Psycholog Sylwia Sitkowska: Odpuść. Poczujesz się szczęśliwsza ty i twoi bliscy
Jeżeli zaakceptuję siebie i uwierzę w to, że jestem wystarczająca taka jaka jestem, mam prawo do szczęścia, do miłości, to prawdopodobnie prędzej czy później spotkam osobę, która mnie zaakceptuje właśnie taką, jaka jestem. Taką doskonale niedoskonałą – psycholog Sylwia Sitkowska mówi o najnowszej książce „Kobiety, które starają się za bardzo”.
Co to znaczy starać się za bardzo?
To oznacza robić rzeczy, które kosztują nas zbyt wiele, czy to energii, czy czasu, czy cierpienia. Krótko mówiąc robimy coś, na co wcale nie mamy ochoty, a kosztuje nas to najczęściej bardzo dużo emocji. Możemy też robić coś, dlatego, że tak trzeba, należy, wypada. I sytuacja występująca często w miłości, gdy robimy coś, starając się zasłużyć na uwagę, miłość, dobre słowo.
Prowokacyjnie zapytam: co złego w tym, że staramy się być świetne w pracy, w domu, wśród przyjaciół? Miss Perfect źle się kojarzy?
Dopóki nie cierpimy my, a często też nasze otoczenie, z tego powodu, że staramy się być takie super świetne, to wszystko jest w porządku. Absolutnie nie jestem za tym, żeby nie wymagać od siebie. Uważam, że warto się dyscyplinować, kiedy trzeba, mieścić się w terminach i realizować cele. Natomiast często jest tak, że w niektórych obszarach płacimy za to bardzo wysoką cenę. Na przykład wykonujemy jakieś zadanie zawodowe kosztem tego, że nie widzimy naszych dzieci przez tydzień. Albo po całym tygodniu jesteśmy wyczerpani tak bardzo, że nie mamy już przestrzeni na jakiekolwiek życie towarzyskie. Albo po raz kolejny spełniamy prośby własnej matki, po czym, jak ona dzwoni, to patrzymy na wyświetlacz telefonu i myślimy: „Czego ona znowu chce?”. Jestem zwolenniczką tego, by od siebie wymagać, nie namawiam nikogo do gnuśnego życia. Jestem jednak za tym, aby w tym staraniu słyszeć, dbać i nie nadużywać siebie, bo w szerszej perspektywie nikt na tym nie zyskuje. Ani my, ani nasi bliscy.
Kiedy oglądam media społecznościowe albo czytam o kobietach, które odnoszą sukcesy na każdym polu, na śniadanie pieką muffinki, ćwiczą z personalnym trenerem, więc oczywiście są szczupłe, to zachodzę w głowę, jak one to robią, bo mnie się nie udaje. Co wtedy, gdy się nie udaje?
Porównywanie się to kolejna olbrzymia pułapka. Skoro mówimy o mediach społecznościowych, to kreują one wizerunki, które często nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Myślę, że coraz więcej osób i tych starszych, i na szczęście młodszych, zdaje sobie z tego sprawę. Niemniej nawet wtedy, kiedy mamy z tyłu głowy to, że to co widzimy, to najlepsze, podkolorowane chwile z życia danej osoby, często wpadamy w pułapkę porównywania się. Często frustruje nas to i odczuwamy cały szereg różnych trudnych emocji, w tym niespełnienie, smutek, poczucie gorszości. Za tym idzie myśl, że muszę starać się jeszcze bardziej. Stąd może brać się ta joga o godzinie 6 rano, potem placuszki dla dzieci, kawa dla męża… W takim trybie można się potwornie uchetać, żyjąc nie swoim życiem, bo to przecież nie jest realizacja własnych potrzeb, a spełnianie cudzych, jak nam się wydaje, oczekiwań.
