„Dziennik Zachodni” obchodzi 70-lecie. Naszą gwiazdą zawsze był i jest Gwidon Miklaszewski. Aż trudno uwierzyć, że tylko raz udzielił nam wywiadu. Odkryliśmy, że mamy jego głos, zdjęcia i opowieść.
Śląscy czytelnicy nie wierzą, że ich ulubiony autor rysunków na ostatniej stronie „Dziennika Zachodniego” nie mieszka w Katowicach czy w Chorzowie. A co dopiero, że nie żyje.
Jego cykl “Proszę...” wciąż się ukazuje i śmieszy kolejne pokolenia. Nie mieliśmy serca przypominać, że Gwidon Miklaszewski zmarł. Redakcja też traktowała go jak kogoś nieśmiertelnego; przecież przez pięćdziesiąt lat co tydzień nadsyłał swoje prace. Nie bardzo wiedzieliśmy, co będzie, gdy go zabraknie; to niemożliwe. Dlatego nie było z nim wielkich ceregieli, wywiadów, świętowań urodzin. Redakcja nie mogła się bez niego obejść, ale miał obowiązki jak inni. Kto robi wywiady z własnym pracownikiem?
Dopiero gdy „Dziennikowi Zachodniemu” stuknęła 50-tka, a Gwidon Miklaszewski zbliżał się do swojej 83 wiosny, przyszła refleksja. A skąd się u nas wziął? Jakie ma wspomnienia o dawnym „DZ”? Jakie miał życie? W gazecie dotąd o tym ani słowa.
- Wpadłam na pomysł, że pojadę do Gwidona Miklaszewskiego do Warszawy i przeprowadzę z nim wywiad, jeśli pozwoli, w jego mieszkaniu. Dotąd nikt od nas tego nie zrobił – mówi Joanna Pietrzyba-Waszczak, wtedy kierująca działem reklamy w „Dzienniku Zachodnim”, dzisiaj kierownik działu reklamy w TVP Katowice. - Powód był również taki, że chciałam wykorzystać rysunki pana Gwidona w redakcyjnym kalendarzu, który zresztą ukazuje się do dzisiaj. Chętnie się zgodził. Na rozmowę o swoim życiu w domu także. Pojechałam.
Klimat dobrego domu
Całą rozmowę na szczęście nagrała na taśmie magnetofonowej. Powstały też zdjęcia mistrza w domowym zaciszu. Taśma, co jest niezwykłe, przetrwała do dzisiaj. Trzeba mieć tylko stary sprzęt do jej odtwarzania, a jego zdobycie nie jest już łatwe. Ale głos Gwidona Miklaszewskiego, który opowiada o początkach pracy w „Dzienniku Zachodnim”, sympatii do mieszkańców regionu, dawnych kolegach, swoich losach i rysunkach zachował się dobrze.
Jest to pierwszy i ostatni wywiad, w którym rysownik tak szczegółowo opowiada o śląskich czasach. W Katowicach mieszkał tylko trzy lata, ale w „DZ” pracował przez pół wieku z hakiem. W 1999 roku Gwidon Miklaszewski zmarł. - Kiedy rozmawialiśmy, był w doskonałej formie. Czarujący dżentelmen, ze świetną pamięcią, częstował pyszną kawą i pączkami od Bliklego – wspomina Joanna.
Mieszkał w niedużym domu na Żoliborzu przy ulicy Kaniowskiej. Ten dom, jak mówił w innym wywiadzie, zbudował dzięki Syrence, którą rysował dla „Expressu Wieczornego”. Gazeta założyła spółdzielnię mieszkaniową dla swoich pracowników. Dzięki temu Miklaszewski, który przeprowadził się z Katowic do Warszawy w 1950 roku, a wcześniej stale zmieniał adres, znalazł swój stały azyl. - Dom był cały w książkach, ściany były nimi wypełnione – mówi Joanna. - Rysunki leżały w teczkach. Był tam przedwojenny klimat dobrego domu.
