Przechodzimy właśnie przez zbiorową traumę. A po niej nic nie będzie już takie, jak wcześniej. Wywiad z psychiatrą
O lękach, z którymi mierzymy się w czasach zarazy, opowiada prof. Dominika Dudek, szefowa Kliniki Psychiatrii Uniwersytetu Jagiellońskiego, prezes elekt Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.
Nazywam to kulką kortyzolową. Uczucie lęku i idące za nim wrażenie ucisku na klatce piersiowej, z którym budzę się w ostatnich dniach.
Naturalna reakcja na to, co dzieje się wokół. Wszyscy mierzymy się teraz z lękiem, z niepewnością. Moi pacjenci, przyjaciele, społeczeństwo. Ja sama również. Wiesz, jak ja to odbieram? Jakbyśmy oglądali jakiś film grozy: świeci słońce, ludzie piją kawkę nad morzem, jest piękny widok. Ale już pojawia się niepokojąca muzyka i wiadomo, że zaraz coś się wydarzy. Nie wiadomo tylko, co. Pewnie wszystkim byłoby łatwiej, gdybyśmy wiedzieli: to potrwa dwa czy trzy miesiące, pójdzie w tym czy innym kierunku, trzeba zacisnąć zęby, przeczekać. A żyjemy w zawieszeniu, niepewności. Nic nie można zaplanować, nawet na jesień. Nie wiadomo, jak będzie wyglądało życie po pandemii. Kiedy świat wróci do normy. Jakie będą społeczne skutki. Jak bardzo gospodarka pod-upadnie i ile czasu zajmie jej, żeby się odbudować. Pojawia się poczucie kruchości, chaosu.
Jakie widzisz główne zagrożenia?
W najbliższym czasie? Obawiam się, że zaraza dotknie wielu ludzi. I niekoniecznie będzie dotyczyło to osób zainfekowanych. Ofiarami korona-wirusa mogą być też osoby cierpiące na jakiekolwiek inne dolegliwości. Zastanówmy się, w jakiej sytuacji są teraz osoby starsze, schorowane, z przewlekłymi schorzeniami, które nie mogą dostać się do lekarza? Poradnie działają na pół gwizdka, przyjmuje się tylko ostre przypadki, większość planowanych zabiegów czy hospitalizacji diagnostycznych jest odraczana. A pomyślmy, w ilu chorobach takie opóźnienie może okazać się fatalne w skutkach. Oczywiście, to nie tak, że ludzie są pozbawieni pomocy - tym, którzy są w ciężkim stanie, bezwzględnie się służy, pacjenci ambulatoryjni są przyjmowani na wizyty przez internet czy telefonicznie, ale ta pomoc jest w tym momencie ograniczona. I to też odbije się na zdrowiu Polaków. Ostatnio niemal bez przerwy odbieram telefony od pacjentów. Są przerażeni.
Czego głównie się boją?
Każdy boi się na swój sposób. Częściej są to lęki o to, że kogoś zarażą, niż te, że sami zachorują. Boją się o rodziców, o bliskich. Ale też o to, co dalej ze światem, jak będzie wyglądał krajobraz po bitwie. To oczywiście wnioskuję z roz-mów z ostatnich kilku dni, nie mam dużo danych. Natomiast widzę, że dominuje lęk o innych, szczególnie o starszych. Też boję się o rodziców; nie odwiedzam ich teraz, nie chcąc zarazić. Ale oni przynajmniej są w dwójkę i cieszą się dość dobrym zdrowiem, mogą iść na spacer do lasu, pogadać ze sobą. Natomiast jak myślę o starszych, schorowanych ludziach, którzy mieszkają sami, i dla których tak wiele znaczyło spotkać się z sąsiadką, iść do klubu seniora, do kościoła, to robi mi się ich bardzo żal. Nie zapominajmy o seniorach. Nierozsądne byłoby u nich przesiadywać, ale zadzwońmy, pogadajmy trochę dłużej, trochę częściej, upewnijmy się, czy wszystko u nich okej.
Odnoszę wrażenie, że właśnie starsze pokolenie znosi to lepiej. Ja panikuję, moi przyjaciele panikują. Natomiast moja babcia uśmiechnięta i zadowolona, a to przecież ona - nie my - jest w grupie ryzyka. Dzwonię do niej zapytać, czy coś jej trzeba kupić. Babcia odpowiada, że wszystko ma. „Może mleko, ryż, środki czystości?” - drążę. I wtedy babcia mówi, że skoro jestem tak miła, to… lakier do włosów.
No i bardzo dobrze! Ja myślę, że to jest przejaw hartu ducha, jeden ze sposobów na niepoddanie się, zachowanie życiowego optymizmu. To może dalekie skojarzenie, ale Karolina Lanckorońska w wojennych dziennikach wspomina, że w obozie w Ravensbrück Polki bardzo starały się, żeby w miarę warunków i możliwości schludnie wyglądać: żeby starać się uczesać i codziennie się umyć, nawet w zimnej wodzie.