Żadna z nas, na poziomie świadomym, nie chce pracować 24 godziny na dobę tylko po to, żeby udowodnić komuś, że jest tak świetna. Porównujemy się w sposób naturalny, to jest ludzkie, ale zachęcam moje klientki do tego, by nie porównywały się z innymi, ale ze sobą z przeszłości. By starały się być lepszą wersją siebie, z troską i zadbaniem o własne potrzeby. Dla dobra własnego oraz bliskich.
We wstępie do pani ostatniej książki „Kobiety, które starają się za bardzo”, napisanej wspólnie z Katarzyną Troszczyńską, podaje pani kilka obszarów, w których my, kobiety najczęściej staramy się za bardzo. Jednym z nich jest macierzyństwo.
Macierzyństwo to temat rzeka, bolączka większości kobiet. Nie znam kobiety, która powiedziałaby o sobie: „Uważam, że naprawdę jestem fajną matką”. Nawet jeśli coś takiego powiedzą, to za chwilę następuje: „Ale…”. Macierzyństwo bywa źródłem nieustającego poczucia winy, chęci bycia coraz lepszą, wynajdywania momentów, w których „dałam ciała”. A jeszcze później, kiedy już nastolatkowie czy młodzi dorośli dają nam, rodzicom, „wypłatę”, może pojawiać się poczucie, że „jestem beznadziejną matką” i co gorsza, „nie cofnę już czasu, nie ma miejsca na poprawę”.
Lekarstwo jest jedno: zaakceptować to, że jestem w tym momencie życia tak dobrą matką, jak tylko mogę być dla mojego dziecka. Nawet wtedy, gdy popełniam błędy, złoszczę się, chcę mieć czas dla siebie, nie piekę ciasteczek. Matka to też człowiek, a człowiek jest niedoskonały.
Łatwo jest spojrzeć na siebie sprzed roku i wskazać: „To zrobiłam źle, tamto zrobiłam źle”, ale rok temu nie miałaś tej wiedzy, którą masz dzisiaj. Każda z nas w danym momencie życia dokonuje wyboru, który wydaje jej się najlepszy. Nawet jeśli z perspektywy czasu widzimy, że inna droga czy zachowanie mogłoby być lepsze, rozgrzeszmy się, gdyż wtedy tego nie widziałyśmy. Jestem przekonana, że 99 procent matek chce dobrze dla swojego dziecka. Czasem nie znajdujemy odpowiednich narzędzi, czasem brakuje nam kompetencji, ale nie znam matki, która chciałaby dla swojego dziecka złego losu. Znaczna większość matek chce, aby dzieci były szczęśliwe, tylko czasami droga, którą obieramy, nie zawsze temu sprzyja. Jednak tkwienie w poczuciu winy za przeszłe błędy unieszczęśliwia nas i wpływa na naszych bliskich, dlatego warto wyciągać wnioski i podchodzić do siebie z wyrozumiałością, zamiast się biczować.
Na pewno! Ale nie zawsze przychodzą te możliwości wtedy, kiedy są potrzebne. „Chciałam, żeby moje dziecko miało to, czego ja nie miałam” – mówią czasem rodzice, ale czy w efekcie nie znaczy to, że chcieli, by dziecko spełniło oczekiwania, których oni sami spełnić nie mogli?
