Przeklęta wojna!
Przeklęte stulecie! - myślę, mijając kolejne sale Muzeum II Wojny Światowej.
Wojna wali się na głowę ze wszystkich stron, z całym swoim okrucieństwem i premedytacją, by jak najwięcej istnień ludzkich odczłowieczyć, unicestwić, wdeptać w ziemię. Lecą samoloty, suną czołgi, grzmią armatnie salwy, miasta rozsypują się w proch, płaczą dzieci i matki, w ciszy umierają häftlingowie i łagiernicy…
Muzeum II Wojny Światowej zaprojektowano z rozmachem. Koncepcja przestrzenna zachwyca, wielościan wbity w ziemię głosi sprzeciw wobec totalitarnych idei - a może zwycięstwo życia nad śmiercią? - natomiast okropności wojny ukryto w głębi, w Hadesie, tam, gdzie miejsce nieżyjących. Zarówno bohaterów, jak i zdrajców, ofiar i ich katów, wielkich dowódców i zwykłych żołnierzy, no i cywilów, po których przetoczyły się walce dwóch totalitaryzmów, bo znaleźli się w złym miejscu i w złym czasie. Żeby trafić do Hadesu, trzeba wejść na prowadzące w dół schody i zanurzyć się w ciemności.
Z mroku wyłaniają się postacie żywe i martwe. Oto dziesięcioletnia Kazimiera Mika, opłakująca starszą siostrę Annę. Mała Antygona bezradnie rozkłada ręce. Niemieckie samoloty nadleciały, gdy Anna z innymi kobietami kopała ziemniaki na polu. Zdjęcie zrobił 14 września 1939 roku pod Warszawą amerykański dziennikarz Julien Bryan.
Chcielibyśmy wiedzieć, czy dziewczynka przeżyła, ale oto odkrywa się następna karta wielkiej księgi, jaką jest wystawa: dziewięcioletni Rysio Pajewski siedzi samotnie w ruinach warszawskiej kamienicy. Mały, dwudziestowieczny Hiob.
Naloty na miasta pochłonęły życie około miliona ludzi - czytam w katalogu wystawy. Oto zdjęcie wykonane po nalocie na Londyn w roku 1944. Policjant podaje kubek z herbatą starszemu mężczyźnie siedzącemu na gruzach. Stracił bliskich i dach nad głową. Ta herbata ma przywrócić mu siłę do życia.
Helsinki: dwóch mężczyzn niesie rannego w nalocie sowieckim w czasie wojny zimowej roku 1939. I Tokio 1945 rok: amerykańskie superfortece już odleciały. Spalone ciała Japończyków leżą na placu.
A oto Witold Łokuciewski, nasz as myśliwski. Walczył w obronie Polski w 1939 roku, potem nad Francją i w bitwie o Anglię w Dywizjonie 303. Zestrzelił osiem samolotów niemieckich na pewno i trzy prawdopodobnie. W czerwcu 1942 roku lądował uszkodzonym samolotem we Francji i dostał się do niewoli niemieckiej. Dwukrotnie próbował uciec z oflagu. - W 1947 roku wrócił do Polski i był gnębiony przez władze komunistyczne - piszą autorzy wystawy o jednym z tych, o których Winston Churchill powiedział: Nigdy jeszcze tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym.
***
Wzrok przyciąga plansza ze zdjęciem Hitlera i Stalina. W rzeczywistości ci dwaj wielcy zbrodniarze nigdy się nie spotkali. Chodzi jednak o to, by zwiedzający wiedzieli, że to właśnie ich zmowa zgotowała światu, choć Polsce może w największym stopniu, straszny los.
