Przejęci. Raport z repolonizacji
Bez chodzenia naokoło: tak, jedni chcieli kupić, drudzy chcieli sprzedać. Polska Press Grupa, wydawca tej gazety, zmienia właściciela, pewnie coś obiło wam się o uszy. Niezręcznie bym się czuł, gdybym tego tematu nie poruszył – w końcu nie takie rzeczy w tej rubryce się działy, żeby odczuwać obawę przed napisaniem kilku zdań o głośnej transakcji na rynku mediów i we własnej, w pewnym sensie, sprawie. Wypada? Nie wypada? Ten dylemat nie był tutaj nigdy roztrząsany i nigdy nie będzie.
Pokusie, że użyję popularnego ostatnio zwrotu, uległem również z pewnego konkretnego powodu. Chciałbym bowiem pozbyć się towarzyszącego mi od kilku dni wrażenia, że nad głowami świszczą nam kule – nam, czyli pracownikom PPG – a my siedzimy skuleni i boimy wystawić się głowę z okopu. Żeby było jasne: ja ten lęk rozumiem, ba, ja go współodczuwam. Jak przed podróżą w nieznane, ale jednak z zarysowanymi – dla jednych jasno i wyraźnie, dla innych bardziej mgliście – współrzędnymi (TVP i Polskie Radio). I na paliwie z Orlenu. Mało kogo stać – finansowo - na rejtanowskie gesty, ale mimo wszystko nie są one wykluczone.
Dominuje niepewność, podsyłane hurtowo przez znajomych memy o nowym właścicielu bawią tak sobie, choć są i tacy, którzy zmianę witają z nadzieją lub złudzeniami. Nie oceniam. Niemodne słowo: pluralizm. Akurat w mediach lokalnych, nie bawiących się w wielką politykę, to jest (była?) cecha dominująca. Gwarantuję wam, że tak różnorodnych komentarzy jak w naszych gazetach nie znajdziecie nigdzie indziej. To przecież w „Dzienniku Polskim” swój własny kącik ma od dawna Ryszard Terlecki. TEN Ryszard Terlecki! U niemieckiego wydawcy!
Powinien może więc wiedzieć, że dziś na redakcyjne skrzynki przychodzą wiadomości w rodzaju „koniec z wami folksdojcze, szkoda, że nie można ogolić wam głów”. Nie biorę do siebie, to świadczy wyłącznie o obrażającym, a nie obrażanym, niemniej przypomniało mi to, jak tę naszą „niemieckość” brawurowo opisywał ongiś Tadeusz Płatek, mój długoletni sąsiad z piątkowych łamów. Codzienność w „polskojęzycznej redakcji z niemieckim kapitałem” wyglądała w jego dowcipnej wizji tak, że odziani w bawarskie stroje ludowe dziennikarze oddawali się głównie jodłowaniu, a menu redakcyjnej stołówki było kropka w kropkę skopiowane z monachijskiej gospody w czasie Oktoberfest.
To już nie były złote czasy prasy, ale ciągle wolnych mediów.
Nie wiem, jak będzie teraz, za to wiem, jak było. Robiliśmy (robimy, wciąż ten czas przeszły mi się włącza) rzeczy lepsze i gorsze. I wiem, że gdy wspomnę o rasowych reportażach, świetnych tekstach magazynowych, dostanę kontrę o galeriach i typowym internetowym kontencie. W porządku, touché, niemniej w tych przeklętych czasach cięcia kosztów, targetów i „monetyzowania treści” to nasi ludzie zbierali co roku sporo dziennikarskich nagród – lokalnych i ogólnopolskich. Również za patrzenie władzy na ręce.
Naciski, ingerencje? Przez ponad dwanaście lat, co daje w sumie około 700 felietonów, cieszyłem się tu absolutnie nieograniczoną wolnością, a wytrzymałość szefów wystawiałem na najcięższe próby. Przez ten czas jeden tylko tekst, zresztą wieki temu, spadł z łamów – traf chce, że był satyrą na temat projektów smoleńskiego pomnika.
Nie wiem, czy ta rubryka w 2021 przetrwa. Gdybym miał się dziś zakładać, postawiłbym, że nie. Tymczasem jednak do zobaczenia za tydzień.