To się zdarza bardzo często. Miałam w terapii panie, które zgłaszały się dokładnie z tym problemem, trudnością w zaakceptowaniu dorosłej drogi, którą wybrało dziecko. Oczywiście, że zaspokajamy swoje potrzeby, chcąc, by dziecko spełniało nasze oczekiwania. Jeszcze raz powtórzę, większości matek zależy, żeby dziecko było szczęśliwe. Problem polega na tym, że ta sama większość matek ma często własną wizję tego, jak to szczęśliwe życie jej dziecka ma wyglądać. Wtedy, gdy dziecko postępuje inaczej, ma inne pomysły na swoje życie, chce być np. artystą, a nie prawnikiem, inne poglądy, idzie w poprzek pomysłom matki, ta niepokoi się o przyszłości dziecka i za wszelką cenę stara się mu sprzedać swój plan na jego życie. To prowadzi do wielu dramatów rodzinnych, łącznie z utratą kontaktu pomiędzy dzieckiem i rodzicem. Matki obawiają się, że jeśli dziecko nie będzie kroczyło drogą, jaką one by chciały, to będzie nieszczęśliwe, biedne, ktoś mu złamie serce, albo – jeśli nie skończy studiów – to nie będzie miało dobrej pracy. Tworzą się w naszej głowie tego rodzaju obrazki, ponieważ wydaje się nam, że my wiemy, co jest lepsze dla naszych, często już dorosłych dzieci. A to jest oczywiście nieprawda. Każdy ma swoje życie do przeżycia. Moje terapeutyczne obserwacje mówią, że te domniemane porażki dzieci matki często traktują jak własne porażki. Czyli jeśli ich dziecko ma pracę w Biedronce, a nie jako kontroler lotów, to dla matki jest to jej własna porażka. W głowie pojawia się pytanie: „co zrobiłam źle?”. Tak jakby matka była Bogiem i Stwórcą, jakby jej wychowanie było jedynym wpływem na życie drugiej osoby. Dlatego też tak ciężko jest nam puścić dzieci, powiedzieć: „Żyj swoim życiem. Popełniaj własne błędy, przeżywaj własne doświadczenia. Jak będziesz miała problem, będziesz smutna, nieszczęśliwa, czy radosna, zawsze możesz do mnie przyjść i porozmawiać. Ale ja za ciebie życia nie przeżyję. Mam swoje. Ono nie jest idealne, więc tym bardziej nie wiem, co zrobić, by twoje było idealne”. To jest dla matek szalenie trudne. Dlatego czasami tak kurczowo starają się wytyczać drogę swoim dzieciom.
Psychologowie żartem mówią, że w życiu mamy dwa problemy: mamę i tatę. Wniosek z tego, że rodzice w wychowywaniu dzieci błędów nie unikną, nawet ci najbardziej starający się, mądrzy i dojrzali. Przeszłości nie zmienimy. Co możemy zrobić z własną trudną relacją z rodzicem?
Pracować nad sobą. Warto pozbyć się oczekiwań, że rodzic się zmieni. Że zacznie mnie kochać, tak jak tego potrzebuję, że zacznie mnie doceniać. Że wreszcie zasłużę na tę miłość i dostanę wszystkie te cudowne emocje akceptacji, miłości, tolerancji, bezpieczeństwa, czyli wszystko to, co wiąże się z mitem miłości bezwarunkowej. Z tym trzeba się pożegnać. Pożegnać się z nadzieją na to, że będę przez rodzica kochana tak, jak tego chcę. Jeśli nie dostałam tego dotychczas, to prawdopodobnie to się nie zmieni. Coraz bardziej wątpię w istnienie bezwarunkowej miłości rodzicielskiej. Wydaje mi się, że dużo bardziej bezwarunkowa jest miłość dziecięca do rodzica, szczególnie w tych pierwszych latach życia. Rodzice właściwie od samego początku mają oczekiwania wobec dzieci i wyrażają je w różne, często raniące sposoby. Chyba, że rodzic jest mądry, dojrzały, ma rozwiązane własne problemy z dzieciństwa, z dużą dozą cierpliwości, wtedy jest w stanie zaakceptować dziecko takim, jakie jest. Optymistyczne jest to, że bardzo wielu rodziców chce się rozwijać. W rodzicielstwie trudno się rozwinąć w jeden dzień, w jedną godzinę, zmienić po przeczytaniu jednego podręcznika czy przeprowadzeniu jednej rozmowy, szczerej i otwartej z dzieckiem. To proces, który trwa miesiące i lata. Ale czas i tak upłynie.
Często matka zyskuje więcej czasu dla siebie, gdy dzieci są starsze, ale wtedy bywa, że usłyszy: „Zawsze podcinałaś mi skrzydła”. Albo: „Nigdy nie zależało ci na moim życiu”. Jak sobie radzić z rodzącym się poczuciem winy?
