Prywatny ochroniarz słynnej Damy przez wiele lat nie spuszczał jej z oka
Był jej opiekunem i człowiekiem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo. Zwłaszcza podczas podróży, kiedy wymagała szczególnej pieczy. - I chociaż arcydzieło Leonarda da Vinci, które właśnie kupiło państwo, latało w biznes klasie, strach zawsze był - nie kryje Janusz Wałek.
Towarzysz. Człowiek, który dziś wie wszystko o podróżach tego najsłynniejszego obrazu w polskich zbiorach - czyli „Damy z gronostajem”. I choć wojaże przebiegały mniej więcej według tego samego scenariusza, odpowiedzialność zawsze była ogromna. I nieśmiertelny warunek, obowiązujący podczas wszystkich wyjazdów „Damy”: pracownicy Muzeum Narodowego w Krakowie nie mogli spuszczać z niej oka. Tym, który nie spuszczał nigdy, jest emerytowany dziś pracownik Muzeum Czartoryskich Janusz Wałek.
Jak wyglądały „wycieczki”? Obraz zamknięty był w specjalnej skrzyni, która niweluje wstrząsy, zapewnia odpowiednią temperaturę i wilgotność. Warunki, w których podróżowała „Dama”, cały czas były pod kontrolą, bo wyniki pomiarów wewnątrz pudła ciągle wyświetlały się na ekranie. Jeśli lecieli samolotem, a tak ostatnio podróżował obraz, konieczne było wykupienie dla niego biletu, a nawet dwóch, ponieważ dzieło zazwyczaj nie mieściło się na jednym siedzeniu.
Zawsze „wsiadała” do klasy biznes, ponieważ tam są większe siedzenia. Załoga samolotu nie wiedziała, co jest wiezione. To nieraz rodziło bardzo zabawne sytuacje. - Gdy wracaliśmy ze Stanów Zjednoczonych w 1992 roku, obraz był umieszczony w niedużej skrzyni. Srebrnej i wytwornej. Na zakończenie amerykańskiej przygody dostaliśmy kwiaty. To były jakieś różowe goździki, które położyliśmy na tej skrzyni. To wywołało zaciekawienie, ponieważ pozostali pasażerowie zaczęli dopytywać, czy to urna z prochami - wspomina Janusz Wałek.
Czasem pojawiał się strach. - Kiedy lecieliśmy do Włoch, wpadliśmy w gwałtowną burzę z błyskawicami. Jakby tego było mało, na miejscu czekała nas kolejna niespodzianka. Wypatrywaliśmy przedstawicieli agencji, która miała nas przewieźć. Wcześniej widziałem na zdjęciach ich twarze. Proszę sobie wyobrazić, jaka była moja reakcja, kiedy do samolotu weszli po nas... zupełnie inni agenci - dodaje Janusz Wałek.
Pracownicy Muzeum Narodowego w Krakowie wylegitymowali agentów, ale dokumenty przecież można było podrobić. Przez okienko w samolocie Janusz Wałek dostrzegł policyjną obstawę. - To mnie trochę uspokoiło, choć gdy jechaliśmy na Kwirynał, gdzie obraz miał być wystawiony, cały czas zastanawiałem się, czy nagle samochód nie skręci i nie powiezie nas w zupełnie nieznanym kierunku - zaznacza kustosz Muzeum Czartoryskich.
Ale nie zawsze tak było. O ile we Włoszech czy w Szwecji towarzyszyła „Damie z gronostajem” eskorta policji, a nawet wojska, w Stanach Zjednoczonych czekał na nią jeden, nieoznakowany samochód, który miał przez pięć godzin wieźć Polaków wraz ze słynną „Damą...” z Nowego Jorku do Waszyngtonu. - Uspokoił nas jednak jeden z Amerykanów, stwierdzając, że jesteśmy pod dobrą opieką, a co godzinę nasz przejazd jest dyskretnie odnotowywany w kolejnych punktach kontrolnych - tłumaczy Wałek.
Przeszkody w podróżach
Wojaże słynnego obrazu budziły sporo kontrowersji - mimo że stan obrazu określano jako stabilny. - Przyznaję, że nie znoszę tego określenia. Kojarzy mi się ze szpitalami, gdzie stan pacjenta jest stabilny, tylko że ten następnego dnia umiera. Obserwujemy pewne zjawiska pojawiające się na powierzchni obrazu, a które wynikają z czynników naturalnych. W ciągu roku ogląda go kilkadziesiąt tysięcy osób. Przez to w pomieszczeniu pojawia się para wodna, która osiada na powierzchni obrazu. Ona sama nie niszczy dzieła, ale przez nią przykleja się kurz, pojawiają się zabrudzenia. Ale warto podkreślić, że nie ma odprysków ani spękań - tłumaczy Janusz Wałek.
