Przebudzenie młodych. Co się zdarzyło w kraju?
Zazwyczaj znudzona polityką młodzież wyszła na ulice. To chwilowy zryw czy młodzi wreszcie biorą sprawy w swoje ręce? Pytamy dr. Radosława Marzęckiego z Uniwersytetu Pedagogicznego.
Młodych polityka nie obchodzi?
Tak wynika z różnych badań, również moich. Mówimy o depolityzacji młodego pokolenia. Młodzi ludzie nie interesują się polityką, nie chcą mieć z nią nic wspólnego, nie identyfikują się z partiami politycznymi, które uważają za twory niewiarygodne, skompromitowane i budowane przez ludzi nieuczciwych. I wiele racji młodzi obywatele mają. Często słyszę pytanie, dlaczego młodzi ludzie nie byli widoczni na wiecach KOD-u. Właśnie z tego powodu. Bo te manifestacje kojarzyły im się ze zbijaniem kapitału politycznego.
Ostatnio jednak młodzi ludzie zdecydowali się wyjść na ulice, żeby bronić sądów…
Postawię tezę, że mamy do czynienia ze zjawiskiem bezprecedensowym. Ale postawię też drugą tezę: nie należy go przeceniać. To jednak nie była skala, która by wskazywała na przebudzenie całego młodego pokolenia.
Co się stało, że tym razem młodzi protestowali?
W naukach społecznych nie ma jednoczynnikowych wyjaśnień. Więc my nie możemy krótko odpowiedzieć, dlaczego młodzi ludzie poczuli gniew, dlaczego zbulwersowali się na tyle, by wyjść na ulicę i powiedzieć: dość. Zadziałało kilka czynników. Po pierwsze: te protesty ktoś sprawnie organizował. Mam na myśli organizacje pozarządowe, w tym na przykład fundację Akcja Demokracja. Dzięki tym organizacjom protesty w obronie sądów, można powiedzieć, były „fajne” - a więc nie stricte polityczne, przeciwko partii czy jakiejś osobie, tylko miały one wymiar pozytywny. Po drugie, są wakacje.
Wakacje to zły czas na protesty.
Mówi się tak. Że ludzie myślą wtedy o czymś innym, nie o polityce. Ale akurat w przypadku młodego pokolenia lepszego momentu nie można sobie wyobrazić: jest po sesji, są wakacje, studenci mają więcej czasu, żeby budować, mówiąc językiem badaczy społecznych, sieci obywatelskiego zaangażowania.
Dużą rolę odegrały w tym przypadku również autorytety, które wypowiadały się na wiecach. Moim zdaniem kluczowym momentem były wypowiedzi powstańców warszawskich czy innych zasłużonych osób. Bo choć mówimy, że autorytety upadły, to okazało się, że to pokolenie, które odchodzi - w przeciwieństwie do polityków - ma jednak siłę oddziaływania na młodych ludzi.
Oni budzą zaufanie, bo wiadomo, że nie mają w tym żadnego interesu.
Tak. Internet oszalał na ich punkcie. Wystarczy spojrzeć, ile osób udostępniło przemówienie generała Ścibora-Rylskiego. Wszyscy powinniśmy odczuwać żal - że, po pierwsze, to pokolenie już odchodzi, a po drugie, że tak rzadko do tej pory zabierało głos. Czy raczej rzadko było o coś pytane. Czwarty czynnik, który spowodował, że młodzi tak tłumnie wyszli na ulice: media, w dużej mierze społecznościowe. Ich istotą jest dzielenie się informacją i obserwowanie, jak postępują inni. Młodzi widzieli, jak coraz więcej ich znajomych przyłącza się do tych protestów. Więc udział w tych wydarzeniach stał się popularny, modny, fajny. Tym bardziej, że ten protest rozciągał się w czasie i dołączało do niego coraz więcej ludzi.