To jest ta „wypłata”, o której wspomniałam wcześniej. Faktycznie, jak się słyszy coś takiego, można mieć poczucie winy. Pojawiające się poczucie winy – mówiąc w olbrzymim skrócie – to informacja mówiąca, że coś mogliśmy zrobić inaczej, lepiej. Jednak trudno jest traktować tę emocję tylko i wyłącznie w sposób informacyjny. Ona często się rozlewa i przysparza wiele cierpienia, odbiera ochotę do działania, wiarę w siebie. Mimo wszystko zachęcałabym do tego, by usiąść i zdroworozsądkowo spojrzeć na sytuację. Zastanowić się, czy tak jest faktycznie? Każdy z nas ma swoją historię, swoją prawdę i tę samą sytuację widzi inaczej. Czasami do gabinetu przychodzą pary, gdy opowiadają historie związku, to bywają one zupełnie różne.
Podobnie bywa w przypadku rodziców i dzieci – każde swoją historię widzi inaczej. Fajnie, gdy jest ona spójna, posiada łączące elementy, ale gdy mamy dwa zupełnie różne spojrzenia, to właśnie zatrzymanie się, przyznanie do winy, zrozumienie, dlaczego zachowałam się tak, a nie inaczej, wybaczenie sobie i przeproszenie dziecka za własne niedoskonałości w macierzyństwie może być sposobem na to, aby trochę się od tego poczucia winy uwolnić. Ale poczucie winy będzie występowało w różnych sytuacjach, na które to rozwiązanie akurat nie zadziała. Na przykład wyobrażam sobie, że są matki, którym trudno jest wybaczyć sobie to, co zrobiły. Warto na to spojrzeć z drugiej strony: co daje mi to, że sobie nie wybaczam? Czy dzięki temu jestem lepszą matką, lepszym człowiekiem, lepszą kobietą? Co mam dzięki temu? Najczęściej odpowiedź na to pytanie brzmi, że nie jestem lepsza, wręcz odwrotnie, bo jestem w smutku, niezadowoleniu, w złości. A emocje, które noszę w sobie, rozlewam na innych. Nawet jeśli zrobiłyśmy coś bardzo trudnego, to w naszym interesie i w interesie naszej relacji z dzieckiem jest, abyśmy sobie to wybaczyły. Jednocześnie ważne jest aby oddać dziecku rację w tym, że ma prawo czuć się tak, jak się czuje. Nawet jeśli jego historia bardzo różni się od naszej, to są jego przeżycia, jego interpretacja, jego spojrzenie i powiedzenie „to nieprawda, było zupełnie inaczej” nie wniesie nic dobrego do waszej relacji.
Kolejny obszar, w którym za bardzo się staramy, to zabieganie o miłość. O chłopaka, partnera. Z czego to się bierze?
Tu wróciłabym do dzieciństwa, już nie możemy zaprzeczyć temu, że dzieciństwo nie ma wpływu na dorosłe życie. Przeciwnie, wszystkie badania, które podejmują ten temat, w jasny sposób mówią, że dzieciństwo ma na nie bardzo duży wpływ. Zabieganie o miłość często jest więc spowodowane tą warunkową miłością rodzica do dziecka. Przykładowo, jeżeli rodzic daje nam uwagę, dobre chwile, emocje wtedy, gdy zrobimy coś, czego on oczekuje, to jako dzieci uczymy się, że na te wszystkie dobre chwile musimy zasłużyć. W naturalny sposób przenosimy to w życie dorosłe. Jest to dla nas normalne zachowanie. Tyle tylko, że z tyłu głowy mamy cały czas tę obawę: „Czy ja aby na pewno zasłużyłam? Czy aby na pewno spełniam jego oczekiwania – często niewypowiedziane? Coś muszę zrobić, aby tę miłość mieć” i tym sposobem związki, które tworzymy, mają w sobie duży komponent chwiejności czy braku poczucia bezpieczeństwa, bywają wykańczające psychiczne, bo ile można żyć w ciągłym lęku.