Żona Ewa podała kawę i ciastka, potem dyskretnie odeszła, żeby nie przeszkadzać w rozmowie. Byli szczęśliwym małżeństwem. Gwidon poznał przyszłą żonę w Poznaniu, ładna dziewczyna pochodziła z Kresów. Wcześnie osierocona, przygarnięta przez krewnych, musiała zarabiać na swoje utrzymanie. Dzielnie dawała sobie z tym radę. Córka Maryna mówiła „DZ”, że ojciec nie należał do przystojnych, ale był interesujący i przede wszystkim miał ogromne poczucie humoru. To rozbrajało Ewę. Stworzyli razem kochający dom, w którym było dużo radości. Mieli troje dzieci, dwie córki i syna.
- Jak to właściwie było z „Dziennikiem Zachodnim”? - pada pierwsze pytanie.
Proszę posuwać się do przodu
Wspomnienia z tamtych lat są dla Gwidona Miklaszewskiego wyraźnie miłe. Mówi o cudownym wiosennym dniu w 1947 roku, gdy szedł krakowskimi Plantami do pracy w „Przekroju”. Przeżył wojnę, chociaż był na liście gestapo za ilustracje do książki „Ziemia gromadzi prochy” Józefa Kisielewskiego.
Ten zapis z podróży po Niemczech ujawniał zamiary hitlerowców wobec Polski, ostrzegał przed nazizmem. Autora i wszystkich współpracowników w czasie wojny poszukiwano. Ale teraz Gwidon czuł się wolny, nowy ustrój dopiero się formował. Nagle przyszło mu do głowy, dokąd właściwie idzie i po co? Pojawia się w gabinecie do redaktora naczelnego „Przekroju” Mariana Eilego i składa wymówienie. Eile jest zdziwiony, nie może uwierzyć. Pyta, co się stało. Nic się nie stało, odpowiada Miklaszewski. Jak to, bez powodu? - Bez powodu.
Ale powód był, zdradza dziennikowi rysownik. Mówi: -„Przekrój” to była moja ostatnia urzędowa posada. Nawet było tam sympatycznie, ale na dziewiątą do biura... To mi się nie mieściło w głowie ani w nogach. Tym bardziej, że poznał wtedy niejakiego Mokrzyckiego, który w Katowicach prowadził wydawnictwo Agencja Wydawnictw i Reklamy. Obiecywał złote góry.
- I on mnie zaangażował u siebie jako kierownika literackiego i graficznego. Miałem potrójną pensję w porównaniu z „Przekrojem”, plus procenty od obrotów - wspomina Miklaszewski. - Kiedy jednak pan Mokrzycki postanowił zlikwidować wydawnictwo i nic nikomu nie mówiąc, wywiał rudowęglowcem najpierw do Szwecji, stamtąd do Kanady, musiałem się za czymś rozejrzeć. Zacząłem rysować w „Dzienniku”, ale tylko takie pojedyncze rysuneczki.
Ówczesny redaktor naczelny „DZ” Stanisław Ziemba jest bardzo sympatyczny, zaprzyjaźni się potem z Gwidonem. Potrafi też w porę dostrzec jego talent. Kiedy dostaje przydługi, ale ciekawy tekst Józefa Rakoczego o komunikacji miejskiej, postanawia zamówić u Miklasza zabawne ilustracje. Całość idzie na ostatniej stronie. Bardzo się podoba.
- Zrobiłem cykl 12 rysunków i dałem tytuł „Proszę posuwać się do przodu”. Bo tak dawniej mówili tramwajarze. Siedział taki przy wejściu i sprzedawał bilety. I od tego dnia zostało to „proszę”. Tak wszedłem do „Dziennika” - opowiada Miklaszewski. Mówił, że spotkał tu ludzi, którzy zachowali intelektualną niezależność. W wywiadzie dodał: - Na Śląsku mieszkałem krótko, ale jestem z nim emocjonalnie związany. Znałem Szewczyka, Lubosza, kilka śląskich rodzin, bardzo to ceniłem. Lubię Ślązaków.
W Katowicach rysownik zamieszkał przy ulicy Plebiscytowej, w dużym mieszkaniu z piecami. Córka Maryna uważała, że jej ojciec po wojennych przeżyciach znalazł w Katowicach prawdziwą przystań dla siebie i rodziny. - Był pogodny, żartował nawet w uroczystych chwilach - mówił "DZ" jego syn Andrzej, architekt . - Kiedyś sam ubrał choinkę w wykonane przez siebie Mikołaje. Figurki trzymały szarfę z napisem: "Mikołaje wszystkich krajów, łączcie się". Wszystkie były skierowane w jedną stronę, oprócz jednego, który był nieprawomyślny i szedł w stronę przeciwną. Pomysły taty bardzo nas bawiły.