Część tych ludzi wyszła po to, żeby wrzucić sobie zdjęcie na facebooka i zyskać poklask wśród znajomych? Telewizja publiczna wyspecjalizowała się w pokazywaniu uczestników tych protestów, którzy nie wiedzieli, czego bronią ani na czym polega trójpodział władzy. Te relacje nie były obiektywne, ale z drugiej strony wierzę, że nietrudno im było takich ludzi wśród protestujących znaleźć…
Media, publiczne czy komercyjne, powinny obiektywnie przedstawiać rzeczywistość. Ale niestety tego nie robią. Te drugie z kolei pokazywały tylko tych ludzi, którzy są świadomi tego, co robią i mają własne poglądy. A prawda jest taka, że w każdej tego typu manifestacji spotkamy ludzi, którzy nie wiedzą przeciw czemu protestują jak i tych, którzy są żywo przekonani do wartości, których bronią. Problem jest inny: to znów był protest w obronie konkretnej wartości, a nie ruch na rzecz zmiany społecznej. Więc niewiele z niego, moim zdaniem, wyniknie. Oprócz subiektywnego poczucia sprawstwa, że jednak coś możemy. Że mobilizacja obywateli może wpływać na polityków.
To już dużo.
To ważny element kapitału społecznego. Ale nie jest to w gruncie rzeczy nic nowego. Przeszłość już nie raz dowiodła - choć nie na taką skalę - że kiedy obywatel pokazuje siłę, politycy są w stanie zmienić zdanie. Studentom lubię podawać przykład tak zwanych „matek pierwszego kwartału”. W 2013 roku ówczesna władza, czyli koalicja PO-PSL, ogłosiła, że roczne urlopy macierzyńskie będą przysługiwały tylko kobietom, które urodziły dziecko po 17 marca. Data z kapelusza wzięta. Zrodziły się protesty, w tym przypadku mniej uliczne, a bardziej wirtualne, w mediach społecznościowych - ale na tyle silne, że ustami polityków należało na nie odpowiedzieć. Oprócz argumentów ekonomicznych („nie mamy na to pieniędzy”), padały takie, że jakąś datę trzeba było wymyślić, więc gdyby tą datą był 1 stycznia, to zaraz podniosłyby głos matki z grudnia. Jakąś datę trzeba było wymyślić, odpowiadali politycy. Dobrze, ale data 1 stycznia byłaby jednak bardziej logiczna. Protest przybierał więc na sile, a matki pierwszego kwartału miały coraz więcej sojuszników, w tym znanych ludzi i media głównego nurtu. I w końcu postawiły na swoim. Pieniądze się znalazły.
Podobnie było z „protestem pieczątkowym” lekarzy pięć lat temu. Najpierw była decyzja o tym, że lekarze mają weryfikować, czy pacjenci są ubezpieczeni. Lekarze nie zgodzili się na to i rząd wycofał się z tej regulacji. Te przykłady dotyczą poprzedniej kadencji, ale i w tej były już takie przypadki - mam na myśli zapowiedzi dotyczące zmian dotyczących pracy dziennikarzy w Sejmie, z których PiS się ostatecznie wycofał. Konkluzja z tego prosta: władza, jakakolwiek by nie była, ma problem z prowadzeniem dialogu społecznego z obywatelami.
Rodzi się społeczeństwo obywatelskie. Politykom coraz trudniej będzie decydować ponad naszymi głowami
W przypadku matek pierwszego kwartału czy lekarzy to był protest konkretnych grup, dla których zmiana prawa oznaczała wymierne korzyści lub ich brak. Tym razem ludzie wyszli na ulice protestować w imię czegoś tak abstrakcyjnego, jak trójpodział władzy. Czegoś, co ich bezpośrednio nie dotyka.
Każdy temat jest w stanie porwać młodego człowieka, jak zostanie odpowiednio przedstawiony. Zależy, jakie padają argumenty, kto je będzie podnosił, czy będzie to osoba wiarygodna. Zależy, kto zajmie się mobilizacją, jaki język będzie w tej debacie używany. Ostatnie tygodnie pokazały, że młodzi ludzie w obronie wartości - bo to był spór o wartości, w pierwszej kolejności - są w stanie wyjść na ulicę.