Co więc mam zrobić, by tę miłość mieć?
Proszę zobaczyć – nawet jeżeli zdobędę miłość osoby, na której bardzo mi zależy i uda mi się wpisać w jej oczekiwania, to będzie się to dziać w ciągłym napięciu i zastanawianiu się: „Czy jeszcze zasługuję, czy już nie? Czy on mnie jeszcze kocha, czy nie kocha? Jestem wystarczająca czy nie jestem?”. To bardzo trudny stan, a w niektórych związkach permanentny. To są bardzo niesprzyjające warunki do życia, potwornie stresogenne. Jeżeli jednak zaakceptuję siebie i uwierzę w to, że jestem wystarczająca taka, jaka jestem, mam dobre cechy, mam prawo do szczęścia, do miłości, to prawdopodobnie prędzej czy później spotkam osobę, która mnie zaakceptuje właśnie taką, jaka jestem. Taką doskonale niedoskonałą.
Szczerość, bezpośredniość, autentyczność przyciąga ludzi. Zatem znów stawiałabym na akceptację siebie, na rozpoznanie siebie, zobaczenie, jakie mam dobre cechy, wspieranie i wzmacnianie ich bez podgrywania kogoś, kim nie jestem, bo to bardzo męczące. Nie starajmy się być lepsze niż jesteśmy, zaakceptujmy, że jesteśmy wystarczająco dobre, aby wieść dobre życie. Nie idealne, po prostu dobre. Granie nieswojej roli skutkuje wrzodami, chorobami psychosomatycznymi, zaburzeniami lękowymi, zmęczeniem, depresją i szeregiem innych konsekwencji. Jeżeli zaakceptuję siebie taką jaką jestem, niedoskonałą, to jest duża szansa, że zostanę zaakceptowana przez kogoś innego. Wtedy już nie muszę grać. Mogę być taka, jaka jestem.
Czy to się odnosi też do pracy zawodowej, do kariery? Od dzieciństwa słyszałam, że trzeba ciężko pracować, trzeba zasłużyć na dobrą pensję. Jako dorosła zrozumiałam, że wcale nie trzeba się zaharowywać na śmierć, żeby dobrze zarabiać.
Zmieniłabym to na „pracuj mądrze”.
Ergonomicznie.
Tak jest. Optymalizuj. Jesteśmy narodem, który do pieniędzy ma stosunek ambiwalentny. Z jednej strony każdy chciałby je mieć, a z drugiej – „o pieniądzach się nie mówi”, „pieniądze szczęścia nie dają”. Dobrze, że teraz Joanna Przetakiewicz mówi o pieniądzach, o tym, że one są fajne. My, kobiety, bardzo często pomijamy ten obszar. Spotykam mądre, inteligentne dziewczyny, które w ogóle nie przywiązują wagi do pieniędzy. Nie mają ich albo, jeśli mają, to natychmiast wszystko wydają, ciągle są w finansowym niedosycie, a jednocześnie mówią: „Pieniądze nie są ważne”, albo: „Nie musisz mi za to płacić, zrobię ci to po koleżeńsku”. Praca zawodowa i pieniądze to obszary, w których ciągle staramy się pokazać, że zasługujemy, że jesteśmy wystarczająco wartościowe, żeby w ogóle nam ktoś zapłacił za to, co robimy.
Słyszę, jak kobiety na wysokich stanowiskach mówią, że muszą być 10 razy lepsze od facetów, żeby zarabiać tyle, co oni.
