Przed 1 listopada. Rozmowy z umarłymi, którzy zostawili nam spuściznę życia
My, dorośli, jesteśmy - czy też potrafimy być - sprawni w przechytrzaniu upływającego czasu, którego nieuniknionym kresem jest przecież śmierć.
Trzeba przyznać, że jesteśmy skuteczni. Ba, trzeba jasno powiedzieć, że jesteśmy - akurat w tej sprawie - konsekwentni. Jesteśmy sprawni i konsekwentni w wymazywaniu i banalizowaniu śmierci z naszego horyzontu życiowego i kulturowego. Banalizujemy ją, śmierć, gdy w Halloween przebieramy się za straszydła.
Gdy z dzieciakami kupujemy wielką dynię, by - wycinając w niej wielkie oczyska i zębiska - przerobić na groźnego stwora i postawić przed drzwiami lub w oknie, by odstraszać czyhające na nas złe duchy. Śmierć w tej maskaradzie staje się przedmiotem zabawy.
Hołd kulturze młodości. Nie dziś
Co więcej: nasze dzieci już od dawna wiedzą, że śmierć nie taka straszna. Nie wiedzą tego jednak od nas, rodziców, lecz znają to z rozmaitych gier wideo, marnując na nie zbyt wiele czasu. Gier, gdzie śmierć jest przecież tylko zabawą, w której co prawda się ginie, umiera, by jednak natychmiast, zaraz zmartwychwstać, powrócić do życia tak, jakby się nic nie stało. A więc: śmierć, sądzą nasze dzieci, nie jest na serio. A jeśli się przydarza, to jako „chwilowa przerwa w życiu”, tak jak chwilowa jest czy może być przerwa w dostawie prądu do mieszkania.
Z kolei my, dorośli, jesteśmy - czy też potrafimy być - sprawni w przechytrzaniu upływającego czasu, którego nieuniknionym kresem jest przecież śmierć. Chcemy więc przechytrzyć śmierć, składając hołd i pokłon kulturze młodości i witalności. Dlatego nie spoczniemy, jeśli nie znajdziemy choćby godziny na siłownię, kilku dni na odmładzające wakacje w SPA, czy wyłożenie pieniędzy na rozmaitego rodzaju błotno-lecznicze zabiegi, by przywrócić witalność swojemu ciału. Żyjemy w kulturze, która zdaje się mówić, że śmierć jest li tylko wynikiem naszych zaniechań i zaniedbań - złego odżywiania, oddychania zanieczyszczonym powietrzem, czy palenia zbyt dużej liczby papierosów. Jeśli kulturze witalnej cielesności z naszej strony towarzyszy dyscyplina i samokontrola, to skutecznie - mówią nam spece od PR-u -przechytrzymy śmierć.
A jednak, na szczęście, są chwile, kiedy i nasza skuteczność, i nasza konsekwencja zawodzą. Ta chwila to dzień Wszystkich Świętych. Dzień, w którym wraca powaga. Koniec z dyniami. Koniec z grami. Koniec z mamieniem siebie i innych, że kremy powstrzymają złowrogi bieg czasu. To dzień, w którym życie przestaje być sprowadzone do zabawy. Dzień, w którym nasza rozkrzyczana i skrojona do newsa kultura, milknie. Co wtedy robimy?
Oczywiście, jak województwo śląskie długie i szerokie, nawiedzamy cmentarze. Tak - jak sądzę - osoby niewierzące. Zapalamy świece i świeczki na grobach naszych bliskich, przyjaciół, znajomych, bohaterów naszej historii. To gest pamięci. Gest wdzięczności. Znak, że jesteśmy tu dziś, przy ich grobach, bo jesteśmy im coś winni. Czujemy powinność wynikającą z tego, że wciąż o naszych bliskich pamiętamy. Że ich życie w taki sposób odcisnęło piętno na naszej historii, na naszych losach, że nie moglibyśmy nie pokazać, iż zapomnieliśmy. Jesteśmy tu, pogrążeni w zadumie, rozpamiętywaniu, wspominaniu.
Dlatego najbardziej dojmującym obrazem, jaki pozostał mi w pamięci z dzieciństwa, obrazem, który nierozerwalnie wiążę z dniem Wszystkich Świętych, jest widok grobu, przy którym nikt nie stoi. Nikt nie zapala świec. Nikt się nie modli. Taki obraz mówi: czy ten człowiek, który tu spoczywa, nie jest wart, by ktoś o nim pamiętał? By ktoś zechciał zanieść za niego modlitwę do miłosiernego Boga? Czy ten człowiek tak przeżywał swoje życie, że dziś nikt nie chce okazać mu wdzięczności? Czy tak zawinił, że jego postać, historia, musi popaść w zapomnienie? Choć nad umarłymi nikt już nie ma władzy, ten grób, przy którym nikogo nie ma, grób, o który nikt nie dba, jest jednym z tych obrazów, który winien budzić przerażenie. Dlaczego?