I dodaje, że arcydzieło Leonarda jest namalowane na desce orzechowej, dosyć rzadko spotykanej we włoskim malarstwie w II poł. XV wieku. Doliczono się zaledwie kilkunastu takich obrazów. Dodatkowo to jest deska wycięta z jednego kawałka drewna, a do tego niezwykle cienka, w niektórych miejscach mierząca nawet 5 mm. To niezwykle istotne, ponieważ siły wewnętrzne mają bardzo ograniczoną przestrzeń. Dzięki temu powierzchnia nie pęka, nie ma odprysków. Musimy pamiętać, że drewno to materiał, który wciąż żyje, nawet po setkach lat. Ulega oddziaływaniom temperatury i wilgotności, nasiąka wodą, rozkłada się. Ale naszemu obrazowi na razie to nie grozi, co jest m.in. zasługą prezentowania go w niezmiennych warunkach.
Łasiczka czy gronostaj?
W mediach nieustannie powtarza się nazwę „Dama z łasiczką”. Lansował ją prof. Karol Estreicher, zasłużony zresztą dla obrazu, bo to właśnie on go odszukał po wojnie w Niemczech i przywiózł do Polski. Dziś wiemy już jednak, że zwierzę jest gronostajem. Tymczasem - jak tłumaczy Janusz Wałek - to rozróżnienie istotne jest ze względu na historię zamkniętą w tym obrazie. Gronostaj jest drapieżnikiem, którego futerko późną jesienią i zimą robi się białe. Dlatego właśnie jest uważany za symbol czystości. Nie tylko w dosłownym znaczeniu, ale i - bardziej metaforycznie - w sensie moralnym.
Jest taka antyczna bajka, którą później powtórzył Leonardo da Vinci, że gronostaj tak dba o biel swojego futerka, iż kiedy ucieka przed myśliwym i napotka na swojej drodze błoto, woli dać się złapać, niż się pobrudzić. - Gronostaj jest kluczem do zrozumienia tożsamości modelki. Zwierzę to po grecku nazywa się „gale”. To zakodowane nazwisko przedstawionej kobiety - Cecylii Gallerani.
Ale na tym nie koniec. Portret zamówił Ludwik Sforza, książę Mediolanu, który był zresztą kochankiem i ojcem dziecka Cecylii. Władcę nazywano m.in. „Ermelino”, czyli gronostaj. W postaci tego zwierzątka łączą się więc obie te osoby. Leonardo był przecież artystą z pogranicza epok: bardzo nowatorski, znający - zgodnie z renesansowymi prądami - zjawiska fizyczne, zwracający szczególną uwagę na anatomię ludzką, ale jednocześnie głęboko osadzony w średniowiecznym alegoryzmie. Patrząc z tej perspektywy, nie mamy wątpliwości, jakie zwierzę zostało przedstawione na obrazie. Poza tym „Dama z gronostajem” brzmi pięknie - tłumaczy Wałek.
I przypomina sobie anegdotę, gdy pewna stewardesa, która nie wiedziała, że portret Cecylii Gallerani leci na pokładzie samolotu, zwierzyła się Januszowi Wałkowi, że czeka na nią w domu zwierzątko, za którym bardzo tęskni - gronostaj. - Rozumie pan ten zbieg okoliczności - dopytuje Janusz Wałek.
Sama postać uwieczniona na tym portrecie - Cecylia Gallerani - nieustannie go fascynuje. - Trafiła na dwór Sforzów i szybko dostała się do kręgu humanistów i literatów. Pisała wiersze, prowadziła debaty z filozofami i teologami. Przy niej „Gioconda” wydaje mi się po prostu płaską osobowością - mówi Wałek.
Może to historia na osobny tekst?
***
Tuż przed Nowym Rokiem państwo polskie kupiło kolekcję Czartoryskich. Transakcja warta była równowartość 100 mln euro. Wraz z cenną kolekcją dzieł sztuki arystokratycznego rodu - „Damą z gronostajem” Leonarda da Vinci i „Krajobrazem z miłosiernym Samarytaninem” Rembrandta - wykupione zostały także budynki Muzeum Czartoryskich (to tam - jako depozyt Muzeum Narodowego w Krakowie - prezentowane były zbiory Czartoryskich, stanowiąc Muzeum Czartoryskich, oddział MNK), bibliotekę, roszczenia wobec dóbr w Sieniawie oraz prawa do dzieł zaginionych (jak np. najsłynniejsza polska zguba wojenna - „Portret młodzieńca” Rafaela Santi).