Jednym z eksponatów wystawy jest fajka Stalina. Wydaje mi się tu jak najbardziej na miejscu. Może Józef Wissarionowicz palił ją, wykreślając u schyłku wojny nową granicę między Polską a Sowietami, tak zwaną granicę przyjaźni? To przez nią moi młodzi rodzice musieli opuścić Lwów i szukać nowego miejsca na ziemi. Stalin pyknął fajką i mój dziadek, Adam Okienko, naczelnik Izby Skarbowej w Tarnopolu, został aresztowany przez NKWD w październiku 1939 roku. Przysłał kartkę z łagru w Uchcie, w republice Komi. Pisał, że żyje i pracuje w kopalni, prosi o paczkę z żywnością, a szczególnie o cebulę. A potem już nigdy ani słowa, żadnego znaku, żadnego śladu. Jednak nie: ktoś kiedyś przyszedł do babci i powiedział, że jej mąż uciekł z łagru. Udało mu się dotrzeć daleko, znaleziono go w lesie, z odmrożonymi nogami. Gdy widzę na wystawie drewniany krzyż z cmentarza zesłańców polskich w obwodzie archangielskim, łzy napływają mi do oczu, choć przecież nigdy dziadka nie widziałam. Moja mama była jego ukochaną, najmłodszą córeczką.
Stalin znowu pyknął fajką i oprawcy z NKWD zaczęli swą robotę w Katyniu i innych strasznych miejscach. Patrząc na spinki do mankietów i przybory toaletowe wydobyte z tej nieludzkiej ziemi, myślę o dwóch córkach polskiego oficera, Hannie Książek i profesor Małgorzacie Książek-Czermińskiej, z którymi przed laty byłam na katyńskim cmentarzu. Zawiózł tam członków Rodziny Katyńskiej marszałek Maciej Płażyński. „Cmentarz jest piękny jak katedra. Smukłe sosny niczym kolumny gotyckie, ostre łuki sklepień, które otwierają się na barokowe niebo pełne białych chmurek. Nawa główna jak zwykle najszersza wiedzie do ołtarza, za nim pęknięta na dwoje ściana w rdzawym kolorze zakrzepłej krwi. Pośrodku krzyż. Pod posadzką z trawy, jak w starych katedrach, leżą najszlachetniejsi, najlepsi obywatele Rzeczpospolitej” - pisałam wtedy.
Zostały po nich - jak pisał Herbert - „tylko guziki nieugięte/potężny głos zamilkłych chórów/tylko guziki nieugięte/guziki z płaszczy i mundurów”.
Myślę o Marianie Szarmachu, profesorze filologii klasycznej, który także tam stracił ojca. - Czy dotarł do niego list, w którym matka napisała, że ma syna? - zastanawia się po raz kolejny. Myślę o policjancie z Tczewa, Józefie Wierzbowskim, zastrzelonym w Twerze, i o wszystkich dzielnych oficerach, których losy opisywałam w swoich reportażach.
Wśród zwiedzających spotykam pana Andrzeja Stacheckiego. Stoi przed gablotą z pamiątkami po ojcu, Józefie Stachu, obrońcy Helu rozstrzelanym przez Niemców w lesie piaśnickim, pomorskim Katyniu.
***
Oto drzwi wejściowe do mieszkania numer 3, w kamienicy przy ulicy Śląskiej 55 w Gdyni. Jesienią 1939 roku Niemcy wysiedlili stąd polską rodzinę. Mieszkanie zajęła rodzina niemiecka.
„Klucze zostawić w drzwiach i wychodzić. Raus, raus! Sebastian Kodłubański pamięta zapchany dworzec, krzyki, płacz dzieci, stoi w wagonie wśród obcych dorosłych, nie może się ruszyć i nagle słyszy rozpaczliwy krzyk matki: Sebastian! Nikt nie wie, dokąd jadą. Do obozu? Na roboty?” - losy wysiedlonych gdynian opisałam w tomie reportaży „Kod Heweliusza”.
Konrad Meyer, autor książki „Narodziny ludu rolniczego” (można ją zobaczyć na wystawie), profesor uniwersytetu berlińskiego, oficer SS i kierownik Wydziału Planowania w Urzędzie ds. Umacniania Niemczyzny, zakładał zniemczenie całej Polski, części krajów bałtyckich, Ukrainy i zachodnich regionów ZSRR przez osiedlenie tam około 5 milionów Niemców z Rzeszy i Niemców etnicznych, a także przymusową germanizację, wypędzenia, zniewolenie i eksterminację części miejscowej ludności.