W wielu pracach opisujących społeczeństwa europejskie przewija się teza, że mimo iż żyjemy w czasach, w których autorytety popadają w niełaskę - nie wierzymy Kościołowi, szkole, partiom i tak dalej - to jednak nie pociąga to za sobą wycofania poparcia dla demokracji, dla systemu politycznego. A nawet tę demokrację umacnia, ponieważ przestając bezrefleksyjnie słuchać głosu partii, sami stajemy się bardziej odpowiedzialni.
I to jest wyzwanie, które rodzące się społeczeństwo obywatelskie w Polsce, mam nadzieję, postawi przed elitami politycznymi. Coraz częściej, jak sądzę - choć zmiany te będą zachodzić powoli, ewolucyjnie - społeczeństwo będzie domagało się od polityków, by włączyć je w procesy decyzyjne. Politykom coraz trudniej będzie podejmować decyzje ponad głowami obywateli. Największa korzyść z tych protestów jest taka, że być może politycy zaczynają czuć - przynajmniej powinni - że wchodzimy w nową fazę rozwoju społeczeństwa obywatelskiego.
Czy ta mobilizacja młodych może mieć również inne konsekwencje? Bo, jeśli dobrze zrozumiałam, pan nie wierzy, że jakaś siła polityczna może tę energię zagospodarować?
Mnie się wydaje, że jest to niemożliwe. Nie widzę takiej siły.
A czy w ciągu kilku lat taka siła może się pojawić?
W nauce o polityce, która jest przecież nauką społeczną, nie można precyzyjnie przewidzieć odległej przyszłości. Można zresztą powiedzieć, że demokracja jest systemem zinstytucjonalizowanej niepewności. Więc z samej jej istoty wynika, że my nie jesteśmy w stanie powiedzieć, co będzie za rok czy tym bardziej za dwa lata.
Tak samo jak obserwując manifestacje KOD-u, na których młodych nie było, nie byliśmy w stanie powiedzieć, że za kilka miesięcy pojawi się jakiś temat, który zmobilizuje młodych do wyjścia na ulice. Nie potrafiliśmy przewidzieć, że prezydent zawetuje dwie ustawy swojego własnego obozu politycznego.
Tak samo teraz nie jestem w stanie przepowiedzieć, czy w najbliższych latach pojawi się jakaś siła, która ten młody elektorat w jakiś sposób zmobilizuje. Przeszłość uczy nas jednak, że na tym polu partie polityczne były wybitnie nieskuteczne. Młodzi to bardzo nieprzewidywalny, chwiejny elektorat. Moje badania wskazują, że w przedziale wiekowym 18-25 lat ludzi, którzy mają wyklarowane poglądy polityczne, jest zaledwie pięć, może sześć procent.
Z założenia, czy dlatego, że polityka kojarzy się im ze skostniałym układem PO-PiS?
To się nie wyklucza. Po pierwsze młodzi w ogóle są nieufni wobec instytucjonalnych, hierachicznych autorytetów, a partie są takimi podmiotami. Po drugie obserwując politykę, mniej lub bardziej intencjonalnie, bardzo szybko wyczuwają, o co w tym wszystkim chodzi. Że politykom nie warto ufać. Ani Platforma, ani PiS do nich nie trafią. Nie ma zresztą żadnej siły, która by potrafiła skutecznie i długofalowo to robić. Wydawało się przez moment, że alternatywą dla młodych może być Paweł Kukiz, ale naprawdę bardzo trudno jest zmobilizować wyalienowany elektorat.
A Zandberg?