A może to pokolenie, które przeżyło wojnę, komunę i - z racji długości życia - sporo osobistych dramatów, jest po prostu zahartowane? Skoro dali radę z okupacją, to dlaczego miałby załamywać ich jakiś wirus?
Oczywiście, to też prawda. Czym więcej przeżyliśmy, tym jesteśmy mądrzejsi, spokojniejsi. Twoje pokolenie jest pluszowe. Nie pamiętacie stanu wojennego, kartek, nie wspominając o wojnie. Żyjecie (czy żyliście) w świecie, w którym nie ma ograniczeń, wszystko jest na wyciągnięcie ręki; jednego tygodnia marzycie o wyjeździe na drugi koniec świata, drugiego wsiadacie w samolot. I tak było dla was zawsze. Dla młodego pokolenia to, co się teraz dzieje, to jest pierwsza konfrontacja: Halo, świat nie jest zawsze taki bezpieczny, otwarty, bez ograniczeń. I ta konfrontacja może być szokiem. To przyspieszony kurs dojrzewania i myślę, że należy spojrzeć na niego jak na szansę.
Szansę? Na co?
Na zatrzymanie się, refleksję nad tym, kim jesteśmy, kim są dla nas inni, co w życiu jest tak naprawdę ważne. Nie spotkamy się z przyjaciółmi w knajpie i nie pójdziemy na koncert, ale paradoksalnie możemy nauczyć się bliskości - nawet jeśli to „bliskość na odległość” i troski o innych. Życie trochę zwolniło, przestaliśmy gonić, część z nas teraz nie pracuje albo pracuje mniej. Bardzo ciekawe jest (i będzie) obserwować skutki społeczne tej sytuacji - szczególnie wtedy, gdy opadnie już pierwsza adrenalina, gdy pandemia przestanie być już sensacją, ale dalej zostanie problemem. Widzę dwa scenariusze.
Zacznijmy od lepszego.
To już się dzieje: budzi się dużo solidarności społecznej. Z dużym wzruszeniem słucham o różnych akcjach: jedni szyją maseczki dla pracowników służby zdrowia, inni dostarczają zakupy dla staruszków, jeszcze inni wyprowadzają na spacer psy ludziom, którzy objęci są ścisłą kwarantanną. Ludzie robią to zupełnie bez-interesownie, z dobrego serca.
Takie zrywy są chyba bardzo „polskie”?
Rzeczywiście, my jako społeczeństwo zawsze potrafiliśmy się pięknie mobilizować w obliczu zagrożenia. Ta sytuacja sprzyja więc większej jedności i mam nadzieję, że ten stan się utrzyma, że choć trochę uda się zażegnać „wojnę polsko-polską”, te obudzone w ostatnich latach demony. Ludzie w ostatnich czasach coraz bardziej na siebie warczeli. Teraz jesteśmy razem, bo każdy tak samo boi się o siebie i bliskich, bez względu na to, z którą partią polityczną sympatyzuje.
A scenariusz negatywny?
Sytuacje ekstremalne mogą wyzwolić w ludziach również niskie instynkty: agresję, chęć nagłego wzbogacenia się. Już pojawiają się informacje, że ktoś próbuje naciągać wystraszonych ludzi, namawiając ich na płacenie za jakieś złudne obietnice. Na razie takich podłości jest stosunkowo niedużo - trudno spodziewać się, żeby w ogóle ich nie było, to byłoby wbrew ludzkiej naturze. Wciąż widzę więcej solidarności i chęci, by wzajemnie się ratować. Budujące jest też to, że jesteśmy dość zdyscyplinowani, solidarnie stosujemy się do zaleceń. Społecznie, przynajmniej na razie, to wygląda pozytywnie. A ty jak sądzisz?
Też widzę więcej dobra. Ale boję się, że te proporcje odwrócą się w tym newralgicznym momencie, o którym wspominałaś: kiedy ludzie będą mieli już dość kwarantanny i tematu, a sytuacja epidemiologiczna wciąż będzie napięta.
Na pewno wtedy pojawi się w nas sporo frustracji, znużenia. To będzie też moment, kiedy dotkliwie zaczniemy odczuwać negatywne skutki gospodarcze pandemii. Gospodarka na pewno podupadnie, to odczuje każdy z nas, ale w pierwszej kolejności branża turystyczna, drobni przedsiębiorcy, właściciele knajpek, salonów fryzjerskich i tak dalej. Też będę mieć znacznie mniejsze dochody, bo mam teraz niewielu pacjentów w gabinecie prywatnym, przepadły mi płatne wykłady, ale wciąż mam dobrą pensję, z głodu nie umrę. A co mają powiedzieć mikroprzedsiębiorcy? Mam wśród pacjentów również takie osoby i one dzwonią, mówiąc mi, że nie wiedzą, co zrobić. Oni również będą ofiarami koronawirusa: nawet jeśli nie zarażą się infekcją, cała sytuacja odbije się na ich zdrowiu - i psychicznym, i somatycznym. Inna sytuacja: przyszła dziś do mnie pacjentka pracująca na kasie w jednym z dużych marketów budowlanych. Roztrzęsiona, zapłakana, przerażona. Obawia się pracować, szczególnie że ma dużo starszego od siebie męża. Kiedy wraca z pracy, boi się do niego odezwać, zbliżyć - ze strachu, że go czymś zarazi. A to jest pacjentka psychiatryczna, przyjmująca sporo leków. W takim momencie może rozsypać się psychicznie.