***
Klucze z mieszkań w Gdyni, klucze z chałup w Jedwabnem na Podlasiu. Z żydowskich domów. Ważne, by mieć przy sobie klucz, bo to oznacza, że masz gdzie wrócić. Ryszard Kapuściński opowiadał, że zawsze zabierał ze sobą klucze, nawet wyjeżdżając w podróż na koniec świata. Choć czasem zostawiamy klucze u sąsiadów… To zdanie w kontekście Jedwabnego brzmi okrutnie. Żydom, których 10 lipca 1940 roku spędzono do stodoły, kluczy nie odebrano. Mogli więc mieć nadzieję, że wrócą. Znaleziono je podczas ekshumacji w 2001 roku. To, że obok muzealnicy pokazują masakrę Żydów w Kownie, nie umniejsza polskiej winy za Jedwabne. Musimy się z nią zmierzyć. Ale muzealnym eksponatem jest też miska, w której myli się Jomtefowie, Żydzi z wioski położonej niedaleko Treblinki. Polscy sąsiedzi, Joniukowie, przez trzy lata, ryzykując życie, przechowywali ich w stodole.
***
Spotykam Mieczysława Sokołowskiego, dziennikarza, dyplomatę, siostrzeńca legendarnego „Ponurego”, Jana Piwnika. „Ponury” był cichociemnym. Po przeszkoleniu w Anglii dowodził oddziałami partyzanckimi w Górach Świętokrzyskich i na Nowogródczyźnie. W 1943 roku poprowadził atak na więzienie w Pińsku, z którego odbił uwięzionych towarzyszy. Poległ w 1944 roku. Pamiętam, że w latach siedemdziesiątych bestsellerem był reportaż historyczny „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie”. Cezary Chlebowski uczynił zbiorowym bohaterem swojej książki zgrupowanie Armii Krajowej dowodzone przez „Ponurego”.
Myślę o żonie Jana Piwnika, Emilii Malessie, „Marcysi”. To tragiczna postać. Podczas niemieckiej okupacji szefowała działowi łączności zagranicznej „Zagroda” w Komendzie Głównej AK, walczyła w powstaniu warszawskim, gdy rozwiązano AK, wstąpiła do organizacji NIE oraz Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Po aresztowaniu przez bezpiekę uwierzyła „oficerskiemu słowu honoru” pułkownika Józefa Różańskiego i za wiedzą swego przełożonego, pułkownika Jana Rzepeckiego, szefa WiN, podjęła decyzję o ujawnieniu Komendy WiN. Gdy zrozumiała, że została oszukana, popełniła samobójstwo. Znów Stalin pyknął fajką.
***
Krążę po salach mniejszych i większych, gubię ślad, wracam do miejsc, które już oglądałam, trafiam na warszawską ulicę, odtworzoną niemal w skali jeden do jednego, jeszcze nie ma wojny, na wystawie księgarni ułożono obok siebie elementarze - polski, żydowski, ukraiński, leżą spokojnie, wcale się nie gryzą… Ale to cisza przed burzą, za chwilę wszystko runie.
***
Trafiam na Wołyń. Z mieszkańców wsi Ostrówek i Wola Ostrowiecka pozostało ledwie kilka medalików. W nocy z 29 na 30 sierpnia 1943 roku zamordowali ich ukraińscy nacjonaliści. Przypomina mi się relacja Feliksa Budzisza. Opowiadał, nie powstrzymując łez, choć to już przeszło siedemdziesiąt lat minęło: - Tego dnia banderowcy zabili wszystkich Polaków, którzy nie chcieli lub nie zdążyli uciec z Radowicz. Wincenty Latos i jego syn Wicek zostali zakłuci w stodole, gdzie się schowali w snopkach żyta. Dwie staruszki, matki pary nauczycielskiej z Radowicz, zatłuczono pałami. Henryk Skrzat i jego bratanica Zosia oraz Marcelina Daszkiewicz zostali zarąbani siekierami. Mąż Marceliny - Roman wyruszył samotnie do Zasmyk, ale w lesie wpadł w łapy upowców i też został zabity. Zamordowano także Michała Łukaszewicza, jego żonę i córkę oraz jej roczne dziecko. A także staruszka Franciszka Iskrę. Dziadkowie z Marysią i Alinką, ukryci w tarninie, ujrzeli wieczorem wielką łunę pożarów. Płonęły gospodarstwa Polaków…
We wrześniu 1992 roku Feliks Budzisz pojechał do Zasmyk na poświęcenie Cmentarza Wojennego 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej. To była bardzo podniosła uroczystość, na której zgromadzili się Polacy i Ukraińcy. Mszę odprawili wspólnie duchowni katoliccy, grekokatoliccy i prawosławni. Na słowa „Przekażcie sobie znak pokoju” wyciągnęły się wszystkie ręce. Polacy i Ukraińcy padli sobie w objęcia. Przebaczcie!