Tak jest. Zatem – staramy się zasłużyć. Robimy masę różnych rzeczy, w pracy lub dla znajomych, a jednocześnie mówimy: „Nie, coś ty, nic za to nie chcę”. Na co więc staramy się tak naprawdę zasłużyć? Na uścisk ręki prezesa? Docenienie? Podziw? Płacimy za to wysoką cenę, często robimy to kosztem rodziny, życia towarzyskiego czy niedosytu finansowego. Często TAK dla szefa, kolegi z pracy czy koleżanki to NIE dla pójścia na siłownię, spędzenie czasu z dziećmi czy partnerem. Dziewczyny, szanujmy siebie, swoje życie i swój czas. Ciągle sobie dokręcamy śrubę, jesteśmy lepsze i lepsze, a jednocześnie nie bierzemy tego, co nam się należy. Jeżeli już tak bardzo chcemy się zawodowo eksploatować, to dobrze by było nauczyć się brać za to adekwatne wynagrodzenie i adekwatnie wyceniać swoją pracę i przestać się tego bać. W gabinecie widzę mężczyzn, który w sposób pewny i otwarty mówią o swoich oczekiwaniach zawodowych i pomimo niższych kompetencji zawodowych otrzymują to, czego oczekują, gdyż są w tym wiarygodni. A kobiety, które pokończyły po kilka fakultetów, MBA, robią masę różnych kursów, ciągle czują się niewystarczające. Dziewczyny! Nie jest tak, że musimy mieć siedem dokumentów na jedną kompetencję. Musimy mieć więcej wiary!
Ostatni z obszarów, o którym chciałabym porozmawiać, a który bardzo ciekawie przedstawiłyście panie w książce, to nasz wygląd. Ciekawe, że gdy teraz patrzę na zdjęcia z młodości, a pamiętam, jak niedoskonała się wówczas czułam, to nie mogę się nadziwić, że mogłam się tak czuć.
Często tak bywa. Zauważyłam, że z wiekiem, starając się utrzymać zdrowie i dobry wygląd, przekraczamy czasami tę cienką linię dbania o siebie, a wchodząc wręcz na ścieżkę obsesji, w celu utrzymania przede wszystkim dobrego wyglądu.
Być może kobietom, które w młodości były bardzo piękne, trudniej się pogodzić z upływającym czasem, zmarszczkami, starością?
Wygląda na to, że może tak być, tym bardziej, gdy poczucie wartości danej osoby było osadzone głównie na wyglądzie. Tym kobietom trudniej jest zaakceptować zmiany zachodzące w ich ciałach. Problem jest wtedy, gdy uroda przemija i nie ma nic poza tym albo są małe obszary, gdzie to poczucie wartości jest osadzone. Na tym polega dramat. Wygląd jest często wyznacznikiem akceptacji siebie bądź braku akceptacji; wiary w siebie bądź braku tej wiary. Jeśli kobieta nie ma innych obszarów, w których czuje się atrakcyjna, to może czuć się zrozpaczona. Dlatego warto budować coś jeszcze. A poza tym dobrze byłoby, gdybyśmy my, kobiety, wspierały się również w aspektach dotyczących urody; wzmacniały się, akceptowały, nie wytykały sobie fałdek na brzuchu. Myślę, że akceptacja od innych kobiet byłaby pięknym krokiem do tego, żeby trochę te „musizmy” i starania się za bardzo z siebie zdjąć.
Ostatnio często słyszę to słowo, w książce pań również o tym przeczytałam: „Odpuść”.
Zachęcam. Dzięki odpuszczeniu zyskamy większy spokój. Jeżeli będę bardziej spokojna, to prawdopodobnie będę bardziej szczęśliwa. A jeśli będę bardziej szczęśliwa, to będę tym szczęściem emanowała. To być może wielkie słowa, ale tacy jesteśmy dla innych, jacy jesteśmy dla siebie. Epatujemy tym, co mamy w sobie. Jeśli jestem zezłoszczona, to nie będę roztaczać miłości, bo mam w sobie złość. Jeżeli odpuszczę sobie i bliskim, uwagę skoncentruję na tym, co już mam i zacznę żyć własnym życiem, najprawdopodobniej poczuję się szczęśliwsza, a tym samym moi bliscy będą szczęśliwsi. Mamy więc wpływ na cały świat. Warto odpuścić nie tylko dla siebie, ale i dla świata.