Dany nam czas to otwarta księga
Śmierć, która przychodzi zawsze nagle, jak złodziej w nocy, to również brutalna lekcja życia dla tych, którzy zostają, którzy - odwiedzając groby, po chwili zadumy -znów powrócą do swojej życiowej krzątaniny. Do codziennych zmartwień i trosk. To przede wszystkim lekcja, której przesłanie brzmi: czas, który jest mi dany, nie jest nieskończony. Czas, który jest mi dany, to otwarta księga, w której zapisuję swoją historię. Swoje dzieła: dobre lub złe. Czy, gdy już umrę, znajdzie się ktoś, kto będzie chciał te dzieła wspominać, a może się nawet nimi inspirować? Dlatego ważne jest nie tylko to, że żyjemy, ale ważne jest także, jak żyjemy. Jakie ślady pozostawiamy potomnym.
Życie, oczywiście, to droga jednokierunkowa, której kresem, niezależnie kim jestem, jest śmierć, a ostatnim przystankiem cmentarz. Czyż może zatem dziwić, że jawi się on jako miejsce rozstań i pożegnań? Jako miejsce, które - gdy na nie wkraczamy - sprawia ból? Cmentarz, naturalnie, to też miejsce rozstań. To ziemia, gdzie ból łączy się z utratą. Ale można na cmentarz spojrzeć również z drugiej strony - strony, którą pokazał nam ks. Józef Tischner. Otóż, krakowski filozof pisał, że cmentarze, które masowo odwiedzamy w czasie najbliższego weekendu, nie tyle są miejscami rozstań, co raczej miejscami spotkań - spotkań ze zmarłymi.
Ludzie, których kochaliśmy, a którzy odeszli, nie są tylko tymi, którzy byli przed nami, a którzy wyprzedzili nas w drodze - jak wierzą chrześcijanie - do „nowej ziemi i nowego nieba”.
Zmarli przede wszystkim są naszymi przodkami, a my jesteśmy ich spadkobiercami podejmującymi dziedzictwo, które oni pozostawili. Budować cmentarz czy też odwiedzać grób zmarłych znaczy: podejmować ich dziedzictwo, kontynuować ich dzieło, realizować testament.
Dziedziczenie, na dobre czy na złe, jest formą rozmowy. Stając nad grobem, mówi krakowski filozof, stajemy nad historią, która o czymś mówi, o czymś opowiada. A dokładniej: to umarli do nas mówią.
Będąc na cmentarzu, przechodzimy obok grobu żołnierzy, którzy polegli za ojczyznę. Idąc dalej, natrafimy na grób dziecka, które - gdy się urodziło - było dla rodziców „całym światem”. Cóż to jednak znaczy: rozmawiać z przodkami? Cóż znaczy: pamiętać o bliskich zmarłych? To znaczy, pisał ks. Tischner, „mieć udział w godności tych, którzy byli przed nami. Kontynuując, kontynuujemy przede wszystkim godność. Jesteśmy spadkobiercami dzięki przodkom, oni są przodkami dzięki spadkobiercom”.
Czy zatem prowadząc dziś dialog z naszymi umarłymi, nie czynimy ich w jakimś sensie nieśmiertelnymi? Oni żyją naszym życiem, żyją w nas, a my karmimy się ich spuścizną, ich dziedzictwem. W odmętach śmierci i zapomnieniu pogrążają się tylko ci, o których nikt nie chce pamiętać, i których dziedzictwa nikt nie chce podjąć. To wtedy śmierć może ogłosić swój triumf.
A zatem: przezwyciężamy śmierć nie wtedy, gdy staram się ją banalizować. Nie wtedy, gdy udajemy, że śmierć można powstrzymać za pomocą chirurgii plastycznej. Przezwyciężamy ją wtedy, gdy rozmawiamy z naszymi umarłymi, gdy podejmujemy ich dziedzictwo. Miłość silniejsza niż śmierć.
Jarosław Makowski
jest filozofem, teologiem i publicystą oraz radnym Sejmiku Śląskiego z ramienia Platformy Obywatelskiej.