Ale przebaczenie ciągle nie jest proste.
***
- Szkoda, że powstania Muzeum II Wojny Światowej nie dożył major Władysław Dwojak - myślę, stojąc obok czołgu M4 Sherman.
- Generała Maczka nazywaliśmy „Bacą”, bo troszczył się o żołnierzy jak dobry gospodarz o owieczki - opowiadał mi pan Dwojak, gdy pisałam reportaż o dzielnych pancerniakach, zamieszczony potem w książce „Rajski ogród”, którą wydało Muzeum II Wojny Światowej. - Pod osłoną nocy wylądowaliśmy w Normandii właśnie tego dnia, gdy w Warszawie wybuchło powstanie… Pan Dwojak chętnie wracał do chwil, gdy wyzwalali Bredę, a Holenderki rzucały im się na szyję. Ulicami ciągnęły radosne procesje, w oknach i na wystawach sklepów widać było napisy „Dziękujemy wam Polacy”… A potem w PRL było mu smutno, że sławni byli „czterej pancerni i pies”, a nie pancerniacy generała Maczka, któremu Bierut odebrał polskie obywatelstwo.
***
Wojna zbliża się do końca. Dwudziestego piątego stycznia 1945 roku rozpoczyna się ewakuacja więźniów z Konzentrazionslager Stutthof. Marsz śmierci. „Tysiące sylwetek podobnych do sopli lodu wypływają na szosę i jak duchy suną w stronę przeprawy przez Wisłę. Nie ma końca ten straszny korowód, przypominający Sąd Ostateczny, bo ludzie wyglądają jakby na dźwięk trąb archanielskich wstali z grobu i ruszyli przed siebie… Wśród nich Felicjan Łada z Gdyni, numer 18252” - pisałam w tej samej książce.
Esesmani pędzą więc w nieznane więźniów Stutthofu, a z Gdyni wychodzi w morze statek Wilhelm Gustloff z tysiącami niemieckich uciekinierów… Przy okrętowym dzwonie spotykam wicemarszałka Senatu Bogdana Borusewicza. Opowiada mi o obiedzie w restauracji Barracuda w Gdyni. - Czy to naprawdę dzwon z Gustloffa? - spytał kelnerkę, wskazując na dekorację sali. Przytaknęła, a Borusewicz zakrztusił się zupą rybną. Gdy już doszedł do siebie, zatelefonował do dyrektora Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku Jerzego Litwina.
Dyrektor Litwin zaopiekował się dzwonem, ale jak mi teraz opowiada - miał z nim same kłopoty. Bo temat to drażliwy, trudny. Statek był przecież nazistowski, przez pewien czas stanowił centrum szkolenia załóg U-Bootów. Kiedyś Albrecht von Krockow chciał zabrać dzwon do swojej posiadłości w Rekowie, gdzie zamierzał stworzyć coś w rodzaju muzeum wychodźstwa niemieckiego. Krewni ofiar mogliby składać przy dzwonie kwiaty. No, nie! Z drugiej strony - dyrektor Litwin rozumie tragedię, jaką była śmierć siedmiu czy ośmiu tysięcy ludzi, którzy poszli na dno wraz ze statkiem. Dlatego zezwolił na wystawienie na Darze Pomorza spektaklu opartego na książce Grassa „Idąc rakiem”, opowiadającej o tragedii Gustloffa. Dzwon spoczywał w muzealnych magazynach do roku 2012, gdy dyrektor Litwin przekazał go dyrektorowi Pawłowi Machcewiczowi do Muzeum II Wojny Światowej. To odpowiednie miejsce.
***
Wychodzę z muzealnych otchłani. Na zewnątrz jest pięknie, świeci słońce, ale pamięć przywołuje zakończenie „Dżumy” Alberta Camusa:
„Bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika (…) nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”.
Przeklęta wojna.