Przełamali strach i poczuli frajdę, która nie przemija z wiekiem
Kiedy na wiosennym niebie nad Piotrkowem Trybunalskim, gdzie działa jedna z największych w Europie stref zrzutu, zaczynają się pojawiać kolorowe czasze spadochronów, w głowie przeciętnego człowieka rodzi się pytanie: skąd bierze się ta pasja do spadania? I gotowa jestem się założyć, że większość dochodzi do wniosku, iż zawierzenie swojego życia kilku linkom i kawałkowi materiału jest niedorzeczne...
Sami skoczkowie najpierw poprawiają – to nie pasja do spadania, tylko do swobodnego spadania, a potem cierpliwie tłumaczą – skok składa się z czterech etapów: skoku, swobodnego spadania, lotu na czaszy i lądowania. I każdemu inny etap może sprawiać frajdę, choć zwykle największa jest przy swobodnym spadaniu, trwającym zaledwie około 55 sekund przy skoku z 4 tys. metrów. To jednak nie tłumaczy, skąd na twarzy każdego sko¬cz¬ka spadochronowego po wylądowaniu bierze się ten niekontrolowany uśmiech i wrażenie, jakby naładowali akumulatory. Każdy przede wszystkim pamięta pierwszy skok.
Piotr z Bielska-Białej, tandem pilot i instruktor Polskiego Centrum Spadochronowego Sky Force, były żołnierz wojsk powietrzno-desantowych, ponad 4640 skoków: – 24 maja będzie 37. rocznica mojego pier¬wszego skoku. Doskonale go pamiętam. Rodzice mieli ogródek niedaleko lotniska. Chodziłem, spoglądałem w niebo, czasami trzeba było pomóc ściągnąć spadochron z drzewa. W końcu zapisałem się na kurs i zo¬stałem. To coś fantastycznego, euforia, endorfiny, porównałbym to delikatnie do błękitu innej gęstości – wody, choć to inna przestrzeń i inna prędkość.
Rafał Lalik z Krakowa, skoczek sportowy, 338 skoków:
– Nigdy nie miałem marzenia, żeby skakać. Chciałem latać na szybowcach. Kiedy kolega zaczął skakać, zapisałem się na kurs w kieleckim aeroklubie pod wpływem impulsu. Najgorsze były skoki nr 1, nr 2 i nr 4. Nr 1, bo odczuwałem irracjonalny strach, nr 2, bo już wiedziałem, na czym to polega, a nr 4, bo miałem rok przerwy. Ale potem było już z górki.
Radek z Warszawy, skok w tandemie dostał na 37. urodziny od narzeczonej Natalii i przyjaciół: – Wątpliwości chyba nie miałem, a jeśli były, to musiały się skończyć na etapie wsiadania do samolotu. Na górze czułem ciekawość. Przed skokiem nie patrzyłem w dół, zresztą kombinezon to uniemożliwia, a potem widzi się kawał okolicy i czuje pęd w uszach. Lądowanie było trochę stresujące, bo to był akurat moment, kiedy mogłem coś schrzanić, ale ogólnie superprzeżycie. Chciałbym to jeszcze powtórzyć.
Robert Arnold z Łodzi, policjant na tacierzyńskim, kamerzysta Sky Force w piotrkowskiej strefie zrzutu, ponad 800 skoków: – Zaczęło się w 2009 r. w aeroklubie łódzkim. Któregoś dnia przejeżdżałem obok Lublinka i zapytałem, co trzeba zrobić, żeby zacząć skakać. Aku¬rat zaczynał się kurs na linie desantowej, jeszcze wtedy nie wiedziałem, że są kursy AFF. Ten pierwszy skok, właściwie kilka pierwszych skoków, to jest coś niesamowitego. Zastrzyk adrenaliny i emocje są tak duże, że się o tym myśli przez cały tydzień. Po oddaniu kilkudziesięciu, kilkuset skoków to uczucie mija coraz szybciej i dlatego zaczyna się skakać coraz więcej.
Tajemnicą poliszynela jest to, że właściwie każdy w pewnym momencie zaczyna „kombinować”, choćby przez wprowadzenie spadochronu w twist, żeby znowu poczuć to co na początku. Najniebezpieczniejszy dla nich okres zawiera się w przedziale między 300 a 500 oddanych skoków.
Rafał: – Każdy wtedy chyba zaczyna myśleć, że jest lepszy, niż jest w rzeczywistości. Myślimy sobie: „O, tyle już umie-my” i robimy więcej, niż nas na to stać. Z doświadczeniem dopiero dowiadujemy się, że jest jeszcze wiele rzeczy do nauczenia. Uprawiam spadochroniarstwo sportowe, różne akrobacje w powietrzu. Narzucam sobie coraz większy stopień trudności, ale i tak wystarczy, że gdy tylko poczuję silniejszy podmuch wiatru na twarzy, od razu myślę, że chciałbym teraz znowu być w górze.
Piotr: – Każdy czegoś próbował. To chyba domena młodości. Ludzie świadomi jednak przestrzegają reżimu wysokoś¬ci, bo wiedzą, że w razie komplikacji muszą mieć czas na otwarcie spadochronu zapasowego. Cieszę się w każdym razie, że za mojej młodości nie było aż tylu dziedzin spadochroniarstwa. Wolę klasykę.
Robert: – Skoki nie mogą się znudzić. Tego uczucia swobody i uwolnienia głowy nie da się z niczym porównać. Doświadczonych skoczków oczywiście czasem porywa ułańska fantazja. Sam miałem wypadek, złamaną kość krzyżową, zwichnięte biodro. Wprowadziłem czaszę do nurkowania, które trzeba wypłaszczyć, i kie¬dy zrobi się to za nisko, to mo¬żna porządnie uderzyć w ziemię. To mi dało wiele do myślenia.
W piotrkowskiej strefie zrzutu prowadzonej przez Sky Force, a wcześniej przez Sky¬Dive, każdego roku dochodzi do mniej lub bardziej poważnych wypadków skoczków (ostatni śmiertelny w 2012 r.). Na początku maja 30-latek z Warszawy złamał sobie nogę po tym, jak spadł na tartak. Ci, którzy skaczą, przyznają, że wtedy się zawsze zapala czerwona lampka.
Rafał: – To zmusza do refleksji, gdzie był błąd, i okazuje się, że w 90 proc. przypadków to był błąd człowieka. Ale to nie odstrasza. O śmiertelnym wypadku kolegi dowiedziałem się podczas skoków i ich nie przerwałem. Statystyki mówią, że 1 skok na 250 tys. kończy się wypadkiem śmiertelnym, więc nie jest najgorzej.
Robert: – Najgorsza jest rutyna. To jednak sport podwyższonego ryzyka. Kiedy się słyszy o wypadku, to wzmaga się czujność, a jest ona potrzebna, żeby nie popaść w rutynę, żeby czasem przystopować i zacząć myśleć.
A o co chodzi z tym poczuciem wolności w powietrzu?
Rafał: – To naprawdę ciężko wytłumaczyć... Kiedyś słyszałem, że opowiedzieć, jak to jest skakać, to tak jakby tłumaczyć dziewicy, jak to jest mieć seks. Dopóki tego nie przeżyje, to nie zrozumie.
Ci, którzy pierwszy raz skaczą w tandemie, czasem piszczą, krzyczą, ale po wylądowaniu niemal każdy chciałby powtórzyć skok