Przed Katowicami Miklaszewski od lat był ciągle w drodze.
- Urodziłem się w Berlinie w 1912 roku i korzeni nie zostawiłem tam, tylko zabrałem pod pachę, gdy wyjeżdżałem – opowiada w wywiadzie. Imię Gwidon dostał dlatego, że nie można go było zniemczyć. Jego ojcem był ceniony rzeczoznawca winiarski z firmy Karl Mampe, generalny przedstawiciel firmy Cinzano na Polskę. W rodzinie nie było żadnych artystów, a tu nagle Gwidon objawia talent rysowniczy i satyryczny. Mieszka już w Poznaniu, gdy na szkolnym konkursie dostaje za to nagrodę. Ojcu jednak obiecuje, że skończy poważne studia; słowa dotrzyma. Ale na boku pisze do kabaretów “Różowa Kukułka”, „Klub Szyderców”, wysyła rysunki do satyrycznych pism, także do śląskiego „Kocyndra”.
- Maturę robiłem w Poznaniu. Potem studiowałem na wydziale prawa i ekonomii u prof. Znanieckiego, prof. Winiarskiego. W 1939 roku doszło do mnie, że jestem poszukiwany przez gestapo w związku z ilustracją książki „Ziemia gromadzi prochy” - mówi w wywiadzie. - Pracowałem wtedy w niemieckiej firmie jako grafik. Z Poznania musiałem uciekać. Uciekłem aż pod Warszawę. Gdy wróciłem, w Poznaniu nie było już czego szukać, mieszkanie zbombardowane. Pojechałem do Krakowa, gdzie kuzyn żony miał antykwariat z dziełami sztuki. Zacząłem mu to prowadzić. Stamtąd trafiłem do „Przekroju”.
Przed samym powstaniem warszawskim wyjechał do Nowego Targu, do krewnego, który był tam aptekarzem. Niemcy jednak szukali przybyszów z warszawską kennkartą. Pomagał mu czasem dobry niemiecki; gdy kiedyś patrol chciał go zatrzymać, uspokoił Niemców jakąś berlińską odzywką. W Warszawie wydostał się z łapanki, bo z berlińskim akcentem zażądał od gestapowca, żeby go wypuścił.
Duch Tuwima żartuje
Po wojnie Śląsk ściąga do siebie malarzy i pisarzy; domy tu stoją. W Katowicach Gwidon Miklaszewski rysuje dla „Dziennika” i dla wydawnictwa „Śląsk”. Jest ceniony. Przyjaźni się z Magdaleną Samozwaniec, której książki będzie stale ilustrować. To ona nazwała go „śledziennik zachodni”, a kiedyś napisała mu dedykację: ”Błagam, nie przestawaj. O nie! Rysować pod moje teksty, Gwidonie! Bez Ciebie tekst mój smutnie nóżką grzebie, jest jak pusta fajka, jajecznica bez jajka, kanarek bez dzióbka, bez ogonka pupka.”
Miklaszewscy wyprowadzają się jednak z Katowic do Warszawy, gdy staje się jasne, że ich córki Maryna i Agata mają talenty humanistyczne; obie zostają pisarkami. W Katowicach nie ma uniwersytetu, a rodzice nie chcą się z nimi rozstawać. Gwidon dostaje natychmiast zajęcie w „Ekspresie Wieczornym”, gdy narysował Syrenkę i spytał o pracę. Przyszła krótka odpowiedź:”Od kiedy i za ile”.
Odtąd zaczynają się kombinacje, żeby rysunki zdążyły na czas do „Dziennika Zachodniego”. I tak było, chociaż czasem cudem. Tylko dwa razy cyklu „Proszę...” nie było za życia Miklaszewskiego na ostatniej stronie. - Raz z powodu cenzury. Zajęła dwa rysunki, a to rozwalało całość – tłumaczy w wywiadzie Miklaszewski. - A drugi raz w stanie wojennym. Poza tym jestem tak lojalnym współpracownikiem, że nigdy nie zawiodłem. Mogę przysłać rysunki w ostatniej chwili, ale zawsze przyślę. Jestem pełen podziwu dla redakcji, są niesłychanie cierpliwi dla tych moich wyczynów.