Często słyszę pytanie: dlaczego nie partia Razem? Po pierwsze dlatego, że jest to partia lewicowa, a my nie mamy teraz w Polsce pogody na lewicę. Inaczej było, gdy chodziłem do liceum, koło roku 2000. Wtedy wielu moich kolegów głosowało na SLD. Ale dzisiaj żyjemy w zupełnie innym klimacie opinii (to określenie na opinie dominujące w społeczeństwie, na modne poglądy, które przejmują ci, którzy własnych poglądów nie mają), który jest bardziej przychylny prawicy. Lewicowym partiom trudniej się więc przebić.
Po drugie, jeśli ktoś nie interesuje się polityką - nie ogląda programów publicystycznych, nie czyta gazet - to o partii Razem mógł nawet nie słyszeć. Bo to nie jest partia parlamentarna. A co za tym idzie, ma mniej pieniędzy i mniejszy dostęp do tuby propagandowej.
Zresztą, nagły wzrost poparcia dla Zandberga po tej debacie politycznej, podczas której - na tle innych, skostniałych liderów - tak dobrze wypadł, pokazuje: dajcie komuś media, milionową albo wielomilionową publiczność, a zaraz poparcie poszybuje mu w górę. Teraz jednak Zandberg dostępu do tych mediów nie ma, trudno więc mu pozyskać nowych zwolenników.
Trzeci powód, dla którego partia Razem nie zyskuje takiej popularności wśród młodego elektoratu, to język, którego używają jej politycy w sferze publicznej. Specjalistyczny, teoretyczny, spokojny - a w związku z tym trudniejszy w odbiorze. Można powiedzieć: inteligencki. Wystarczy zestawić go z emocjonalnym językiem Kukiza, by zobaczyć, jak język wpływa na popularność.
To jaki musiałby być ten lider, który porwie młodzież? Któremu młodzi ludzie - a to przecież oni będą decydować o przyszłości Polski - by zaufali?
To musiałaby być osoba, która przełamuje szereg barier, wśród nich językowo-komunikacyjną. Ktoś, kto mówi językiem zrozumiałym dla młodego człowieka. Nie trywialnym czy infantylnym, ale takim, który jest prosty, który niesie jakiś ładunek emocjonalny, ale też jednocześnie podnosi ważne dla młodego człowieka tematy.
Do niego konkretnie adresuje swój przekaz. Młodego obywatela odpychają konflikty i spory aksjologiczne; jest nimi zmęczony, znudzony. Wolałby, żeby polityk mówił o jego interesach - bezpieczeństwie ekonomicznym czy socjalnym młodego pokolenia, o starcie w przyszłość, o edukacji, pracy czy mieszkaniu.
To musiałby być człowiek charyzmatyczny, wyrazisty, ale otoczony ekspertami, ludźmi wiarygodnymi, kórzy w określonych dziedzinach, jak ekonomia czy kultura, mają coś wartościowego do powiedzenia. Taki lider ponadto powinien być również nieskompromitowany, nieumoczony w ciągnących się od lat sporach politycznych.
I wiarygodny etycznie?
Też.
A jak łatwo taką wiarygodność utracić pokazał przykład Ryszarda Petru…
W jeden dzień. Poza tym moim zdaniem powinna być to osoba, która potrafi zmobilizować młody elektorat wykorzystując media społecznościowe, ale też organizacje pozarządowe. Polityk,o którym mówimy powinien rozumieć, na czym polega specyfika młodzieżowego stylu życia. Polityka nie stanowi dziś centrum uwagi młodego obywatela.
I na tym polega wyzwanie - jak wzbudzić to zainteresowanie? W nowatorski sposób, bo metody konwencjonalne nie działają. To musiałby być ktoś, kogo w swoich pracach często określam mianem „sternika dla dryfującego pokolenia”.
Człowieka, który pokazałby młodym ludziom, że warto uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym, który sprawi, że zrodzi się poczucie sprawstwa, przekonanie, że nasze wybory polityczne wpływają na życie społeczne. Bo dzisiaj młodzi ludzie w większości czują, że nie ma po co angażować się w politykę.