczane nawet na portalach prawicowych, PiS ze swoich decyzji się wycofał. Bo projekt, który miał spaść na karb rządu, ocenianego raz lepiej raz gorzej, ale jednak na plus, stał się silnym orężem wymierzonym przeciwko prezesowi Kaczyńskiemu. I tego chyba nie przewidziano.
To by się zgadzało, bo politycy PiS mówią wprost, że rezygnacja z opłaty była personalną decyzją prezesa Kaczyńskiego...
Tak, ale pamiętajmy, że jeżeli nie ten podatek, to znajdzie się inny. Przecież wszystkie podatki celowe, w tym wypadku rzekomo na drogi samorządowe, są celowe tylko z nazwy.
Wiemy z doświadczeń poprzednich rządów, że te pieniądze elastycznie są przeznaczane na różne cele. A przecież programy społeczne PiS zostały mocno rozdmuchane, pojawiają się coraz to nowe obietnice: i dla młodych, i dla seniorów, w zasadzie każdy znajdzie coś dla siebie, a budżet robi się coraz ciaśniejszy. To jest co najmniej niepokojące, bo udało nam się w miarę bezboleśnie przejść przez kryzys gospodarczy, a wygląda na to, że teraz możemy mieć dwa kryzysy jednocześnie.
Mówi Pani o kryzysie gospodarczym i politycznym?
Tak, bo sprawa sądownictwa jest absolutnie przerażająca. To jest coś, co niepokoi już nawet komentatorów z prawej strony sceny politycznej. Z drugiej mamy budżet napięty do granic możliwości. Już widać, jak poszybowały ceny w sklepach, i chodzi nie tylko masło.
Sprawdza się zatem to, co zapowiadali komentatorzy gospodarczy już rok temu, którzy sugerowali, że program „500 plus” odbije się na cenach towarów tak, by część tych pieniędzy okrężną drogą wróciła do państwa. Sprawdzają się też te opinie, że apetyt będzie rósł w miarę jedzenia, tzn. że społeczeństwo z euforią program przyjmie, na co partie polityczne zareagują rozdawnictwem.
To się właśnie teraz dzieje, bo niektóre propozycje PO i Nowoczesnej trącą populizmem, i to bardzo niebezpiecznym dla systemu ekonomicznego państwa. Zaczyna się wyścig, kto da więcej, a cieszą się tym tylko ci, którzy mało znają się na gospodarce. Bo na niej prędzej czy później to się odbije...
Myśli Pani, że w drugim miesiącu wakacji czeka nas jeszcze jakaś niespodzianka od rządu?
Biorąc pod uwagę, że trwają właśnie prace nad budżetem, możemy się spodziewać bardziej rozłożonych w czasie lub mniej zauważalnych podatków. Można wymyślić takie podatki, które społeczeństwo skomentuje typowo polskim „na biednego nie trafiło”. Myślę tu o przedsiębiorcach. Tyle że te podatki wcale nie uderzają w wielkie korporacje, ale w małych i średnich przedsiębiorców, a więc w filar ekonomiczny naszego społeczeństwa. A to w rezultacie odbije się na tych najmniej wyspecjalizowanych i wyedukowanych, bo przedsiębiorcy będą oszczędzać na kosztach pracy.