Kiedyś wyjechał na zagraniczną wycieczkę i pomyślał, że rysunki wyśle przez kogoś samolotem z Sofii do Katowic. Nie brał pod uwagę, że lot się nie odbędzie, że coś nie zagra. I sprawdziło się, bo spotkał w poczekalni górnika, który od razu go skojarzył. Rysunki dotarły na czas.
Na pytanie o sławnych ludzi, których znał, odpowiada anegdotą o Julianie Tuwimie. Wcześniej mówi: - Łatwiej by mi było przyznać, bez cienia zarozumiałości, kogo nie znałem.
Ze Słonimskim i Tuwimem chodził czasem na kawę do kawiarni „Mars”. Tuwim również w młodości pisał dla kabaretów jak Miklaszewski. Obaj mieli podobne poczucie humoru, lubili innym robić żarty. Rysownik twierdził, że humor poety odczuł na własnej skórze, a co dziwne, już po śmierci Tuwima.
- Jestem w „Halamie” w Zakopanym, to jest dom ZAIKSU, zawsze tam jeżdżę na przełomie stycznia i lutego – opowiadał. - Siedzę przy stole i jem śniadanie. Jem i czegoś mi brakuje. Na korytarzu była lodówka, taka gromadzka, dla wszystkich. Miałem tam cytrynę. Wychodzę z pokoju i nagle słyszę stamtąd straszny brzęk. Wracam, patrzę, a tam lampa, dosłownie nad miejscem, na którym wcześniej siedziałem, spadła. Taka duża lampa, kuta, ze świecznikami. Poszedłem do kierowniczki, uroczej pani Kazi zameldować. A ona przychodzi po dziesięciu minutach i mówi: Panie Gwidonie, czy pan wie, że dzisiaj jest rocznica śmierci Tuwima, który w tym pokoju, gdzie pan mieszka, umarł. I dowiedziałem się, że Tuwim siadał w tym samym miejscu, bo był tam tylko jeden taki fotel.
Miklaszewski mógł oberwać lampą, ale chodził w glorii tego, kogo odwiedza Tuwim z zaświatów. - Miał taki osobisty fart, że przykre sytuacje zawsze obracały się na jego korzyść – oceniała jego córka Maryna. - Miał wielką radość życia, może dlatego, że traktował je z przymrużeniem oka.
Humor ojca uważa za ponadczasowy, bo mówi o naturze ludzkiej, a ta jest niezmienna. Na jego rysunkach nawet moda jest całkiem na czasie. Przyglądał się szykownym córkom i potem rysował tak samo ubrane kobiety. Co gorsza, rysował też adoratorów Maryny i Agaty. - I to już była przesada, ale co miałyśmy robić – wzdychała starsza córka.
Rysunki ojca przydały się jej do kpinek z syna; Mikołaj Chylak jest dzisiaj uznanym malarzem, jego obrazy znajdują się w kolekcjach w kraju i zagranicą. Kiedyś pociągała go tylko abstrakcja. Wtedy podarowała mu rysunek dziadka; malarz na pastwisku ze skupieniem odmalowuje łaty z krowy. Prezent przyjął z kwaśną miną.
- Syrenka taty była w Warszawie popularna, ale tutaj nie był tak znany i lubiany jak na Śląsku. W stolicy szybciej się o ludziach zapomina. A dla kilku pokoleń czytelników “Dziennika Zachodniego” wciąż jest kimś bliskim. Był z tego bardzo dumny – podkreślała córka.
Gwidon Miklaszewski na koniec rozmowy z Joanną Pietrzybą-Waszczak mówi: - Oczywiście najbliższy memu sercu jest “Dziennik Zachodni”. I tym razem, zdaje się, nie żartował.
Wystawa w Warszawie
15 lat temu w Muzeum Karykatury odbyła się wystawa rysunków Gwidona Miklaszewskiego. Pokazano ponad sto jego rysunków, wystawa cieszyła się ogromną popularnością. Okazało się, że pełne sympatii do ludzi i trafnych obserwacji codzienności żarty Miklaszewskiego śmieszą do tej pory.
Sumienny współpracownik
Gwidon Miklaszewski narysował około 40 tys. rysunków tylko dla “Dziennika Zachodniego”. Publikujemy je w każdy piątek na ostatniej stronie Magazynu.