Bo to w ogóle jest szczególnie trudny czas dla ludzi z zaburzeniami psychicznymi. A co czwarty z nas takie ma.
Szacuje się, że co najmniej kilkanaście procent Polaków cierpi na same zaburzenia lękowe. Nie można o takich osobach zapomnieć. Ale też z lękiem mogą mierzyć się teraz osoby całkowicie zdrowe psychicznie. W szczególnie trudnej sytuacji są pracownicy opieki medycznej: lekarze, pielęgniarki, diagności, ratownicy. Polskie Towarzystwo Psychiatryczne śledzi tę sytuację; w wielu polskich miastach, również w Krakowie, wprowadzono program wsparcia dla tych osób i ich rodzin. Psychiatrzy, psycholodzy, terapeuci udostępniają swoje telefony, mejle i - w razie czego - służymy pomocą. Nie jesteśmy zakaźnikami, ale choć w ten sposób możemy pomóc.
A przecież czym mniej będziemy się stresować, tym będziemy zdrowsi, prawda?
Można tak założyć. Pobudzenie osi stresu - do którego prowadzi lęk - wiąże się z mniejszą mobilizacją sił odpornościowych organizmu. Mówiąc skrótowo: stres sprzyja zachorowaniom. Oczywiście, mówienie, że osoby z depresją, z nerwicami czy po prostu mocno przeżywające ten stan epidemii będą częściej i ciężej chorować na COVID-19, byłoby zbyt daleko idącą spekulacją. Wciąż zbyt mało wiemy o koronawirusie, by formułować takie sądy (wiemy tylko tyle, że w grupie ryzyka są osoby starsze, otyłe, z nadciśnieniem i z cukrzycą oraz że choroba jest potencjalnie groźniejsza dla mężczyzn), ale jedno jest pewne: martwienie się i panikowanie na pewno nie pomogą. Oczywiście, nie możemy lekceważyć zaleceń: skrajną głupotą i nieodpowiedzialnością byłoby przebywanie w tłumie czy niemycie rąk przez dwa dni. Ale trzeba odróżnić racjonalną ostrożność i spokojne stosowanie środków zapobiegawczych od poddawania się panice czy wręcz jej rozsiewania. Pamiętajmy też, że to nie jest ebola, to nie jest dżuma. Jasne, koronawirus stanowi poważne zagrożenie - jest to zakaźne, jest groźne, jest mało poznane. Ale śmiertelność wynosi kilka procent, może nawet mniej (statystyki uwzględniają tylko zgłoszone przypadki, a szacuje się, że część ludzi przechodzi zakażenie bezobjawowo i w ogóle nie zgłasza się do szpitali). To nie jest mało, ale jednak w niektórych chorobach ta śmiertelność jest znacznie wyższa.
Polecasz, żeby nie ulegać panice. Tylko jak w takiej sytuacji dbać o spokój i równowagę?
Mnie się podoba podejście, żeby wziąć „koronaświrusa ” śmiechem (oczywiście bez niefrasobliwości i lekceważenia). Tu na szczęście można liczyć na kreatywność narodu, w internecie jest mnóstwo memów dotyczących wirusa. I dobrze! Humor stanowi racjonalny i dojrzały mechanizm obronny. Oczywiście pomaga też wzajemna życzliwość i kontakt z drugim człowiekiem. Nie powinniśmy odwiedzać przyjaciół, ale są telefony, jest internet. Zadzwońmy do znajomych i pogadajmy - nie tylko o zarazie, ale też o tym, co nas interesuje: o książkach, sporcie, gotowaniu. Sojusznikiem spokoju i silnej odporności jest też wysypianie się, zdrowe odżywianie, umiarkowany wysiłek fizyczny. Nie wszyscy są objęci ścisłą kwarantanną i naprawdę nic złego się nie stanie, jak pójdziemy (oczywiście nie w dużej grupie) z bliskimi do lasu, aby zachwycić się słońcem i budzącą się do życia przyrodą. Dostrzegajmy drobne, dobre rzeczy. I siebie nawzajem. Wykorzystajmy ten czas na to, żeby być ze swoimi partnerami, dziećmi, współdomownikami, żeby dużo rozmawiać, pielęgnować bliskość.
Jakie skutki psychospołeczne dla Polaków może mieć ta sytuacja?
Tego dzisiaj nie da się przewidzieć. Na pewno teraz przechodzimy przez coś, co można nazwać zbiorową traumą. A jak już przez nią przejdziemy, na pewno nie będziemy już tacy sami. Nie wiem, czy to pójdzie w dobrą, czy w złą stronę. Wierzę, że jednak to pierwsze, ale na pewno będzie trochę inaczej.